<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł W katordze na Karze
Podtytuł Ze wspomnień „proletarjatczyka“
Rozdział VI
Data wyd. 1908
Druk W. Kornecki i K. Wojnar
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Było to więc prawdą... Mieliśmy już wreszcie w ręku tę „upragnioną pewność“, a jednak chwilami nie dawaliśmy jej wiary... Według ustawy przed zastosowaniem do kogokolwiekbądź chłosty, lekarz powinien stwierdzić, że stan jego zdrowia dopuszcza tego rodzaju karę... Sigida była chorowitą... Miałżeby lekarz upodlić się do tego stopnia, że uląkł się zaprotestować przeciwko temu? Chłosta odbywa się w obecności lekarza... Miałżeby on być obecnym przy tym i swą obecnością uświęcić ten podły akt gwałtu?
W głowie się nam pomieścić nie mogło i dopiero wiele miesięcy potym dowiedzieliśmy się, jak to morderstwo zostało dokonanym...
Rozkaz o wykonaniu chłosty został przesłany zarządzającemu katorgą dla kryminalistów Homuleckiemu, ale i ten posiwiały na służbie więziennej czynownik wzdrygnął się, otrzymawszy ten rozkaz i zaczął szukać środków, by go nie wykonać... Zwrócił się do lekarza więziennego... Niemniej niż zarządzający katorgą oburzony lekarz natychmiast napisał świadectwo, w którym stwierdził, że stan zdrowia Sigidy wywołuje obawy, żeby w razie zastosowania do niej chłosty, nie umarła na atak sercowy...
Nie pomogło to... Nazajutrz przyjechał na Karę Bobrowskij, jeden z tych oprawców, którzy pastwili się nad Kowalską, gdy ją z rozkazu Korfa wywożono do Wierchnieudińska, i kazał przyprowadzić Sigidę do kancelaryi...
— Głupstwo! Wytrzyma! — orzekł Bobrowskij po przyprowadzeniu Sigidy.
Oburzony lekarz oznajmił, że nie będzie obecnym przy tym mordzie...
— Obejdzie się i bez pana...
Lekarz trzasnął drzwiami i wyszedł, przekonany, że wobec wyraźnego nakazu prawa, chłosta bez jego obecności nie będzie mogła być wykonaną...
Ale gdy idzie o zamordowanie więźnia politycznego, prawo milknie.
Sigidę ukarano... Wystarczyło świadectwo czynownika.
Półomdlałą, nieprzytomną odprowadzono do więzienia kryminalnego, gdzie się znajdowały Kalużnaja, Smirnicka i Kowalewska w jednej celi z kryminalistkami... W jednej chwili cela jak gdyby zamarła... Nawet kryminalistki poczuły, jaka zbrodnia została popełnioną.
Zasłoniwszy nary, na których leżały, szalami od oczu postronnych, towarzyszki otoczyły Sigidę, robiąc daremne próby uspokojenia jej ukojenia...
— Mamo! dzieci! — jakby żegnając się po raz ostatni z matką, z małemi braciszkami i siostrzyczkami swemi — szeptała nieprzytomna Sigida...
Nazajutrz już nie żyła...
Niektórzy przypuszczają, że wstrząśnienie moralne jakiego doznała — spowodowało śmierć... Być może. Jest to jednak mało prawdopodobne... Podobno, w ciągu nocy Sigida miała chwile przytomności... Wątpliwym jest wobec tego, czyby czekała wyzwolenia przez śmierć naturalną, mogąc przez zażycie trucizny położyć kres swym męczarniom... Siedzące z nią towarzyszki posiadały truciznę... Gdyby zapragnęła, nie miałyby ani prawa, ani chęci jej odmówić...
Przepuszczenie, że umarła ze wstrząśnienia, opartym jest na oznajmieniu lekarza... W tym jednak wypadku z wielką ostrożnością do takiego oznajmienia odnieść się należy, bo tego rodzaju wersya broniła lekarza przed zarzutami władzy, że wydał świadectwo tendencyjne... W interesach lekarza leżało udowodnić: „uprzedzałem, że tak będzie, tak się też stało. Żadne uboczne względy mną nie powodowały...“
Być może, że po upływie 18 lat lekarz, który dotąd żyje, zechce odsłonić tajemnicę zgonu Sigidy... Dopiero wówczas można będzie mówić o tym, czy się otruła, czy umarła następnego dnia po chłoście... Pozostałe towarzyszki Kalużnaja, Smirnicka, Kowalewska dopóki Sigida żyła, myślały tylko o niej, wyłącznie nią były zajęte i dopiero z chwilą jej skonu przystąpiły do protestu... Przygotowania były krótkie, trucizna była pod ręką... Uścisnęły się na pożegnanie i zażyły truciznę... Po kilku godzinach Kalużnaja już była w agonii, Kowalewska, zachowując do ostatniej chwili przytomność, ciężko chora leżała na łóżku, a Smirnicka chwiejąc się na nogach, przechodziła od jednego łóżka do drugiego, żegnając jedną przyjaciółkę i podając wodę drugiej... Pod wieczór Kalużnaja umarła. Dopiero wtedy Smirnicka się położyła.
Gdy Kowalewska znowu słabym głosem zawołała: „pić“ — już Smirnicka nie była w stanie podnieść głowy z posłania.
Lekarz, który właśnie był nadszedł, chciał skorzystać z tej sposobności i podać Kowalewskiej antidotum w szklance...
Domyśliła się tego i odtrąciła szklankę...
— Gdybyś pan był porządnym człowiekiem, raczej zastrzyknąłbyś mi truciznę, niż dawał antidotum..
Zawstydził się lekarz i odszedł... A nazajutrz z rana umarła Kowalewska, wieczorem zaś Smirnicka.
Szczegóły te zakomunikowano nam znacznie później, w owym zaś czasie wiedzieliśmy tylko to, co zawierał przytoczony przezemnie liścik.
Gdyby całe więzienie dało zgodę na proponowaną przez garstkę formę protestu, sprawa byłaby łatwą, zabarykadowalibyśmy wszystkie wyjścia, obleli naftą ściany i podpalilibyśmy więzienie wraz sobą. I kto wie, czy to nowe wydanie „pochodni Narona“ nie oświeciłoby ciemni życia państwa carowego, czy od tego ognia nie stopniałaby skorupa obojętności, czy zakrzepłe serca nie zaczęłyby bić goręcej i czy ta ofiara żywcem ginących w płomieniach ludzi nie pchnęłaby najobojętniejszych do czynu...
Ale była to utopia... Jedni zmęczeni długoletnim więzieniem już do takiej ofiary nie byli zdolni, inni zasadniczo występowali przeciw takiej olbrzymiej ilości ofiar, jeszcze inni nie uznawali formy biernego protestu, nie rachując się zupełnie z tym, że w naszym położeniu o innej formie nie mogło być mowy, bo wszyscy stykający się z nami czynownicy byli tylko „knutami w ręku kata“, odbierającymi i wykonywującymi rozkazy „króla wielkiego samowładnika świata połowicy“, siedzącego daleko... „o pięćset mil na swej stolicy“.
Nie, o udziale wszystkich w proteście nie mogło być mowy... Ale zanim mieliśmy przystąpić do protestu, trzeba było koniecznie ustalić, ilu weźmie w nim udział i kto. I to nie było łatwym, bo jakże pytać ludzi, czy chcą umierać... Prowadzić agitacyę na rzecz samobójstw nie sposób... Można umierać samemu, ale powoływać do tego innych — trudno...
Garść tych, dla których ta sprawa już dawno była rozstrzygniętą i którzy już nieraz pomiędzy sobą ją omawiali, po naradzie, zwykłym zwyczajem na Karze puściła w obieg po celach następującą kartkę:
„Uprasza się towarzyszy, pragnących za pomocą samootrucia wyrazić protest przeciwko nikczemnej zbrodni, dokonanej na Sigidzie, by się zeszli w „Jakutce“ na naradę w kwestyi ostatniego listu do towarzyszy na wolności i oznajmienia do rządu. Dla ustalenia ilości protestujących w ten sposób uprasza się ich o podpisanie tej kartki“.
Podpisało ją 14: Preobrażeńskij[1], Adrian Michajłow[2], Spandoni[3], Bobochow[4], Iwan Kalużnyj[5], Wołoszenko[6], Lewczenko[7], Sergiusz Dikowskij[8], Pawło Iwanow[9], Kon[10], Sękowski[11], Paszkowski[12], Majer[13] i Nagornyj[14].
Tym razem redakcya listów do towarzyszy na wolności i oznajmienia do rządu nie zajęła dużo czasu. Umierającym łatwiej jest sformułować swoje poglądy i żądania, niż pozostającym przy życiu... Dawniej stanowisko było przykre... Powołując towarzyszy na wolności do walki myśmy w listach mogli stwierdzić li tylko i swą gotowość do walki... Zarządzona przez nich energiczna a celowa akcya mogła nas uchronić od śmierci... I właśnie ten moment wytrącał pióro z ręki, bo piszący nie mogli nie odczuć, że czy tak, czy owak sformułują swoje poglądy, nie unikną tego, by poniżający ich godność rewolucyjną okrzyk: „ratunku! ratujcie!“ pomimo ich woli nie został odczytany pomiędzy wierszami...
Obecnie sytuacya się zmieniła. Rzucając przedewszystkim na szalę wypadków własne życie, myśmy dla siebie przez powołanie towarzyszy na wolności do walki niczego nie żądali. Nam już oni pomódz nie mogli. To nam rozkuwało usta, to sprawiło, że w ciągu pół godziny nasz testament był już zredagowany, podczas gdy przedtym w ciągu kilku dni ważyliśmy każde słowo...
Gdyśmy już z tym skończyli, jedni zajęli się przygotowaniem trucizny, a raczej podziałem na odpowiednie dozy, drudzy pisaniem ostatnich pożegnalnych listów do rodziców, krewnych, przyjaciół...
W więzieniu znowu zapanowała straszna cisza, przypominająca ciszę w mieszkaniu ciężko chorego... Tylko gdzieniegdzie po kątach słychać było zdławiony szept...
W ten sposób żegnali się z sobą ludzie, którzy wiele lat na jednych tapczanach spędzili... Jedni, pozostający przy życiu, spowiadali się przed drugimi, którzy za kilka godzin mieli już nie żyć, z przyczyn powstrzymujących ich od wzięcia udziału... Była to spowiedź szczera, nie skalana żadnymi ubocznemi względami spowiedź, której tajemnicę umierający mieli wziąć z sobą do grobu... I ci drudzy pocieszali spowiadających się braci, widząc ich mękę i katusze...
Czas wlókł się niemiłosiernie długo... Przed kontrolą wieczorną, przed zamknięciem cel i odniesieniem kluczy do komendanta, zażycie trucizny było ryzykowne... Dyżurujący na korytarzu żandarmi mogli się w porę spostrzedz, wezwać lekarza i gwałtem udaremnić nasze zamiary... Trzeba było czekać cały dzień. Czekać, gdy się widziało, że nerwy pozostających przy życiu mogą nie wytrzymać tego piekielnego napięcia i lada chwila może nastąpić coś takiego, co wywoła popłoch i zmusi do natychmiastowego zażycia trucizny bez jakichkolwiek szans na otrucie się... Obawy te nie były płonne... Mieliśmy pośród siebie ludzi umysłowo chorych. Ukryć przed nimi tego, co się działo, było nie sposób, bo w jednych z nami znajdowali się celach... A gdzież gwarancya, że ci ludzie w najlepszej wierze, chcąc nas uratować, nie zaalarmują władz?
Jeden z nich F—ow, już nawet przedsięwziął pewne kroki w tym kierunku i przekonywał i namawiał drugich, że należy o wszystkim zawiadomić władze i w ten sposób zapobiedz nieszczęściu... Inni, zdrowi na umyśle, powstrzymali go na szczęście od tego kroku. Ale każda godzina napięcia nerwów zwiększała niebezpieczeństwo...
O, chyba nigdy nikt z takiem upragnieniem nie wyczekiwał kontroli, jak my tego dnia...
Nadeszła wreszcie... Przypadliśmy do drzwi i przysłuchiwaliśmy się z biciem serca, czy w tej decydującej chwili, wszystko idzie pomyślnie...
Dziwne... Władze, te same władze, które w ciągu tych kilku dni wyniosły z zgniłego więzienia cztery trupy, tak były pewne, że jesteśmy izolowani od całego świata, że na nas żadnej uwagi nie zwracały... Przyszli, policzyli nas i poszli... Nie zdziwiło ich nawet, że ja i Pawło Iwanow nie nocujemy w swoich celach... Mieszkaliśmy obaj wówczas w „Dworiance“, — celi, w której oprócz nas, nikogo z trujących się nie było. Chcąc zaoszczędzić towarzyszom okrutnego widoku biernego przyglądania się nam w chwili zażywania trucizny, przeszliśmy obaj na noc do „Jakutki“, gdzie oprócz nas było jeszcze sześciu trujących się, i żandarmom oznajmiliśmy, że w „Jakutce“ zebrał się chór śpiewaków i dlatego tu przenocujemy... Przyjęli to do wiadomości i poszli...
I od razu — jak gdyby wielki ciężar spadł nam z piersi... Już nam nie przeszkodzą. Według umowy, z „Jakutki“, gdzie nas było ośmiu, mieliśmy śpiewem dać sygnał pozostałym celom... Nie przewidzieliśmy, jakie to sprawi wrażenie na pozostających przy życiu. Każdy przełknął proszek opium i głośne dźwięki wolnej pieśni wolnych ludzi uderzyły o sklepienia więzienia...
Naraz w jednej celi rozległy się głośne łkania... Jeden z towarzyszy nie wytrzymał tych katuszy...
Dreszcz nas przeszył... Te łkania mogły wszystko zgubić...
— Głośniej chłopcy, głośniej! — krzyknął Pawło Iwanow.
Miał racyę. Te łkania można było tylko zagłuszyć śpiewem. I znowu i znowu śpiewano...
Zaledwo uspokoił się nieco łkający towarzysz, gdy zawisło nad nami nowe niebezpieczeństwo. W sąsiedniej z „Jakutką“ celi powstał jakiś niezwykły ruch, bieganie, krzyki: „Aleksander Wasiljewicz!“
Ten „Aleksander Wasiljewicz“ — był lekarzem. Paniczny strach nas ogarnął... Wydało się nam, że towarzysze nie wytrzymali tej męki i że lekarz, towarzysz Prybylew, stosuje środki ratunkowe do trujących się... Zaczęliśmy nerwowo walić w ścianę sąsiedniej celi...
— Co się stało? Co się u was dzieje?
— Nic! nic! Uspokójcie się! — otrzymaliśmy odpowiedź od Michajłowa, który też należał do trujących się... Dejcz zupełnie przypadkowo się otruł i Prybylew daje mu antidotum. Niebezpieczeństwa żadnego nie ma.
Dejcz nie należał do tych 14-tu, którzy postanowili się otruć. Przeciwnie był on jednym z przeciwników protestu, otruł się przypadkowo chemikaliami, które używał do fotografii Stefanowicz, a które przylgnęły do chleba i omal że nie przypłacił tego życiem.
Nie tracący do ostatniej chwili humoru Iwan Kalużnyj zażartował, że gdyby Dejcz umarł, zmusił by nas do kłamstwa, musielibyśmy bowiem zaliczyć go w poczet tych, którzy zażyli truciznę dla protestu, bo nie sposób wszak byłoby przyznać, że tak niemądrze zakończył swój żywot.
Ale ten względnie niezły, pozwalający na dowcipkowanie nastrój trwał niedługo. Minęła jedna godzina, druga, a trucizna nie działała. Przeklęte więzienie mocno w swych szponach trzymało jeńców. Zdawało się, że nawet wyjście na tamten świat jest zamurowane.
Oprócz zażytego już opium, mieliśmy jeszcze w zapasie morfinę. Ale była ona schowaną. W celi jej bez narażenia na znalezienie przez żandarmów nie sposób było trzymać. I znowu trzeba było czekać rana, by ją wydostać, i wieczora, by jej użyć.
Trudno opisać stan naszej duszy. Na zasadzie doświadczenia, poprzedniego dnia, mieliśmy już pojęcie o tym, jakie nas nazajutrz czekają męczarnie. I rzeczywiście, towarzysze, którzy się nie truli, z uczuciem ulgi, powiedziałbym nawet — z zadowoleniem, powitali to nasze niepowodzenie i używali wszelkich argumentów, by nas od powtórzenia zamiaru odwieść. Nie piszę tego w celu zrobienia im zarzutu. Czyż mogli postąpić inaczej? Czyż mogli biernie przypatrywać się samobójstwu towarzyszy? Chcę tylko zaznaczyć, że im bardziej gorąco przekonywali, tem większy ból, większą mękę nam sprawiali. A jednak słuszność była po ich, a nie po naszej stronie, bo pod wpływem ich argumentów, pięciu towarzyszy zaniechało trucia się, a zatym nie miało tej wiary w konieczność tego środka, jaka jest niezbędną w takim proteście. Pozostało nas dziesięciu. Chwilami zdawało nam się, że ten dzień się nigdy nie skończy. Unikaliśmy towarzyszy, bo nerwy już nie były w stanie wytrzymać ani łez, ani ich błagań.
Nadeszła wreszcie upragniona kontrola. Cicho, bez śpiewu, pospiesznie, z jakąś goryczą zniecierpliwienia, zażyliśmy tym razem morfinę i po upływie 10 minut, już czuliśmy działanie trucizny. W głowie waliło jak młotem, zimny pot wystąpił na twarzy, w głowie się już myśli plątać zaczynały i nie do przezwyciężenia senność wszystkich ogarnęła. Uścisnęliśmy się po raz ostatni i bardziej słabi układać się do „wiecznego spoczynku“ już zaczęli... To przejście od stołu do tapczanu nie było już łatwym. Jak pijani już zataczaliśmy się i gdyby nie Mieczek Mańkowski, który ani na chwilę nas tej nocy nie opuszczał i każdego do tapczanu odprowadzał, wielu z nas runęłoby na ziemię.
Chwilę po tem już utraciłem przytomność. Gdym się po kilku godzinach na nowo zbudził, ujrzałem przed sobą ze współczuciem uśmiechającego się do mnie Mieczka.
— Wszyscy śpią! Nikt nie umarł — szepnął Mańkowski.
Dopiero wtedy oprzytomniałem.
I morfina nie działa! Straszne uczucie bezsilności i niemocy opanowało mną. Zerwałem się z posłania, opierając się na ramieniu Mieczka, doszedłem do stołu, gdzie leżały zapasowe proszki morfiny i zażyłem drugą dawkę.
Chwilę potem już znowu byłem nieprzytomny i biedny Mieczek niemal, że na ręku odniósł mnie na posłanie.
Po raz drugi obudziłem się dopiero nad ranem od strasznego, przedśmiertnego chrapania Bobochowa. Gdym otworzył oczy, ujrzałem przed sobą towarzysza lekarza. Oprzytomniałem od razu.
— Co ty tu robisz?
Siedział w innej celi. Obecność jego nie mogła mnie nie zadziwić.
— Nic, nic — badawczo wpatrując się w moje źrenice — odpowiedział Prybylew. — Jak się czujesz?
— Żyję — odpowiedziałem z rozpaczą. — A inni?
Łzy mu się kręciły w oczach... Przez chwilę nie odpowiadał, potem szepnął:
— Bobochow i Wańka (Kalużnyj) konają... Żandarmi już wiedzą...
W owej chwili zrozumieć nie mogłem, dlaczego Bobochow i Kalużnyj umarli, a my wszyscy pozostaliśmy przy życiu.
Okazało się, że po mojem pierwszem przebudzeniu się, obudzili się Kalużnyj, Bobochow, Sękowski i Iwanow... Sękowski i Iwanow, tak, jak i ja, przełknęli drugą dawkę trucizny i usnęli na nowo, a dla Bobochowa i Kalużnego, już podzielonej na odpowiednie dawki trucizny, nie starczyło. Wiedząc, że resztki morfiny były schowane pomiędzy cegłami w szklanym słoiku na piecu, wdrapali się na piec, wydostali słoik i zjedli całą zawartość... Tylko w tak straszny sposób udało im się uskutecznić samobójstwo...
Wiadomość, że żandarmi już wiedzą o wszystkim, magicznie podziałała na wszystkich, którzy się w tym czasie obudzili... Lada chwila mógł lekarz więzienny pospieszyć z nieproszoną pomocą. By uniknąć tego, zerwaliśmy się z posłania i przy pomocy towarzyszy przeszli do innych cel... Nadzieja, że jeszcze nie wszystko przepadło, jeszcze w nas tliła. Zażyta w większej ilości morfina podziałała paraliżująco na pęcherz moczowy... Łudziliśmy się nadzieją że to spowoduje zatrucie... Ale już nazajutrz i ten promyk nadziei zgasł bezpowrotnie...
Wówczas stanęło przed nami straszne pytanie: co dalej? Śmierć towarzyszy już sama przez się stała się czynnikiem pobudzającym do powtórzenia samobójstwa, natomiast motywy tego okropnego protestu nakazywały powstrzymanie się na pewien czas od tego strasznego kroku. Zdawaliśmy sobie jasno sprawę z sytuacyi. Rząd się przerachował... Myślał, że wystąpienia czynne z naszej strony dadzą mu pretekst do użycia siły i do zmasakrowania nas... Ale cóż pocznie na to „Ave Caesar, morituri te salutant“?
I znowu o naradzeniu się w szerszem kole towarzyszy, o wzajemnym oddziaływaniu na siebie w kierunku powtórzenia samobójstwa — nie mogło być mowy. Każdy zrozumiał, że wypadki mogły osłabić wolę ludzi, że zachęcać do samobójstw — nie sposób... To też tylko bliżej żyjący z sobą dzielili się pomiędzy sobą myślami i wrażeniami, informując się wzajemnie o powziętej decyzyi. Trzech z nas: Adrian Michajłow, Sergiusz Dikowski i ja, po głębokim namyśle i zważeniu sił, doszło do wniosku, że śmierć towarzyszy ujawniła przed całym światem nasz stosunek do chłosty, którą nam grożono... Rząd już dziś nie może tłumaczyć się nieświadomością. Gdyby jednak i nadal swego rozporządzenia nie cofnął, protest powinien być powtórzony... Kwestya terminu, kiedy ma nastąpić to powtórzenie, była jeszcze w projekcie Bobochowa zadecydowaną. Kolei syberyjskiej jeszcze wówczas nie było. Komunikacya pomiędzy Karą, a Petersburgiem była utrudnioną: zwykłe listy szły 6—8 tygodni. Dla otrzymania odpowiedzi z Petersburga trzeba było czekać niemniej, niż 4 miesiące. To skłoniło swego czasu Bobochowa do wyznaczenia 5-cio miesięcznego terminu. Termin ten postanowiliśmy utrzymać, a po upływie tego terminu Dikowskij i ja mieliśmy się otruć... W dwa tygodnie po nas miał to samo zrobić Adrjan Michajłow..




  1. Aleksy P.. student uniwersytetu Charkowskiego, był skazany w 1881 r. w Kijowie na karę śmierci, którą mu złagodzono na katorgę 20-letnią. Wyszedł na osiedlenie w 1896 roku. Umarł w Irkucku w 1903 roku.
  2. Adryan M.. student uniwersytetu moskiewskiego, skazany w Petersburgu na karę śmierci za udział w zamachu na szefa żandarmów Mezencewa w 1880 roku. Po złagodzeniu wyroku otrzymał 20 lat katorgi. Wyszedł na osiedlenie w 1896 roku. Po dziesięciu latach wpadł w Czycie w ręce ekspedycyi Renenkampfa i dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności „skazany“ został tylko na rok więzienia. Obecnie mieszka w Odessie.
  3. Afanasij S.. skazany w Petersburgu w procesie Figner w 1884 roku na 15 lat katorgi. Wyszedł na osiedlenie w 1894 roku. Umarł w zeszłym roku w Odessie.
  4. Sergiusz B.. — patrz w tekście.
  5. Iwan K.. student uniwersytetu Charkowskiego, skazany w procesie Bohdanowicza i innych w Petersburgu w 1882 r. na 15 lat katorgi, umarł podczas protestu z powodu Sigidy.
  6. Inocenty W., student uniwersytetu odeskiego, skazany w Kijowie na 10 lat katorgi w 1879 roku, za ucieczkę z więzienia w Irkucku, w drodze na Karę dodano mu jeszcze 11 lat ciężkich robót. W 1882 r. przewieziono go z Kary do twierdzy Petropawłowskiej, skąd na Karę powrócił w 1884 r. Wyszedł na osiedlenie w 1896 roku. Obecnie mieszka w Rosyi.
  7. Nikita L.. zecer, skazany w Kijowie na 15 lat katorgi, w 1890 r. przeniesiono go do więzienia w Akatuju. Wyszedł na osiedlenie w 1895 roku. Obecnie mieszka w Rosyi.
  8. Sergiusz D.. student uniwersytetu odeskiego, skazany w 1880 roku w Kijowie na 20 lat katorgi. Wyszedł na osiedlenie w 1892 r. Pozostał na Syberyi.
  9. Pawło I.. student uniwersytetu kijowskiego, skazany w Kijowie w 1884 roku na 20 lat katorgi, za ucieczkę z Krasnojarska dodano mu 15 lat katorgi, za ucieczkę dokonaną już za Bajkałem dodano mu jeszcze 20 lat. Umarł w katordze w Ałgaczach.
  10. Feliks K.. skazany w sprawie „Proletaryatu“ na 10 lat 8 miesięcy katorgi. Wyrok złagodzono do 8-miu lat. Wyszedł na osiedlenie w 1891 roku. Powrócił do kraju w 1904 roku. W grudniu 1906 r. zaaresztowany w sprawie P. P. S. Wypuszczony za kaucyą. Obecnie mieszka w Galicyi.
  11. Mikołaj S.. urzędnik akcyzy skazany w Petersburgu za zamach na ministra dworu Czerewina w 1881 r. na karę śmierci. Po złagodzeniu wyroku wyznaczono mu katorgę bezterminową. Otruł się w Akatuju, w rok po otruciach na Karze.
  12. Tytus P.. skazany w Petersburgu w 1887 r. w sprawie zamachu na Aleksandra III. na 10 lat katorgi, wyszedł na osiedlenie w 1893 roku. W następnym roku zastrzelił się.
  13. Samuel M.. skazany w Odessie w 1883 roku na bezterminową katorgę, wyszedł na osiedlenie w 1899 r. Obecnie mieszka w Odessie.
  14. Józef N.. wolny słuchacz uniwersytetu petersburskiego, skazany w Petersburgu w 1881 roku na karę śmierci. Wyrok złagodzono i wyznaczono mu katorgę bezterminową. Dwa lata trzymano go w twierdzy petropawłowskiej, poczym wysłano go na Karę. W 1890 roku przeniesiono go do Akatuja, w 1894 roku do Zierentuja. Na osiedlenie wypuszczony w 1899 r. Pozostał na Syberyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.