Narzeczeni W klatce • Część II
Epilog • Eliza Orzeszkowa
Narzeczeni W klatce
Część II
Epilog
Eliza Orzeszkowa

Epilog.

Od śmierci Lucyana Dolewskiego upłynęło lat kilka.
W okolicy Jodłowéj rozszerzył się dobrobyt; na każdym kroku znać tam było opiekuńczą rękę. Szkółki, ochronki, szpitale się rozwijały, a gdy kto ciekawy spytał, czyjém dziełem to wszystko, pokazywano mu dwór piękny i duży, staremi otoczony jodłami i wymawiano imię Klotyldy Warskiéj.
Dziedziczka Jodłowéj żyła samotnie; jedynym gościem jéj bywał ksiądz Stanisław, którego rady wzywała w dobrych swych czynach. Piękna była jeszcze, ale całkiem inną niż przedtém, pięknością. Wielbiona jéj świeżość zniknęła, a zastapiła ją martwa bladość; oczy straciły gorący i wabny blask, a patrzyły często z wyrazem pokory i żalu. Po salonach przechadzał się, jak zwykle, stary Ignacy, opylając starannie konsole i lustra, w których mało przeglądało się ludzkich twarzy, a po domu całym, z kluczami w ręku, krzątała się pani sędzina Grodzicka, pełniąc u pani Warskiéj obowiązki zarządzającéj gospodarstwem kobiecém. Nosiła zawsze filutki, lubiła mówić o swoim budoarze i z upragnieniem czekała wakacyjnych miesięcy, w czasie których przyjeżdżali do Jodłowéj Mieczek i Walerka z warszawskiéj pensyi, na którą oddała ją pani Warska.
Mieszkanie Dembowskich opustoszało także; Elżunia pogodziła się na koniec ze staremi jak świat pieśniami pana Onufrego Harasimowicza i została jego żoną; Antosia znalazła sobie męża, bawiąc w Wilnie u ciotki Kaczyńskiéj. Magdzia nie była już tą dawną, naiwną i rumianą Magdzią. Twarz jéj zbladła, wydelikatniała i powlokła się wyrazem dojrzałości i spokojnego smutku. Konkurentów nie brakło dobréj i ładnéj dziewczynie, ale ona stanowczo powiedziała, że nigdy za mąż nie wyjdzie i została przy rodzicach, niekiedy tylko wydalając się na dni kilka do domu obłąkanéj matki człowieka, którego niegdyś tak poświęconą kochała miłością.
Cisza w Jodłowéj panowała ciągle głęboka, niekiedy tylko przerywał ją dźwięk fortepianu, płynący z głębi domu, a niekiedy także przejeżdżający drogą pocztową ludzie widzieli na szczycie obrośniętéj jodłami góry, obok marmurowego pomnika, biało ubraną postać kobiecą, i o zmroku żegnali się krzyżem świętym, myśląc, że to duch, z mogiły wstający.
A w N. żyli i biedowali ludziska jak dawniéj. Pani Owsicka i panna Zuzanna przeniosły się na mieszkanie do domu Dolewskiéj, aby pielęgnować obłąkaną staruszkę, z którą życie spędziły. W wieczory zimowe w sypialni Dolewskiéj palił się ogień na kominie, a przed nim Owsicka przędła na kołowrotku, słuchając opowiadań o snach Szeherezady. W najciemniejszym kątku pokoju, na nizkiéj pod ścinaną ławeczce, siadywała obłąkana. Przed nią stała kołyska próżna, a ona zwolna poruszając ją ręką, śpiewała pół-głosem pieśń, jaką matki usypiają swoje dzieci. Niekiedy obok staruszki siadała pod światłem lampy blade, jasnowłosa dziewczyna i łagodnym głosem czytała książkę pociechy.
„Niestety! czémże jest to życie, w którém utrapienia i nędze nigdy nie ustają, w którém zewsząd jest pełno sideł i smutków?”
„Nad wszystko i we wszystkiém zawsze, duszo moja, spoczywaj w Panu, bo on sam jest wiecznym odpoczynkiem twoim.”
Czytała tak Magdzia, a Dolewska, kołysząc próżną kolebkę, słuchała jéj z wytężeniem. Gdy słodki głos dziewczyny przestawał rozlegać się po izdebce, obłąkana podnosiła głowę i wołała nagle ostrym krzykiem:
— Lucysiu! Lucysiu! gdzie mój Lucyś, gdzie moje dziecko?
— Lucyś śpi, nie budź go — łagodnie odpowiadała Magdzia, a słowem tém uspokajona staruszka zaczynała znowu kołysać kolebkę, nucąc pół-głosem.
Wkoło domu wiatr szumiał zimowy, przed kominkiem turkotał kołowrotek Owsickiéj, a zbłąkany duch nieszczęśliwéj matki snuł piosenki ciche, niby rzewne do nieba modlitwy, o spokojny sen syna w mogile.
Mieszkańców okolicy N. różne spotykały losy. Pan Rodryg Wierciński przestał być panem na Wiercinie, bo unikając rekluzyi i trawersując Europę, tyle zaciągnął długów, że Wiercin z przyległościami sprzedano z publicznéj licytacyi, a zdetronizowany panicz został ekonomem u nowego swoich dóbr dziedzica. Niedługo jednak cieszył się tą swoją godnością, bo pokazało się, że nawet ekonomem dobrym być nie potrafił, umiejąc gruntownie tylko dwie rzeczy: zawiązywać krawat i wkładać na nos pince-nez.
Barszcz, utraciwszy możność zjadania w Wiercinie baranich kotletów, pomyślał o tém, jak-by je miéć zawsze u siebie. Sposobny ku temu celowi wydał mu się posażek panny Jęczmionkowskiéj, w skutek czego Elfryda wionęła ku ołtarzowi ślubnemu, furkając falbanami. Odtąd Barszcz miał zawsze u siebie baranie kotlety, a jedyną zgryzotą jego było to, iż brat Elfrydy, Jęczmionkowski młody, ożenił się z garderobianą pani Warskiéj, Marylką, co wielce bodło szlachecką dumę Barszcza, przyzwyczajonego do porządnych stosunków.
Zenobia Jęczmionkowska dotychczas wspiera czoło na dłoni; nie wyszła za mąż i narzeka na niewdzięczność mężczyzn, a w romansowo-sentymentalnym nastroju swoim wtedy tylko znajduje pociechę, gdy na stole pojawi się półmisek kołdunów.
Harasimowicz starszy padł ofiarą miłości dla swéj szklanéj kochanki, umierając z delirium tremens, a Harasimowicz młodszy, ożeniwszy się z młodą i dobrą Elżunią, przestał śpiewać przy gitarze i smolić cholewki do panien, a pozbywszy się tych dwóch śmieszności, został wcale przyzwoitym człowiekiem, rządnym i poczciwym gospodarzem.
Raz ksiądz Stanisław, wróciwszy z dość dalekiéj podróży, pojechał do Jodłowéj.
— Przywożę pani wieść o jéj znajomym — rzekł do pani Warskiéj.
— O kim? — spytała Klotylda, podnosząc wzrok od roboty.
— Między Warszawą a Krakowem spotkałem się w wagonie z jakimś młodym człowiekiem, który jechał na ślub pana Cypryana Karłowskiego. Młody ów człowiek — ciągnął daléj proboszcz — widocznie wielki gaduła, lubiący opowiadać historye swoich przyjaciół, mówił, że pan Karłowski przed kilku laty przyjechał bardzo smutny. Powodów smutku nikt nie wiedział. Utrzymywano wprawdzie, że miał się żenić z kimś, i że narzeczona zdradziła go, czy umarła; ale były to tylko pogłoski i domysły, bo on sam nigdy nikomu ani słowa o tém nie powiedział. Nie mógł jednak wysiedziéć w Warszawie ani na wsi, lecz pojechał w podróż. Był w Stanach Zjednoczonych, na wyspie Kubie, bił się z Beduinami w Afryce, polował na lwy i tygrysy i powrócił do kraju z ogorzałą twarzą, hartowny, poważny, ale już zupełnie spokojny. Ojciec mu umarł, odziedziczył więc wielki majątek, którego zacnie i rozumnie używa, a teraz żeni się z młodą jakąś i pełną zalet osobą.
— Wieści te — rzekła Klotylda — są mi bardzo miłe i pocieszające, bo dla pana Karłowskiego zachowałam na zawsze wdzięczność serdeczną i prawdziwy szacunek.
— W tym samym wagonie — mówił daléj ksiądz Stanisław — jechał jeszcze dziwny jakiś człowiek. Exemplarz podobny pierwszy raz w życiu widziałem.
— Któż taki?
— Był to człowiek średniego wieku, o ściągłéj, bladej twarzy i długich włosach. Obecni, znajomi snać jego, nazywali go Konwaliusem Konwaliorum.
Uśmiechnęła się na to przypomnienie Klotylda.
— Znałam go kiedyś — rzekła. — Jakże mu się powodzi? dokąd jechał?
— Mówił nam, że jedzie do Krakowa, i że opuścił dla tego Warszawę, że tameczni wydawcy nie chcieli wydrukować trzydziestu tysięcy wierszy, przez niego ułożonych. A mówiąc to, co chwila powtarzał: — ród ludzki biegnie ku upadkowi, bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką...
Uśmiech zagościł znów przez chwilę na ustach Klotyldy, ale zniknął wkrótce. Zamyśliła się długo i smutnie, a potém podniosła spuszczone oczy i rzekła:
— Kiedy mówię o ludziach, których znałam niegdyś, i o całéj przeszłości mojéj, wszystko wydaje mi się snem jakimś, tak dalekim... tak dalekim, że mogła-bym sądzić, iż raz już umarłam, i że to są wspomnienia z przedgrobowego istnienia. O! księże Stanisławie — dodała po chwili milczenia — biada tym, którzy nie przywykają badać samych siebie i nie uczą się rozumiéć uderzeń własnego serca. Biada tym, którzy, straciwszy ster własnych uczuć, dają się unosić ślepo każdéj zachciance, każdemu wrażeniu! Prędzéj czy późniéj, obejrzą się oni po-za siebie i w przeszłości ujrzą tylko szaleństwa, błędy, a niekiedy i... zbrodnie.
— Tak — odrzekł ksiądz Stanisław — w twojém, pani, życiu uwydatniła się ta prawda. Nie zrozumiałaś własnego serca, a przez to złamałaś inne serce, szlachetne i gorące. Ale winę tę odkupujesz cierpieniem i tém dobrem, które w około siebie rozlewasz. Matka twoja, jeśli cię widzi z nieba, błogosławi cię pewnie i Bóg ci przebacza. A Lucyan biedny niech śpi w spokoju! Nie tylko ty, pani, winna jesteś śmierci jego, bo biada wszystkim, którzy mają za szerokie tchnienie dla obrębu, w jakim są zamknięci. Brak im będzie powietrza, a jeśli nie przełamią zapór i nie ulecą w przestrzeń szeroką, muszą długo i boleśnie targać się i łamać, aż się zmęczą i skonają... w klatce.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.