W krainie złota/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W krainie złota |
Podtytuł | (nowella) |
Pochodzenie | Pisma zapomniane i niewydane |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały rozdział Pism Cały zbiór Pism |
Indeks stron |
W kilka lat po odkryciu złota zmieniło się wszystko.
Domy meksykańskie pochyliły się jeszcze mocniej na wodzie, ale w prostopadłym kierunku od rzeki wyrosło, jak grzyb po deszczu, anglosaskie city. Po prawdzie city to składało się z jednej długiej ulicy, która dziś nosi nazwę: K-street, a wówczas nazywała się ulicą Górników. Bruku na niej jeszcze nie było i domy nie wznosiły się nieprzerwanym szeregiem.
W przerwach między niemi ciągnęły się obszerne place, częścią obudowane parkanami, częścią okryte i porosłe dębami. Na początku i przy końcu ulicy wznosiły się dwa hotele: jeden pod szumną nazwą Hotelu Dżentelmanów, drugi — Szarego Niedźwiedzia. Były to najpiękniejsze budowle w mieście. Przed niemi też dzień i noc roili się górnicy: straszne figury z nożami za pasem, w kapeluszach z poobdzieranemi rondami, o twarzach, sczerniałych od słońca, dzikich, groźnych. Setki tych ludzi padły pod siekierą indyjską, lub z trudów w ciągu podróży przez pustynie Far-Westu.
Przetrwali i zostali tylko olbrzymi. I między nimi jednak grasowała febra, pobrzeże bowiem Sacramento niezdrowe. Codziennie napływały teraz nowe fale ze wschodu. Ulica Górników wrzała nieustającym jarmarkiem. W domach pootwierano sklepy, w których sprzedawano łopaty, rydle, motyki, sita, rewolwery, karabiny, flanelowe koszule, sombrera, żywe srebro, słoninę, mąkę i wódkę.
Przychodzący górnik dobywał z zanadrza pióra, napełnione piaskiem złotym i płacił, sypiąc go na kantor sklepowy. Płacił za każdą rzecz literalnie na wagę złota. Handel wogóle lepiej się opłacał, niż praca górnicza. Dość powiedzieć, że funt mąki kosztował na dzisiejszą monetę dwa dolary. Cały zarobek górników przechodził do handlarzy. Dowodem tego Francuz Marja, który wykopał miliony, a umarł w nędzy. Górnik nie dba o dzisiaj. Gra on w loterję z ziemią, która każdego jutra może mu przynieść tysiące dolarów; prócz tego w owych czasach życie wisiało na włosku, nikt więc nie odmawiał sobie niczego.
Sławnie szczęśliwy Marja wchodził do sklepu obładowany złotem jak muł i nie wychodził czasem przez miesiąc, to jest, póki złota starczyło; następnie gospodarz wyrzucał go pijanego w pierwszy lepszy dół, opuszczony już przez innych: wytrzeźwiony w dole, zaczynał kopać i znowu znajdował miljony.
Mówiono o nim, że złoto woła na niego z pod ziemi. Był to też mistyk. Słyszano go nieraz szepcącego pod ziemią w klemie... z kim? Sądzono, że z żółtym małym człowiekiem o zielonych oczach, który jest duchem złota.
Handlarze więc zgarniali wszystko, co wykopał górnik. Powszechnie byli to łotry z pod ciemnej gwiazdy. Puszczali oni między sobą górników w licytację tak, jak u nas szlachtę Żydzi. Ale też rzemiosło ich było niebezpieczne: niejeden kończył z kulą w mózgu i nożem w sercu; niejeden ginął nagle ze świata i więcej o nim nie słyszano; nikt wówczas o nikogo nie dbał, żadna sprawiedliwość niczego nie dochodziła. Ten i ów kiwnął głową i szeptał: „Wujaszek grizzly go zabił“. Grizzly — to znaczyło szary niedźwiedź. Na tem kończyło się wszystko.
Handlarze więc musieli się strzec. Mieli oni nugety, albo inaczej pepity, czyli bryły złota w oknach, a rewolwery za pasem.
Życie stało się jeszcze dziksze niż za owych czasów, gdy tartak klekotał w pustyni.
Ze wschodu napływali ludzie najgorszego gatunku i rozbójnicy, skazani na śmierć, podpalacze, złodzieje, piraci z Missisipi, awanturnicy stepowi. Europa i Ameryka wysyłała tam swoje szumowiny i męty; spokojni nawet niegdyś ludzie dziczeli wśród pustyni i takiego otoczenia.
Rozmaite narodowości mieszały się w jeden stujęzyczny chaos: byli Francuzi, Niemcy, Irlandczycy, Yankesi, emigranci polscy, nawet Indjanie.
W tej bezładnej, rozpętanej mieszaninie nie było żadnych praw, żadnych ustaw, żadnej ochrony dla słabszych przed silniejszymi. Jedynym regulatorem stosunków ludzkich był rewolwer i nóż.
Ulica Górników roiła się pijanymi. Ludzie ci o rozpłomienionych twarzach, w porozwiązywanych na szyi koszulach, taczali się od jednego chodnika do drugiego, rycząc ochrypłemi głosami: Darling, I am growing old i strzelając dla zabawy z rewolwerów do parkanów, które też podziurawione były jak rzeszota.
Nocami na ulicy palono papierowe latarnie, napuszczone łojem, lub kupy wiórów. W dzień biały ludzie wśród natłoku widzów bijali się na noże i nikt im nie przeszkadzał. Przeciwnie: kółka widzów, czyli tak zwane ringi, podbudzały zapaśników. Grano także zaciekle w karty. Księżyc, który dawniej, podnosząc się z nad „łąki“, oświecał cichą, uśpioną krainę, teraz oświecał prawdziwą gehennę ludzkiej chciwości i rozpasania. Na placach między dębami emigranci, nie mający jeszcze domów, rozkładali obozowiska wedle wozów. Dzień i noc płonęły tam ogniska, sycone czerwonem drzewem i gałęziami sumaków; przy nich zaś świeżo przybyli gotowali strawę lub zabawiali się po trudach długiej podróży. Owe wozy były dla nich śpichrzem, stodołą, lamusem, mieszkaniem. Wieźli w nich wszystko, zacząwszy od zapasów żywności, broni i narzędzi górniczych, skończywszy na nadziei bogactw i lepszego losu.
Czasem przychodziło do zwad między świeżo przybyłymi, a osiedlonymi dawniej. Powód dawał zwykle jaki otrzaskany już z życiem miejscowem awanturnik, który, przechodząc koło wozów, witał emigrantów obelżywem: Hail, greenhorns (jak się macie, nowiczki). Zamieniano wówczas kilkanaście strzałów rewolwerowych, co zresztą było zwykłą rzeczą w tem mieście.