Syn i matka W klatce • Część II
X • Eliza Orzeszkowa
Epilog
Syn i matka W klatce
Część II
X
Eliza Orzeszkowa
Epilog

X.

Narzeczeni.


Nad Jodłową chmurnie weszło jasne wczoraj słońce. Szare chmury włóczyły się pod białém sklepieniem, a jodły szumiały i pochylały się jedna ku drugiéj, jakby opowiadając sobie o czémś bardzo, bardzo smutném.
Wewnątrz jodłowskiego domu cisza panowała, głębsza niż kiedykolwiek i, chociaż było już dobrze po południu, pani Warska nie opuściła jeszcze sypialni swojéj.
W mniejszym salonie, z dziennikiem w ręku, siedział Cypryan. Patrzył na drukowaną kartę papieru, ale od godziny już przeszło wzrok jego utkwiony był w jednéj szpalcie, w jednym wyrazie dziennika. Czoło jego, tak pogodne wczoraj jeszcze, zarysowało się zmarszczką smutku i troski. Przez salon parę razy przebiegała Marylka i przechodził Ignacy. Za każdém ich wejściem Cypryan żywo podnosił głowę, jakby się spodziewał kogo innego, a ujrzawszy służących, zapytywał, czy pani Warska śpi jeszcze.
— Nie dzwoniła dotąd — odpowiadała Marylka.
— Nie piła jeszcze herbaty — odpowiadał Ignacy.
Cypryan patrzył na zegarek i szybko przebiegał salon; potém znowu brał dziennik do ręki, całą godzinę czytając jeden wiersz jego.
Bronzowy zegar, ostrym, metalicznym dźwiękiem, ogłosił trzecią po południu.
Zerwał się z krzesła Cypryan, odrzucił dziennik daleko od siebie i szarpnął taśmę od dzwonka.
Wszedł Ignacy.
— Poproś tu do mnie Maryanny — rzekł Cypryan.
Po chwili przybiegła Marylka.
— Pani Warska spać tak długo nie może, musi być chora. Trzeba, żeby panna Maryanna sprobowała wejść do sypialni.
— Probowałam już, proszę pana, ale drzwi wewnątrz zamknięte.
— I żadnego ruchu w pokoju panna Maryanna nie słyszała?
— Żadnego.
Na twarzy Cypryana odmalował się straszny niepokój. Począł znowu przebiegać salon. Marylka wyszła.
Czarne wskazówki zegara zwolna przesuwały się na tle białém z minuty na minutę; o każdym upłynionym kwadransie oznajmiał ostry dźwięk, przeciągle rozchodzący się po cichych, jak grób, salonach. Za oknami drobny deszcz zawisł między niebem i ziemią; gałęzie jodeł, stojących blizko domu, z brzękiem uderzały o szyby.
Cypryan, drżącą z niepokoju ręką, rozrzucał gęste kędziory swoich włosów; blady był i coraz głębsza zmarszczka brwi mu zsuwała.
Upłynęła jeszcze godzina, zegar zajęczał cztery razy. W téj saméj chwili podjęła się portyera wschodniego gabinetu i w drzwiach salonu stanęła Klotylda.
Cypryan rzucił się ku niéj i wyciągnął obie dłonie, chcąc pochwycić jéj ręce, ale wnet cofnął się przerażony.
Czarna, niedbale zarzucona, suknia, ciężkiemi fałdami opływała chwiejącą się postać Klotyldy; pół-rozplecione, wymykające się z więzów warkocze, opływały stan jéj, szyję i drobnemi kędziorami spadały na blade czoło. Oczy jéj zapadłe, podkrążone, świeciły suchym, ostrym blaskiem; usta zbladły i otoczył je wyraz bólu. Postępowała zwolna na środek pokoju, z głową schyloną i ze zwisłemi na suknią rękoma.
— Klotyldo, najdroższa moja! co tobie? Na miłość Boga, co tobie? — zawołał Cypryan, i chciał ująć jéj ręce.
Ale ona cofnęła się parę kroków i jedną dłonią oparta na poręczy fotelu, drugą wyciągnęła milcząc ku niemu, jakby dawała znak, aby się do niéj nie zbliżał.
Przez chwilę, trwała ta niema, pełna boleści scena.
Cypryan z wyrazem przerażenia i rozpaczy spoglądał na narzeczoną; jéj wyciągnięta ręka, która go usuwała, opadła między fałdy jedwabne, a usta drżały i otwierały się kilka razy, nie wydając żadnego dźwięku.
W końcu szeptem prawie wyrzekła:
— Nie zbliżaj się ku mnie, Cypryanie, bo razem ze mną ogarnie cię przekleństwo i zbrodnia!
— Klotyldo! — zawołał Cypryan i znowu postąpił ku niéj; ale ona cofnęła się jeszcze parę kroków i głośniéj już rzekła:
— Czy wiész, kto winien śmierci tego człowieka, który skonał wczoraj?
Cypryan pobladł, lecz milczał.
— Ja! — rzekła Klotylda podniesionym głosem i wpatrzyła się w niego suchym, błyszczącym wzrokiem.
— Boże mój! — jęknął Cypryan.
— Tak — ozwała się znowu Klotylda — jam go zabiła i na moję głowę spada przekleństwo jego matki. Do téj chwili, Cypryanie, jestem jeszcze narzeczoną twoją; winnam ci spowiedź. Posłuchaj!
Cypryan oparł się o konsolę, patrzył w ziemię i milczał. Klotylda mówiła daléj:
— Pamiętasz pewno, że w dzień ów, w którym powiedziałeś mi po raz piérwszy, iż pragniesz, abym została twoją żoną, opowiedziałam ci całą przeszłość moję. Nie chciałam uwodzić cię, oszukiwać; nic nie zataiłam przed tobą. Dowiedziałeś się więc, żem przez lat kilka była igraszką wrażeń i sama czyniłam igraszkę z tego, co w głębi serca uważałam za świętość. Tyś wtedy ujął moję rękę w swoje gorące dłonie i powiedziałeś mi, że każdy człowiek ma w życiu swojém błędy i winy, lecz kiedy szlachetny jest i mądry, zmazać je może cnotami; że nakoniec, jeśli cię tylko kocham, przyjmujesz mię taką, jaką jestem. A mówiąc to, byłeś sam tak szlachetny, tak głęboką i prawdziwą miłość czytałam w twojéj twarzy, że serce mi uderzyło wzruszeniem silném, i przyrzekłam być twoją wyłącznie, twoją tylko i nigdy już niczyją więcéj. Pamiętasz pewno tę chwilę... nie prawdaż?
Cypryan milczał, nie zmieniając postawy, a Klotylda mówiła daléj:
— W owéj właśnie porze, gdym poznała ciebie, Cypryanie, znajdowałam się w stanowczéj epoce życia. Wszystko, co dobrego zostało we mnie, oburzało się przeciwko próżni mojéj exystencyi. Poczułam się strasznie samotną na świecie, pomimo otaczających mnie tłumów i hołdów, w których na dnie ujrzałam nędzę moralną. Ze strachem obejrzałam się wkoło siebie; sumienie pytało mnie: com uczyniła z moją przeszłością? a ja pytałam losu, co z moją przyszłością uczyni? Położyłam rękę na sercu i zdało mi się, że zostały w niém nietknięte jeszcze skarby słodyczy, włożone tam ręką mojéj świętéj matki, i zasób prawości, który na mnie z krwią spłynął ojcowską. Zapragnęłam podnieść się i udoskonalić przez miłość wyłączną i trwałą, zapragnęłam rodzinnego ciepła, rodzinnych radości i obowiązków. Wtedy właśnie tyś mi podał rękę... przyjęłam ją. I nie kłamałam, mówiąc, że cię kocham, bo sama sobie w głębi serca mówiłam to samo.
Umilkła na chwilę i zdawała się zbierać siły do dalszego mówienia; oddech jéj stawał się szybkim, gorączkowym, rumieniec zalewał stopniowo bladą wprzódy twarz.
— Potém — mówiła daléj — przyjechałam tu z myślą o tobie, sercem i pragnieniami czystsza i zacniejsza. Zobaczyłam jego... i poczułam odzywające się we mnie demony zgubnych uniesień. Walczyłam... nie chciałam uledz... O walkach moich i cierpieniach wié obraz święty, przed którym codzień płakałam łzami krwawemi, o siłę Boga błagając... I widziałam, że on mnie pokochał... i zamiast odsunąć od siebie, pociągałam go coraz bardziéj, własnemi rękoma tworzyłam między nim a sobą łańcuch nierozerwany. Przyszła chwila, że jego twarz, jego słowa stały mi się tak potrzebnemi do życia, iż gdy mi ich brakło, nie czułam, że żyję, a kiedym pomyślała o tobie, zadrżałam, ujrzawszy, że w pamięci mojéj twoja postać wobec niego zasunęła się w cień głęboki. Pamiętałam jednak, żem ci przyrzekła nie należéć już do nikogo więcéj, a prawość moja tak silnie oburzała się na myśl złamania danego słowa, że pod nią cichła porywająca mnie namiętność. Aż przyszedł pewien wieczór... wieczór bardzo piękny... cichy, wonny... Byliśmy sami, jak zwykle; uczucie jego, długo tłumione, wybuchnęło w słowach gorących... Cypryanie! poczułam się otoczona jego ramieniem... i całował moje czoło i włosy...
Nie mogła mówić daléj, bo głos i oddech zamarł w jéj piersi, rumieniec upokorzenia zalał pochylone czoło. Ale podniosła je po chwili i rzekła:
— Odtąd już go nie widziałam. Cierpiałam jak potępiona... ale miałam nadzieję... Myślałam, że ten poryw mój ku niemu minie... że był on silniejszém od innych wrażeniem... że gdy zobaczę ciebie, zapomnę o nim i będę mogła zostać czystą i prawą twoją żoną. O jakże pragnęłam tego!... Lecz inaczéj się stało... I od téj chwili, Cypryanie, nie jestem już narzeczoną twoją.
Cypryan przez cały ciąg opowiadania Klotyldy stał nieruchomy. Na twarzy jego odbijały się wrażeń tysiące, ale panował nad niemi wyraz boleści.
Po ostatnich wyrazach Klotyldy podniósł głowę i, milcząc, długo wpatrywał się w twarz jéj. Ale w oczach jego nie było gniewu i goryczy, owszem, malował się w nich żal głęboki, litość. Im więcéj wpatrywał się w zmęczoną twarz i złamaną upokorzeniem postać kobiety, którą kochał, tém więcéj wzrok jego stawał się pełnym miłości i spółczucia. Nareszcie błysnęła w nim energia silnego postanowienia. Zbliżył się o kilka kroków i, stanąwszy przed Klotyldą, rzekł:
— Wszystko, coś mi powiedziała, Klotyldo, przeczuwałem, a raczéj domyśliłem się wszystkiego ze strasznych słów księdza i matki jego, rzuconych wczoraj na ciebie. Nie taję przed tobą, że w pojęciu mojém winna jesteś śmierci człowieka tego i nieszczęścia jego matki. Myślałem nad tém długo; dziś jeszcze, gdym w śmiertelnym niepokoju oczekiwał chwili ujrzenia ciebie, badałem się ściśle i czuję, iż, mimo to wszystko, kocham cię jak dawniéj i, w miarę nieszczęścia twego, miłość potęguje się we mnie. Klotyldo! Bóg ci przebaczy, jam ci już przebaczył... Raz jeszcze uległaś popędowi wrażenia, będzie to raz ostatni. Ze wszystkiemi skarbami twéj duszy możesz jeszcze zostać zacną i czystą, cnotami zmazać winy, a nawet zbrodnie przeszłości. Ja podaję ci dłoń pomocy... przyjm ją i bądź moją, jak być miałaś... Na mojéj kochającéj cię piersi spłaczesz łzy grzechów; uwiozę cię ztąd... wspierać cię będę... upaść ci nie dam...
Wyciągnął ku niéj ręce i chciał ją pociągnąć ku sobie.
Ale Klotylda szybkim ruchem usunęła się od niego i twarz obu dłońmi zakryła.
— Klotyldo! — mówił daléj — uniosłaś się wrażeniem chwili, nie myśląc, że tém zabijasz człowieka. Ale śmierć ofiar swych nie oddaje, nie ubłagać jéj żadną rozpaczą ni łzami. On umarł, pokój jemu wieczny, a ty, Klotyldo, powinnaś powstać mężnie z upadku i zatrzéć przeszłość życiem wytrwałéj cnoty i pracy. Ja chcę ci w zadaniu tém dopomagać. Wesprzyj się na mnie z wiarą, nie rozpaczaj, działaj i kochaj, a Bóg przebaczy, i on, jeśli z innych światów ujrzy cię zacną i czystą... — przebaczy.
Klotylda podniosła głowę, gorzko się uśmiechnęła i odrzekła:
— Cypryanie! szlachetny jesteś, jak nie wielu na świecie ludzi, ale ja... ja twoją nie będę... być nie mogę!... Mówisz, żem się uniosła wrażeniem chwili... Gdyby tak było... ale nie, Cypryanie, jam się omyliła dwa razy, dwa razy nie zrozumiałam saméj siebie. To co czułam dla ciebie było wrażeniem; to co czułam dla dla niego — miłością. Całe życie moje było gonitwą za uczuciem takiém. Przez lat kilka chciwie chwytałam wrażenia, myśląc, że one są tém, czego pragnęłam. Zawiedziona, własną ręką tłukłam cacka mojéj wyobraźni i biegłam daléj, coraz daléj, ciągle szukając, ciągle się zawodząc, nigdy nie znajdując owéj przeczutéj a niedościgniętéj gwiazdy serca... I w téj szalonéj gonitwie straciłam ster własnych uczuć; rozszalała się wyobraźnia moja, zapomniałam rachować się z sobą. Nareszcie dosięgłam gwiazdy i odrzuciłam ją, myśląc, że ona jest taką blaszką, jakich zniszczyłam już tyle. Nie zrozumiałam saméj siebie. W imię wrażenia, któremu chciałam być wierną, miłością je mieniąc, zwichnęłam... zabiłam... straciłam miłość prawdziwą!
Załamała ręce i zawołała w nagłym przystępie gwałtownéj boleści:
— Tak, ja go kochałam, czuję to po tém straszném ściśnieniu serca, po tym wirze w głowie, który w nierozwikłany zda się chaos plącze nerwy mojego mózgu. Tak, ja go kochałam i zabiłam go — sama go zabiłam...
Spazmatyczne łkanie pierś jéj podniosło, ani jedna łza nie popłynęła z oczu.
— A teraz — ciągnęła daléj — mówisz mi, abym wróciła w świat mój dawny... abym zapomniała, abym może była szczęśliwa!...
Rozśmiała się z goryczą.
— Nie, to być nie może. Zabijając jego, zabiłam i siebie; dla wszystkich radości życia jam już umarła. Gdzie zbrodnia moja była, tam będzie pokuta — zostaną tutaj! U stóp mogiły matki mojéj, w tém miejscu, gdzie znałam i kochałam jego, zostanę na zawsze. A gdy na śmiecie spytają się kiedy o Klotyldę Warską, powiedz, że umarła. Ty, Cypryanie — kończyła spokojniéj nieco — zostaniesz na zawsze w pamięci mojéj, jako zacny i szlachetny człowiek.
Zdjęła z palca pierścień z brylantem i podała go Karłowskiemu.
— Weź ten pierścionek na pamiątkę ode mnie; gdy spojrzysz nań, przypomni ci kobietę, któréj już nigdy nie zobaczysz.
— Jest-że to nieodwołalna twoja wola, Klotyldo? — spytał Cypryan.
— Jak śmierć, jak grób — odrzekła stanowczo.
Karłowski wziął pierścionek i zatrzymał jéj rękę w swych dłoniach.
— Więc szanuję twoję wolą. Dziękuję ci za chwile szczęścia, jakieś mi dała. Kiedym cię spotkał, byłem lekkim, samolubnym, moralnie dzieckiem prawie. Odchodzę od ciebie podniesiony uczuciem, dojrzały cierpieniem, odchodzę bez urazy, bez złéj o tobie myśli... z żalem tylko, że cię opuścić muszę... z przywiązaniem. W pamięci mojéj pozostaniesz zawsze piękną i słodką Klotyldą, która jak sen przeszła przez drogę mego życia... A w przyszłe życie czy ty wierzysz? Ja wierzę w nie... Spotkamy się kiedyś może tam, gdzie nie będzie grzechów, rozpaczy ani rozstania.
Żal głos mu stłumił, pochylił się, długim pocałunkiem przycisnął rękę Klotyldy i wyszedł szybko z salonu.
W godzinę potém na dziedzińcu jodłowskiego dworu ozwał się turkot odjeżdżającego powozu, trwał przez chwilę i za bramą umilkł stopniowo w oddali.
A dom jodłowski grobowa zaległa cisza. Mgła drobnego i gęstego deszczu owinęła go w szarą oponę, jakby od reszty świata oddzielić chciała mieszkanie pokutnicy.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.