<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W téj saméj restauracyi, w któréj powieść się nasza rozpoczynała, w bocznym pokoiku zachowanym dla ludzi lubiących spokój a mających szczególne względy w obec kelnera... siedział szlachcic ze wsi za stolikiem i trzymając w ręku nową gazetę, którą sobie podać kazał, czytał ją pół głosem, zżymając się i wykrzykując co chwila.
— A! niechże go djabli wezmą!
— A bodaj cię piorun trzasł...
— I to szlachcic pisze... kość z kości... swoje gniazdo kalając...
— Sto kaduków zjadł...
Po pokoju spokojny, z miną zrezygnowaną, z rękami w kieszeniach chodził Drabicki, nie okazując najmniejszego wrażenia...
Szlachcicowi czupryna się jeżyła, nareście zamaszysto porwał się z krzesła, cisnął arkuszem o podłogę i zdeptał go nogami w największym gniewie.
Szlachcic był z tych jeszcze, co się to na wysadki zostali z paszkowskiéj epoki, krwi rokoszanów, ognisty, sierdzisty, zawadyaka, gęba wyszczekana (z pozwoleniem), dłoń jak półmisek, ramiona i grzbiet jak u żubra, w głowie nie wiele, ale buta i fantazya, choć głową o mur. Znano go z tego, że się nikogo nie uląkł, że złmotał wielu, pił jak gębka, plótł, co ślina przyniosła... zresztą serce miał najpoczciwsze... ale ładu było nie pytać, ani w kieszeni, ani w głowie.
Zwano go panem Kanarkiem.
Nie było to nazwisko, ale przezwanie nadane mu z tego powodu, że od młodego chłopca odznaczał się misterném gwizdaniem naśladującém śpiew ptasi a szczególniéj kanarki.
Kanarek był wściekle zły... Na wysiadaniu z bryczki pochwycił go Drabicki, zaprowadził do restauracyi, począł gawędę, przypominając lepsze szkólne czasy... i dał mu w rękę nową gazetę. — Patrzajno kochanie, co to ci ludzie piszą o was szlachcie!!
W dzienniku był bardzo słuszny, ale nieco ostry artykuł, malujący tych zardzewiałych, którzy pod pozorem zachowania obyczaju narodowego» pielęgnują wady i nałogi... Nie wiedzieć, jakim przypadkiem autor artykułu, wystawiając typ hulaszczéj a próżnującéj szlachty, odmalował kubek w kubek Kanarka i nazwał go sobie panem Szczygielskim. — Przyszło mu to bez myśli.. ale Drabicki zaraz zwrócił uwagę szlachcica.. że pomiędzy szczygłem a kanakiem zachodzi wielkie podobieństwo, że to jest niedarowana osobistość, że wytknięto go palcem i narażono na śmiech ogólny.
— Macie tedy waszych tych sławionych dziennikarzy... kość z kości! mówił redaktor... otóż to patrz, co dokazują! I oni mówią, że kochają tę świętą ojczyznę naszą... tę miłą macierz naszą starą, tę Polskę rycerską i szlachecką...
Drabicki teatralnie westchnął, podnosząc ręce do góry, Kanarek ujął go w szerokie ramiona, był wzruszony jego boleścią, kazał podać butelkę starego węgrzyna.
— Oby się nam dobrze działo!
— Kochajmy się! Pocałowali się ze łzami.
— To są zdrajcy ojczyzny — mówił po cichu Drabicki... nie zaręczam, żeby pomiędzy nimi nie było przekupionych przez Rosyę... tak! tak, a reszta! to kosmopolici! to... Bo proszę cię Młyński...
— Panicz... błazen! ozwał się Kanarek... ale ja mu tego płazem nie puszczę...
— Daj pokój... do czego by się to zdało, rzekł Drabicki... Temu nie mogę zaprzeczyć, żeśmy ciebie wszyscy poznali... że namacalnie chciał odmalować ciebie..
— Niema wątpliwości! Szczygielski!! dam ja mu szczygła... zobaczy...
— Ale nie rób awantury...
— Niech mi się wytłómaczy! wołał Kanarek... Cóż to on téż za bocian, żeby miał sobie wybierać... z nas... O! ja go nauczę.
— Kochany przyjacielu — przerwał Drabicki — przyznaję, masz słuszność się gniewać, bo to infamia! osobistość! zaczepka wyraźna... ale nie rób awantury! Kanarek wypił swój kieliszek, oczy mu się paliły.
— Już ja wiem, jak sobie począć, ty mnie nie ucz... Będą na potem ze szlachtą ostrożniejsi...
Nalał drugi i wychylił, nie pamiętając już o Drabickim, któremu téż o wino nie szło...
— A cała rzecz, dodał, że chcieliby was ze skóry odrzeć!... Oni jak was zaczną do składek, do ofiar, na różne instytucye napędzać, a szkółki zakładać, a ochronki, a czytelnie... pójdziecie z torbami... Lud, lud! i ja kocham lud, mówił Drabicki, ale bądź co bądź, siła u nas w szlachcie.
— Ale tak! przerwał Kanarek — lud będzie jeszcze bydłem sto lat... a bez batoga z nim nie podobna... między nami mówiąc. Co to gadać i to są deklamacye...
To mówiąc, podniósł gazetę z podłogi i przybliżywszy się do okna, odczytał raz jeszcze ustęp o Szczygielskim... Drabicki oczyma wiódł po twarzy, badając wrażenie.
Obiad był skończony, butelka także... Kanarek uściskał poczciwego Redaktora, nałożył czapkę na bakier, pasa poprawił, bo się nosił po polsku i wyszedł na ulicę...
Nie można zaprzeczyć, że miał minę gęstą, aż mu się co żyło ustępowało z chodników, bo laską wywijał, jakby tylko czyichś pleców szukał...
Na rynku przeciw kościoła, Kanarek z dala spostrzegł spiesznie idącego Młyńskiego. Z widzenia go znał, a nawet spotykali się nie raz na wsi... zobaczywszy go, podwójnym krokiem przeciw niemu pospieszył szlachcic... krew w nim na widok winowajcy się zburzyła. Drabicki z daleka, ale bardzo z daleka przyczajony z za węgła, przypatrywał się gotującéj scenie.
W pierwszéj chwili Kanarek powiedział sobie — palnę... ale potém się rozmyślił — trzeba rzeczy robić porządnie, powiedzą, żem burda.
I zbliżył się napuszony, ale czapki uchylając nieco.
— Podkomorzyca! witam.
Sławek bardzo grzecznie zbliżając się, rękę wyciągnął, Kanarek swoją cofnął.
— Czekajno pan z ręką, rzekł, a naprzód odpowiedz na pytanie, kto pisał tę infamią na szlachtę, coś to ją jegomość w swoim dzienniku wydrukował! tę o Szczygielskim!
Sławek stanął zdumiony.
— A cóż to pana obchodzi?
— Co to mnie obchodzi! Ludzie palcami wytykują mnie... mnie, powiadając, że to jest satyra na... mnie! Słyszy pan!
— Słyszę! wcale pan krzyczeć nie potrzebujesz — odezwał się Sławek.
— I co pan na to?
— Że obraz ogólny wad krajowych do osób się nie stósuje... nie słyszałem, żebyś pan zwał się Szczygielskim.
— Pan dobrze wiesz, dla czego ja to mówię.
— Mówisz, co mu się podoba... nikomu ust nie zamykam.
— Ale ja wam bazgrałom jakimś, co swe gniazdo kalacie... usta zatulę, począł Kanarek coraz głośniéj.
Powoli przechodzący stawać zaczęli, gawiedź awantury między dwoma ludźmi porządnymi ciekawa... zbierała się do koła... Szlachcic dostrzegłszy, że jest na scenie, jeszcze się więcéj rozsierdził, podniósł głos, daléj rękę do góry, jakby miał ochotę uderzyć... W istocie nie zbywało mu na niéj, ale Sławek od kilku dni nosił rewolwer w kieszeni i z zimną krwią go z niéj wyjął. Widok rurki, ostudził zapał Kanarka...
— Masz szczęście, rzekł, żeś się opatrzył w repetyer, a byłbym ci dębczakiem dat naukę...
— Możemy się spróbować gdzieindziéj, chłodno odparł Sławek, kłaniając, jeśli wola i łaska...
— A dobrze! bo mam apetyt ci uszy poobcinać! zawołał Kanarek...
Podkomorzyc do tego rodzaju rozmowy nienawykły, zburzony rzucił mu kartę swoją, i odszedł. Szlachcic został w miejscu, hałasując jeszcze po węgrzynie, aż go ktoś ze znajomych wziął i siłą niemal do pobliskiéj kamienicy uprowadził. Ciżba już ludu zebrała się była patrzeć na to ciekawe widowisko.
Tegoż wieczora po całém mieście rozeszła się pogłoska, iż Kanarek zbił na gorzkie jabłko podkomorzyca i że z tego powodu ma pojedynek nastąpić.
W dwuznacznych wyrazach, z jadem pełnym złości gazeta doniosła o tém, niby jako o awanturze zaszłéj w Paryżu. Drabicki ręce zacierał, ale stał sobie z boku, nie mięszając się do niczego.
Przed ludźmi poważnymi ubolewał wielce nad tém, iż do skandalów daje powód dziennikarstwo...
— Ale bo téż, panie dobrodzieju| pozwalają sobie. Ja od tylu lat mam szczęście stać u steru dziennika, przecież mogę sobie oddać tę sprawiedliwość, że nigdy nie dałem powodu itd.
Tegoż dnia liczne towarzystwo zebrane było u hrabinéj Wartskiéj, a Samiel przyniósł na ucho gospodyni wiadomość o nieuchronnym pojedynku. Hrabina pobladła... Gniewała się mocno na Sławka... może dla tego, iż go wprzód zanadto lubiła... ale teraz żal jéj było biednego chłopca, bo Samiel dawał do zrozumienia, że ten Kanarek był strasznym antagonistą, strzelał jaskółki w lot, a w pałasze bijąc się, na kapustę ludzi siekał.
— Zmiłuj się pan.. nie mów nic o tém... boję się, żeby mi się Jadzia nie dowiedziała... to dziecko...
Podawano sobie wiadomość z ust do ust, przecież panienki miały co innego do czynienia i biedna Jadzia nie posłyszała nic...
Samiel wymknął się wcześnie, był bowiem jednym z sekundantów Sławka i na umówioną godzinę miał się stawić w mieszkaniu szlachcica. Chciano tylko, żeby mu wprzódy węgrzyn wyszumiał.
Młyńskiemu nie zbywało na osobistéj odwadze, umiałby był życie dać bez wielkiego żalu, ale żal mu było rozpoczętego zawodu, walki i przyszłości.
Milcząc, ułożył papiery, napisał słów kilka, uporządkował pilniejszą robotę, smutném okiem rzucił na swój cichy pokoik, westchnął i zadumał się. Dał był pełnomocnictwo zupełne swoim przyjaciołom do ułożenia się o pojedynek, czas, miejsce, broń — warunki. Późno już gdy się Kanarek wysapał, zapukano do drzwi jego, Samiel i pan Rotmistrz von der Decke zameldowali się od podkomorzyca Młyńskiego. Świstał właśnie z zadziwiającym talentem — Jeszcze Polska nie zginęła.
— Co panowie rozkażą?
— Przychodzimy od Podkomorzyca...
— A no! uszy mu zawadzają... dobrze, rozprawim się... na co chce, od armaty do szpilki... mnie to wszystko jedno... Sekundantom w interesie klienta zdało się wybrać pistolety, można było przy strzale rachować na opatrzność, na szczęście, a zresztą na dobre oko i rękę Młyńskiego, gdy na szable walka by była nierówną. Wzrost Kanarka, siła jego dawały mu zbyt wielką przewagę.
Samiel więc zaproponował pistolety.
— A bardzo dobrze... wiele? o trzy kroki? Były to żarty, jednak umówiono się iść do baryery, a strzelać na komenderówkę.
— Przyznacie, że jestem powolny jak baranek — zawołał szlachcic — ale ja téż podam warunek, od którego nie odstąpię. Niewiem, jak wasz szanowny gryzipiórek strzela, co do mnie, ja nie chybiam nigdy, mam więc nadzieję, że będzie zwierzyna. Pudła nie dam... Pocóż potém wozić się, nosić z nieboszczykiem... Będziemy się strzelali na cmentarzu...
Samiel zaprotestował.
— Ale co za myśl... zlituj się pan...
— Oryginalna! ja lubię pomysły oryginalne, widzicie. A ponieważ na nowym cmentarzu mogą być goście, którzy nam przeszkadzać zechcą, pojedziemy na stary cmentarz za miasto... pusto... i nikt się nas tam szukać nie domyśli — Rotmistrz i Samiel chcieli się sprzeciwić, ale nie było sposobu.
— Jakto? proszę acaństwa, rzekł szlachcic, jestem wyzwany, mam prawo wyboru broni, pozwalam na pistolety, choć wolałbym staropolską szablę... godzę się na najlichsze w świecie warunki, na taki szewski pojedynek... do baryery... a wy mi odmawiacie nawet takiéj małéj rzeczy... Cóż to ma do pojedynku, gdzie się on odbywać będzie, ja mówię na cmentarzu i nie ustąpię...
Męczono godzinę Kanarka, ale się zaciął, miał swoją fantazyą i nie chciał się jéj wyrzec za nic w świecie, potrzeba było przystać nareszcie... Dzień wyznaczono bliski, godzinę o rannym brzasku i dano sobie słowo honoru, że puści się pogłoska o zgodzie, ażeby nie wywołać interwencyi policyjnéj. Jakoż nazajutrz w mieście nosił po cichu Drabicki wiadomość, iż Młyński pobity i wyłajany przeciwnika przeprosił, uściskał i stchórzywszy... na wszelkie jego przystał warunki.
Ludzie trochę się temu wprawdzie dziwili, bo u nas bojaźliwość jest rzeczą rzadką... ale pogłoska potwierdzała się zewsząd... Sławek stchórzył...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.