W katordze na Karze/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W katordze na Karze |
Podtytuł | Ze wspomnień „proletarjatczyka“ |
Rozdział | VII |
Data wyd. | 1908 |
Druk | W. Kornecki i K. Wojnar |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadzwyczaj charakterystycznym było postępowanie władz, zarówno miejscowej, jak i gubernialnej, po tych strasznych zajściach...
Zwłoki zmarłych towarzyszy jeszcze się znajdowały w celi, gdy do więzienia wkroczyli żołnierze i stanęli przed drzwiami każdej celi, poczem wszedł komendant Masiukow również w otoczeniu wojska...
Wywołało to wśród uwięzionych pewne poruszenie, znowu myśl o rozwożeniu do różnych więzień błysnęła w głowach wielu, niektórych oburzyło to otaczanie się żołnierzami...
— To nie ja... Taki otrzymałem rozkaz — tłómaczył się Masiukow.
Okazało się, że mu rozkazano również odebrać nam apteczkę...
Biurokracya pozostała wierną sobie... Całe zło tkwiło w apteczce...
— Dopóki rozporządzenie nie będzie cofniętem, samobójstwa nie ustaną — zdenerwowany do ostatniego stopnia krzyknął komendantowi Mańkowski... Odebranie apteczki nic temu nie zaradzi.
Masiukow znowu powołał się na rozkaz, klnąc się i zapewniając, że on temu wszystkiemu nie winien, że to tylko okoliczności się tak nieszczęśliwie zbiegły.
Nikt mu nie odpowiedział.
Apteczkę zabrano i komendant wraz z żołnierzami opuścił więzienie i tegoż dnia, o ile mu można wierzyć, wysłał depeszę do departamentu policyi z zawiadomieniem o otruciach, w której powtórzył słowa Mańkowskiego „dopóki rozporządzenie nie będzie cofniętem, dopóty samobójstwa nie ustaną!“
Nazajutrz przybył naczelnik irkuckiego zarządu żandarmskiego Plotto i wiceprokurator z Czyty. Znowu zmobilizowano wszystkie siły zbrojne i w ich otoczeniu władze weszły do więzienia. Większość uwięzionych w żadne rozmowy się z nią nie wdawała, kilku jednak zbyt było podnieconych, by milczeniem okazać swą wzgardę i namiętnie napadło na rozporządzenie Korfa. Plotto i wiceprokurator odpowiedzieli ogólnikami. Ale zbrodnia była zbyt uderzającą, formy prawne były zbyt jawnie podeptane, by jakotako uczciwy przedstawiciel sądownictwa, mógł zachować się zupełnie obojętnie. Wiceprokurator też podobno — tak nam zresztą zakomunikowali z wolności — zdumiony tym niesłychanym bezprawiem, wszczął sprawę o ukaranie Sigidy wbrew opinii lekarza, ale na rozkaz z Petersburga sprawę umorzono, a zbyt naiwnego prokuratora usunięto z Kary. Bardziej niezależny naczelnik żandarmów wolał tylko o wszystkiem pokornie zameldować departamentowi policyi i stamtąd czekać wskazówek, niż narażać na szwank karyerę. Odwiedził nas, napisał „bumagę“ i odjechał. Z punktu widzenia biurokraty było to wszystko, co mógł i powinien był uczynić. Być może zresztą, że uczynił jeszcze „coś“ więcej, bo dnia następnego Masiukow i żandarmi w obecności oficerów i żołnierzy dokonywali w całym więzieniu rewizyi. Jako trofea zabrali kilka miesięczników legalnych, dla nas wszakże zakazanych. Zwykła historya. Gdyby szukano trucizny, rewolwerów, noży wreszcie, byłoby to zrozumiałem, ale jaki związek mogły mieć wydawane legalnie miesięczniki z otruciem — tylko biurokrata zrozumieć jest w stanie.
Kilka dni po tem przyjechał na Karę gubernator z Czyty, Choroszchin. „Dopóki piorun nie uderzy chłop się nie przeżegna“ — mówi przysłowie rosyjskie. Przed trzema tygodniami cała ta hałastra czynownicza pisała rozporządzenia, posyłała ludzi, zarządzała środki. I o to cel został osiągnięty. Politycznych zrównano z kryminalistami, zastosowano do nich chłostę. Kilku otruło się? Umarło? Czy to nie było do przewidzenia? Więc czemuż teraz zamiast wznieść śpiew tryumfu „grom pobiedy razdawajsia“, ci sami oprawcy, po dokonaniu uplanowanego krwawego czynu, śpieszą jeden po drugim na Karę? Jedno z dwojga. Albo zbrodnia dokonaną była na zasadzie prawa i wówczas — dura lex, sed lex — należało się godzić ze skutkami, albo było to bezprawie, a w takim razie po cóż było to robić? Ale biurokracya rosyjska tem właśnie się odznacza, że pragnie według wyrażenia Szczedryna i niewinność zachować i kapitału się dorobić, dopuszcza się najohydniejszych czynów, a chciałaby zachować opinię najbardziej ludzkiej władzy, na wzór owego policmajstra mickiewiczowskiego, który, gdy dziecko ciężaru kajdan udźwignąć nie mogło, sam łańcuch oglądał i stwierdził, że „zgadza się z przepisaną wagą“.
Nie łatwą była rola gubernatora. Miał przed sobą ludzi, którzy żadnych żądań nie stawiali, „buntów“ nie czynili, przeciwnie samych siebie skazywali na zagładę. A jednak ta ich śmierć, w więzieniu schowanym wśród gór, gdzieś na końcu świata, była gorszą od buntu, nabierała rozgłosu i zrywała z twarzy dzikich barbarzyńców maskę europejczyków.