W Świątyni (Lagerlöf, tłum. Młodnicka, 1946)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W Świątyni |
Pochodzenie | Legendy Chrystusowe |
Wydawca | Polska Y.M.C.A. |
Data wyd. | 1946 |
Druk | O.G.I. |
Miejsce wyd. | Rzym |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | I templet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Było raz dwoje ubogich ludzi z synkiem. Chodzili oni po wielkiej świątyni w Jerozolimie. Synek był ślicznym dzieckiem. Włosy spadały mu w miękkich kędziorach, a jak gwiazdy błyszczały oczy jego.
Syn nie był dotąd w świątyni aż dorósł wieku, kiedy mógł zrozumieć, na co patrzył; a teraz oprowadzali go rodzice i pokazywali mu wszystkie wspaniałości. Były tam długie rzędy kolumn, złocone ołtarze, mężowie świętobliwi, nauczający swych uczniów, był także arcykapłan w napierśniku z drogich kamieni, zasłony z Babilonu tkane w złociste róże, były duże bramy miedziane, tak ciężkie, że, aby je poruszyć w zawiasach, trzeba było wysiłku trzydziestu ludzi.
Ale dwunastoletni chłopiec nie wiele się tym wszystkiem zajmował. Matka opowiadała mu, że to co mu teraz pokazują jest największą osobliwością świata. Powiedziała mu, że długi czas minie zanim coś podobnego będzie mógł znowu oglądać, gdyż w małym miasteczku Nazarecie, gdzie mieszkali, nic nie było do widzenia tylko szare uliczki.
Upomnienia jej nie na wiele się zdały. Chłopak byłby najchętniej umknął ze wspaniałej świątyni, aby się bawić w szarej uliczce Nazaretu.
Dziwnym jednak było, że im obojętniejszym okazywał się chłopiec, tym bardziej zadowoleni i radośni wydawali się rodzice. Ponad jego głową mrugali do siebie z porozumieniem i ukontentowaniem.
Wreszcie miał chłopiec pozór tak znużonego i wyczerpanego, że matce żal się zrobiło.
— Za daleko szliśmy z tobą, — rzekła — chodź spoczniesz chwilkę.
Usiadła pod kolumną i powiedziała mu, aby się położył na posadzce i głowę oparł na jej kolanach. Posłuchał i natychmiast zasnął.
Zaledwie usnął, rzekła kobieta do męża:
— Niczego bardziej nie obawiałam się jak chwili, kiedy on wnijdzie do świątyni Jerozolimskiej. Zdawało mi się, że skoro ujrzy ten dom Boży, zechce na zawsze tu pozostać.
— I ja obawiałem się tej pielgrzymki — rzekł mężczyzna.
— W czasie, gdy się urodził, wiele było znaków, odnoszących się do tego, że on, będzie wielkim władcą. Cóż by mu jednak innego mogła przynieść godność króla, niż troski i niebezpieczeństwa? Zawsze powtarzałem, że tak dla niego jak i dla nas najlepszym byłoby, żeby nigdy niczym innym nie chciał zostać, jak cieślą w Nazarecie.
— Od jego piątego roku, — rzekła matka zadumana ustały cuda koło niego. A on sam nie przypomina sobie nic z tego, co się działo w jego najwcześniejszym dzieciństwie. Jest on teraz zupełnie dzieckiem między innym dziećmi. Niech się wola Boża przede wszystkim pełni, ale zaczynam mieć prawie nadzieję, że Pan w łasce swojej kogo innego przeznaczył na te wielkie godności, a mnie syna zostawi.
— Co do mnie, — odparł mężczyzna, — to pewny jestem, że wszystko dobrze będzie, jeżeli tylko on nie dowie się o znakach i cudach, jakie się działy w pierwszych latach jego życia.
— Nigdy z nim nie mówię o tych dziwnych rzeczach, — odparła kobieta. Mimo to obawiam się, że bez mojej przyczyny może zajść coś takiego, co mu da poznać, kim jest. Przede wszystkim obawiałam się, prowadzić go do tej świątyni.
— Możesz być spokojna, niebezpieczeństwo minęło, — rzekł mężczyzna. — Wkrótce będziemy go mieli z powrotem w Nazarecie.
— Bałam się uczonych w piśmie z tej świątyni, — dodała matka. — Bałam się wróżbitów, którzy tu oto siedzą na swych matach. Zdawało mi się, że gdy stanie przed nimi, oni pochylą się przed nim i powitają go jako króla żydowskiego. To szczególne, że nie zauważyli jego cudowności. Wszakże nigdy takiego dziecka nikt nie widział.
Chwilę siedziała milcząc i przypatrywała się dziecku.
— Nie pojmuję togo, — rzekła. — Mnie się zdawało, że skoro ujrzy tych sędziów, którzy tu w świątyni spory ludu rozstrzygają, tych nauczycieli, mówiących do uczniów i kapłanów, odprawiających służbę Bożą, ocknie się i zawoła: Oto aby tu żyć między tymi sędziami, uczonymi i kapłanami, przyszedłem na świat.
— Cóż by to było za szczęście, — wtrącił mężczyzna, —— być zamkniętym w tych kolumnadach? Lepiej dla niego, że może swobodnie przebiegać pola i wzgórza koło Nazaretu.
Matka westchnęła z cicha.
— Taki jest u nas w domu szczęśliwy, rzekła.
Tak jest zadowolony, gdy może towarzyszyć trzodom owiec na ich samotnych wędrówkach, albo gdy wyjdzie w pole i przygląda się pracy rolników! Nie sądzę, że działamy na jego szkodę usiłując zatrzymać go z sobą.
— Oszczędzamy mu tylko cierpień największych, — rzekł mężczyzna.
Rozmawiali tak póki się dziecko nie zbudziło ze snu.
— A no, widzisz, rzekła matka odpocząłeś sobie. Teraz wstawaj, wieczór zapada i trzeba wracać na nocleg.
Kiedy się zbierali do odwrotu, znajdowali się w najodleglejszej części gmachu.
Po chwili minęli stare sklepienie, które utrzymało się jeszcze z czasów, gdy tu pierwszą świątynię budowano, tam leżała pod ścianą stara, ogromnie długa trąba, ciężka jak słup, do ust przyłożywszy możnaby w nią dąć. Leżała tam pogięta i odrapana z wierzchu a wewnątrz pełna kurzu i pajęczyny, otoczona wstęgą napisu z starożytnych zgłosek. Od tysiąca lat pewno nikt nie próbował tonu z niej wydobyć.
Kiedy chłopię ujrzało tę trąbę ogromną, stanęło zdziwione.
— Co to takiego? spytał.
— To jest duża trąba, zwana głosem książęcia światów, — rzekła matka. — Nią to zwoływał Mojżesz lud izraelski, kiedy jeszcze był rozproszony w pustyni. Od jego czasów, nie zdołał nikt głosu z niej wydobyć. Kto jednak tego dokona, temu będą poddane wszystkie narody ziemi.
Uśmiechnęła się mówiąc to, co miała za bajkę dawną, ale chłopiec zatrzymał się przy wielkiej trąbie tak długo, że go musiała odwołać. Z wszystkiego co widział w świątyni ta trąba była pierwszym, co mu się podobało. Chętnie byłby pozostał, aby dłużej i dokładniej ją obejrzeć.
Nie długo potem wyszli w duży, obszerny dziedziniec świątyni. W skalistym gruncie ziała tu przepaść głęboka i szeroka tak, jak z pradawnych czasów została. Rozpadliny tej nie kazał król Salomon zasypać podczas budowy świątyni, nie przerzucił mostu ponad nią, ani otoczył głębi szeroką kratą. Zamiast tego przeciągnął nad czeluścią, kilka łokci długą, klingę stalową ostrzem do góry. Po nieskończenie długich, latach, i zmianach, klinga leżała jeszcze nad przepaścią. Zjedzona już prawie rdzą, słabo przytwierdzona na końcach, drżała i chwiała się, jeżeli kto ciężkim krokiem szedł przez dziedziniec.
Gdy matka prowadziła chłopca na około przepaści, zapytał ją:
— Co to za most?
— Król Salomon go urządził, — odparła matka — nazywamy go mostem do raju. Jeżeli nad przepaścią przejść potrafisz po tym drżącym moście, którego ostrze tak cienkie jak promień słoneczny, to możesz być pewnym, że pójdziesz prosto do raju.
Uśmiechnęła się śpiesząc dalej, ale chłopiec zatrzymał się, dumając nad wąskim, drżącym brzeszczotem, aż go matka odwołała.
Poszedł, ale westchnął z żalem, że mu wcześniej tych rzeczy nie pokazała, byłby miał czas przypatrzyć się im dokładnie.
Szli teraz nie zatrzymując się, aż do wielkiego portyku u wnijścia gdzie pięć rzędów kolumn się wznosiło. W kącie stały dwie kolumny z czarnego marmuru na wspólnej podstawie zsunięte tak blisko siebie, że zaledwo można było źdźbło słomy pomiędzy nie wetknąć. Stały wyniosłe i majestatyczne, a wokoło bogato ozdobnych nagłówków wychylał się rząd dziwnie rzezanych głów zwierzęcych. Nie było jednak cala jednego na tych pięknych słupach, który by nie był porysowany i poszczerbiony, były zniszczone jak nic innego w świątyni. Nawet posadzka była w koło nich wytarta i nieco wgłębiona od licznych kroków.
Znowu zatrzymał chłopiec matkę i spytał:
— Co to za kolumny?
— To są słupy, które nasz ojciec Abraham przywiózł do Palestyny z dalekiej Chaldei. Nazwał je furtą sprawiedliwości. Kto pomiędzy nimi przejdzie, ten jest sprawiedliwym przed Bogiem i nigdy nie zgrzeszył.
Chłopiec zatrzymał się i zdziwionymi oczyma oglądał słupy.
— Przecież nie zechcesz próbować przecisnąć się pomiędzy nie? — rzekła matka z uśmiechem. — Patrz, kamień wydeptali ci wszyscy, którzy usiłowali przejść przez tę szparę, ale wierz mi, nikomu się nie udało. Chodźże. Słyszę grzmot miedzianych bram, trzydzieści ramion prężąc się, w ruch je wprawiają.
Chłopiec przez całą noc leżał w namiocie nie zmrużywszy oczu, ciągle widział przed sobą bramę sprawiedliwości, most do raju i głos książęcia światów. O tak cudownych rzeczach nie słyszał nigdy przedtem i nie mógł sobie ich wybić z pamięci.
Następnego dnia doświadczył tego samego. O niczym innym myśleć nie mógł. A onego ranka mieli już wracać do domu. Rodziców wiele zajęcia czekało, trzeba było zwinąć namiot, wyładować go na wielbłąda i spakować wszystko. Nie zamierzali wracać samotnie, jeno w licznej gromadzie krewnych i sąsiadów, a ponieważ wiele ludzi wybierało się razem, pakowanie szło bardzo powoli.
Mały nie pomagał przy robocie, siedział milczący śród zgiełku i pośpiechu i rozmyślał nad trzema cudownymi rzeczami.
Nagle wpadło mu na myśl, że ma czas pójść do świątyni i jeszcze raz je zobaczyć. Mnóstwo rzeczy było niezapakowanych. Będzie mógł wrócić nim wyruszą w drogę.
Pomknął, nie mówiąc nikomu dokąd idzie. Nie zdawało mu się to potrzebnym. Wszakże miał wrócić niebawem.
Nie długo zaszedł do świątyni, wszedł w kolumnadę i zatrzymał się przed czarnymi dwojakami.
Skoro ujrzał kolumny, błysnęły mu oczy radością. Usiadł na podłodze i patrzył ku nim w górę.
Kiedy pomyślał kto by się między tymi kolumnami przesunął, usprawiedliwionym byłby i bez grzechu przed Bogiem, i zdawało mu się, iż nigdy nic cudowniejszego nie widział.
Rozważał jakby to było wspaniale, wnijść między te słupy, stały jednak tak blisko siebie, że niepodobna było choćby tylko spróbować. Siedział tedy nieruchomo z godzinę może przed kolumnami, ale nie wiedział wcale jak długo. Zdawało mu się, że zaledwie chwil parę pogląda na nie.
Zdarzyło się jednak, że we wspaniałej kolumnadzie, gdzie chłopczyk się zabawił, zgromadziła się wysoka rada sędziów, aby w sporach narodu pośredniczyć. Cały portal pełen był ludu. Ci ze skargą o naruszenie granic, ci o owce porwane ze stada a znaczone potem fałszywie, inni znowu domagający się zwrotu pieniędzy od swych dłużników.
Między innymi nadszedł bogacz, strojny w powłóczyste purpurowe szaty i przywiódł przed sędziów ubogą wdowę; miała mu być dłużną kilka syklów srebra. Biedna kobieta zawodziła głośno wołając, że bogacz niesłusznie ją oskarża, gdyż dług spłaciła. Teraz zmusza ją do powtórnej spłaty, a jeżeli sąd uzna ją winną, wtedy oddać mu będzie musiała córki swoje jako niewolnice, gdyż nie jest w stanie zapłacić.
Najwyższy sędzia zwrócił się tedy do bogacza i zapytał:
— Czy możesz przysiąc na to, że ci ta kobieta jeszcze pieniędzy nie oddała?
Wtedy odrzekł bogacz:
— Panie, wszak jestem zamożnym człowiekiem. Czyżbym się trudził, żądać od biednej wdowy pieniędzy, gdybym nie miał prawa do tego? Przysięgam ci, że tak jak nikt nie przeszedł przez bramę sprawiedliwości, tak ona długu nie oddała.
Sędziowie słysząc to, uwierzyli jego słowom i wdali wyrok, aby wdowa córki swe oddała mu w niewolę.
Ale chłopczyk siedząc opodal, słyszał to wszystko. Pomyślał sobie w duchu: Jakżeby to dobrze było, gdyby się kto przez tę bramę przecisnąć potrafił! Bogacz nie mówił prawdy. Tak mi żal tej starej niewiasty, która córki swe musi oddać w niewolę.
Skoczył na podstawę bliźnich kolumn i zajrzał przez szparę.
— Ach! gdybyż to nie było zupełnie niemożliwym! — pomyślał.
Tak był zmartwiony dolą staruszki, że nie myślał w tej chwili nad tym, jako trzeba być sprawiedliwym i bez grzechu, aby tędy przejść. Dla tej ubogiej tylko, chciał tego dokazać.
Wparł ramię w zagłębienie między kolumnami, jakby torując sobie drogę.
W tej chwili wszyscy zgromadzeni spojrzeli ku bramie sprawiedliwości. Sklepienia zagrzmiały bowiem, kolumny zgrzytnęły rozsuwając się w prawo i w lewo, o tyle właśnie, że szczupłe ciało chłopca prześlizgnąć się zdołało.
Wtedy nastało wielkie zamieszanie i zdumienie w tłumie.
W pierwszej chwili nikt nie wiedział co mówić. Ludzie stali wokoło osłupiali, gapiąc się na małego chłopca, który uczynił tak wielki cud. Pierwszy, który się opamiętał był najstarszy sędzia. Zawołał, aby pojmano bogatego kupca i aby go przywiedziono przed ławę sędziowską. Poczem skazał go, aby całe swe mienie oddał ubogiej wdowie, za to, że krzywoprzysięgał w świątyni Bożej.
Gdy tego dopełnił, zapytał sędzia o chłopca, przed którym się brama sprawiedliwości rozwarła, ale gdy się ludzie za nim obejrzeli, zniknął. W tej samej chwili kiedy się słupy rozsunęły, ocknął się jak ze snu i przypomniał sobie rodziców i zbieranie do powrotu. Muszę pospieszyć, myślał, aby rodzice na mnie nie czekali.
Nie miał jednak świadomości, że całą godzinę zabawił przed czarnymi kolumnami, sądząc, że zaledwie parę minut tam spędził, i dlatego był pewnym, że zanim opuści świątynie ma czas rzucić jeszcze okiem na most rajski.
Lekkim krokiem pomknął przez gromady ludzi i zaszedł do mostu położonego w zupełnie innej części ogromnego gmachu.
Ujrzawszy wyostrzony brzeszczot, co się nad przepaścią prężył, przypomniał sobie, że człowiek, który by ten most przeszedł, na pewno poszedłby do raju a wtedy zdawało mu się, iż to jest najosobliwsza rzecz, jaką kiedy oglądał. Usiadł na krawędzi przepaści i wpatrywał się w stalowe ostrze.
Siedział tak i rozważał, jakby to miło było, dostać się do raju i jakby chętnie ten most przekroczył. Ale zarazem miał poczucie, że tego próbować niepodobna.
Trwał tak ze dwie godziny i rozmyślał, nie wiedząc wcale, że tyle czasu mija. Siedział rozpamiętując o raju.
Na dziedzińcu koło przepaści stał duży ołtarz ofiarny, kapłani w białych szatach chodzili naokoło niego podsycając ogień na ołtarzu i przyjmując ofiary. Było w dziedzińcu wiele osób ofiarujących i tłum, który się tylko służbie Bożej przypatrywał.
Przyszedł tam także ubogi starzec, niósł jagnię, małe i bardzo chude a w dodatku ukąszone przez psa, tak, że duża rana widniała.
Starzec zbliżył się z tym jagnięciem do kapłanów i prosił aby je mógł złożyć na ofiarę, ale odmówili mu. Powiedzieli, że tak nędznej ofiary nie można składać Panu. Stary błagał, żeby przez miłosierdzie przyjęli to jagnię, gdyż syn mu śmiertelnie zachorzał a on nic innego nie posiada, co by za jego wyzdrowienie mógł Bogu ofiarować.
— Przyjmijcie moją ofiarę, — błagał — inaczej modlitwa moja nie wejdzie przed oblicze Pana i syn mój umrze.
— Wierzaj, że mi żal ciebie, — rzekł kapłan, — ale zakon wzbrania nam kłaść zwierzęta zranione na ofiarę. Jest tak niemożliwym wysłuchać twojej prośby, jak niemożliwym jest, aby kto przeszedł ten oto, most do raju.
Chłopczyk siedział tak blisko, że wszystko słyszał.
— Jaka szkoda przecie, że nikt tego mostu przejść nie zdoła. Możnaby starcowi uratować syna, jeżeliby jagnię ofiarowano, — myślał w duchu.
Staruszek odszedł zasmucony z dziedzińca, ale chłopiec wstał, przystąpił do drżącego mostu i postawił nogę na ostrzu.
Wcale nie myślał o raju dla siebie. Całym pragnieniem jego było, dopomóc ubogiemu.
Cofnął jednak stopę gdyż zastanowił się: to niemożliwe. Most jest stary, zupełnie zardzewiały, nie uniósłby mię nawet.
Ale raz jeszcze wyobraził sobie biedaka, którego syn leży w śmiertelnej chorobie i znowu postawił nogę na ostrzu klingi.
Wtedy spostrzegł, że przestała drżeć i pod stopą odczuwał pewną podstawę. A kiedy krok uczynił, poczuł, że powietrze wkoło unosi go, tak, że nie mógłby upaść. Niosło go, jakgdyby był ptakiem, co skrzydła ma rozwarte.
Stal jednak wydała pod jego stopami drżący, czysty ton, a ktoś z tych co stali na dziedzińcu, oglądnął się słysząc ten głos. Krzyknął, a teraz obejrzeli się wszyscy i ujrzeli małego chłopca idącego po stalowym ostrzu.
Zadziwienie i przerażenie obecnych było ogólne. Pierwsi opamiętali się kapłani. Natychmiast posłali po biedaka, a kiedy powrócił powiedzieli do niego:
— Pan Bóg uczynił cud, aby nam pokazać, że przyjmie twoją ofiarę. Dawaj twoje jagnię, ofiarujemy je!
Kiedy tego dokonano, pytali o małego chłopca, który przeszedł nad przepaścią. Ale gdy się za nim obejrzano, już go nie było.
Właśnie, skoro przeszedł most rajski, przypomniał sobie rodziców i powrót domu.
Nie miał świadomości, że ranek i południe minęły, pomyślał tylko:
— Teraz trzeba się śpieszyć z powrotem, aby na mnie nie czekano. Muszę tylko przedtem zajrzeć jeszcze do trąby.
I przemknął się między ciżbą lekką stopą ku mrocznemu sklepieniu, gdzie trąba miedziana leżała pod murem.
Kiedy patrząc na nią uprzytomnił sobie, że kto by z niej ton wydobył, temu by ludy całego świata były poddane, uczuł pewność, iż nic równie osobliwego nie oglądał jeszcze, usiadł więc i przypatrywał się pilnie.
Rozważał, jakby to było wspaniale, wszystkich ludzi całego świata sobie zniewolić; jakże gorąco pragnął zatrąbić w starą trąbę. Widział jednak, że to jest niepodobnieństwem i nie ważył się nawet próbować.
Siedział tak kilka godzin nieświadomy, że czas mijał. Rozmyślał tylko o tym, jakie się uczucie mieć może, zebrawszy wszystkie ludy ziemi pod swoje panowanie.
Zdarzyło się, że w tym chłodnym sklepieniu siedział uczony kapłan, i pouczał uczniów swoich. Teraz zwrócił się do jednego z tych co u stóp jego siedzieli, i nazwał go szalbierzem. Duch mu zdradził, mówił dalej, świątobliwy kapłan, że on nie jest izraelitą tylko obcym. Pytał go tedy, dlaczego pod przybranym imieniem wkręcił się między uczniów jego.
Wtedy obcy młodzieniec powstał i rzekł, jako wędrował przez puszcze i morza dalekie, aby zaczerpnąć prawdziwej mądrości i naukę o Bogu jedynym głoszoną, posłyszeć.
— Dusza moja usychała z tęsknoty, — mówił do świętobliwego męża, — ale wiedziałem, że mnie nie pouczysz, jeżeli się nie opowiem Hebrajczykiem. Skłamałem, aby zbyć się mojej tęsknoty. Błagam cię zostaw mnie przy sobie.
Ale mąż świątobliwy powstał i podniósł ramiona ku niebu.
— Nie zostaniesz ty przy mnie tak, jak nie powstanie nikt co by zatrąbił na miedzianej trąbie, którą zwiemy głosem książęcia światów. Nie wolno ci nawet stąpić w próg świątyni, bo jesteś poganinem. Śpiesz i uchodź, inaczej tamci uczniowie rzucą się na ciebie i rozedrą cię na sztuki; obecność twoja plugawi świątynię.
Ale młodzieniec nie ruszył się z miejsca i rzekł:
— Nie pójdę nigdzie, gdzie dusza moja nie znajdzie pokarmu. Wolę raczej zginąć u twoich stóp.
Zaledwie padły te słowu porwali się uczniowie świątobliwego męża, aby natręta wypędzić. Ponieważ opierał się jednak, rzucili nim o ziemię, chcąc go zabić.
Chłopiec siedział tak blisko, że wszystko mógł dokładnie widzieć i słyszeć. Wydało mu się, że kapłan jest człowiekiem bardzo twardego serca i westchnął:
— Ach, gdybym mógł zadąć w tę cudowną trąbę, uratowałoby to biedaka.
Powstał i dotknął ręką trąby. Zapragnął dobyć z niej tonu nie dlatego, że nadawało to władzę nad całym światem, chciał jeno poratować kogoś, czyje życie było zagrożone.
Objął więc trąbę drobnymi rączkami i usiłował ją podnieść.
W tej samej chwili uczuł, że olbrzymi słup sam do ust jego się podaje. I lekki oddech dziecka sprawił, że trąba wydała głos potężny, grzmiący, który napełnił całą olbrzymią przestrzeń świątyni.
Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu i poznali, że to ów mały chłopiec dobył z trąby głosu, od którego w świątyni wszystkie sklepienia i kolumny zadrżały.
Uczniowie zawistni, chcący zabić obcego młodzieńca cofnęli się, a świątobliwy nauczyciel rzekł do niego:
Dzień się miał ku schyłkowi, a mężczyzna i kobieta przyspieszonym krokiem zdążali ku Jerozolimie. Zdawali się zaniepokojeni i wylękli i każdego po drodze pytali, czy nie widział małego chłopczyka. Zgubił się nam! — mówili. Sądziliśmy, że poszedł z krewnymi i sąsiadami, tymczasem nikt go z nich nie widział.
Ludzie idący z Jerozolimy odpowiadali im:
— Nie, waszego chłopca nie spotkaliśmy, natomiast w świątyni pokazano nam najcudowniejsze dziecko w świecie. Piękne jak anioł z nieba, a wyobraźcie sobie, przeszło przez bramę sprawiedliwości! Byliby opowiadali o tym zdarzeniu szeroko i długo, ale zatroskani rodzice nie mieli czasu słuchać.
Uszedłszy kawał drogi, spotkali znowu gromadę ludzi i wypytywali ich.
Jednak wracający pielgrzymi opowiadali tylko o cudownym dziecku, które wygląda jakby z nieba zstąpiło. Dziecko to przeszło po rajskim moście.
Byliby chętnie szczegółowo rozprawiali o tym, rodzice jednak nie mieli czasu słuchać, tylko spieszyli do miasta.
Szli ulicami to w górę, to w dół, ale dziecka nie było. Przyszli wreszcie pod świątynię.
Przechodząc tamtędy kobieta rzekła: skoro tu już jesteśmy, trzeba wstąpić, zobaczymy to dziecko o którym mówią, że z nieba zstąpiło! Weszli i pytali, gdzieby to dziecko widzieć można.
— Idźcie tam, gdzie mędrcy siedzą z uczniami. Między nimi jest to dziecko. Uczeni zabrali je między siebie, wypytują chłopię, ono wzajem ich pyta, a wszyscy zdumiewają się nad nim. W dziedzińcu zaś czeka tłum zbity, pragnąc ujrzeć bodaj cień tego, który dobył głosu książęcia światów swoimi ustami.
Mężczyzna i kobieta z trudem utorowali sobie drogę w natłoku i ujrzeli, że dziecko siedzące śród mędrców i uczonych — to syn ich.
Kobieta poznawszy go, zaczęła płakać. Chłopiec zasłyszał płacz i odczuł, że to matka. Wstał natychmiast, przyszedł do niej, a matka i ojciec wzięli go za ręce i wyszli ze świątyni.
Gdy matka nie przestawała płakać, spytało dziecko:
— Czemu płaczesz? wszakże przyszedłem natychmiast, skorom twój głos usłyszał!
— Jakże ja nie mam płakać! — odrzekła — zdawało mi się, żeś dla mnie stracony.
Wyszli z miasta, noc zapadła a matka ciągle płakała.
— Czemu płaczesz? — rzekło dziecko. Nie wiedziałem, że dzień cały minął. Zdawało mi się, że jeszcze ranek i zaraz przyszedłem, skorom tylko głos twój posłyszał.
— Jakże nie mam płakać! — rzekła matka. Wszakże cały dzień daremnie cię szukałam w trwodze, żeś mi już przepadł.
Szli całą noc, a matka wciąż płakała. O świcie spytało dziecko:
— Czemu płaczesz? Nie szukałem własnej chwały, Bóg jeno dopuścił, abym tych cudów dokonał; chciał wspomóc przeze mnie biednych ludzi. Na głos twój wróciłem przecie zaraz do ciebie.
— Synu — rzekła matka — płaczę, gdyż mimo to straconyś ty dla mnie na zawsze. Nigdy już do mnie należeć nie będziesz. Odtąd celem życia twego będzie pragnienie sprawiedliwości, celem dążeń niebo, a miłość twoja obejmie wszystkich ludzi biednych, cierpiących i pokrzywdzonych, cały świat boleści!