<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Podkomorzyc nie znalazł i jednego człowieka, który by go śmiał bronić...
Pomiędzy czynnymi członkami zgromadzenia znajdował się poczciwy przyjaciel Sławka, pan Samiel. Nie zabierał on głosu, bo nie miał zwyczaju przemawiać publicznie, słuchał, co mu mówiono, ramionami ruszał, głową potakiwał, śmiał się, mruczał, ale w ogóle grał rolę bierną postrzegacza.
Przy podpisywaniu owego manifestu, który się miał ukazać w gazecie, Samiel uznał stósowném wyśliznąć się zręcznie... a powracając do domu, zamyślił się głęboko...
Sławek ranny, chory... padał najwidoczniéj, ruina materyalna już palec na nim położyła, jak kładną znaki w miastach po domach przeznaczonych na zbicie. Czemużby ratować go nie mogąc, przyjaciel nie miał skorzystać? Powtarzał sobie pan Samiel wyrzut zbytniéj delikatności, wyrzucał niepotrzebną szlachetność... (któréj wcale nie miał) wmawiał, że ten upadek na coś się komuś przydać był powinien. Czemuż nie jemu?
Pokonawszy sumienie, które się tak bardzo nie oponowało — Samiel szukał już tylko planu rozumnego postępowania...
Ale ażeby plan stworzyć, należało widzieć jasno położenie... a tego właśnie Samiel mimo wielkich zdolności do podsłuchiwania tajemnic spółecznych, dotąd nie umiał osięgnąć — nie wiedział naprzykład, w kim się rzeczy wiście Sławek kocha i kto mu milszy, czy Lena czy Jadzia? Zdawało mu się na przemiany jedno... potém drugie, ale ostatecznie był w niepewności wielkiéj.
W tych myślach pogrążony, machinalnie zaszedł Samiel podedrzwi hrabinéj, a uważając to za znak dany od losu, postanowił wnijść i zobaczyć się z nią — w nadziei, że jakąś wskazówkę pochwycić może.
Hrabinę zastał samą w saloniku smutną i — tak mu się zdawało, ze świeżemi śladami łez na oczach... Był to znak dobry dla niego, kto płacze, ten się łatwo wywnętrza. Należało tylko zgrabnie nić od repetyera pochwycić, aby wybił godzinę...
Samiel siadł wzdychając i począł rozmowę o Sławku, pełną razem współczucia i nieukontentowania z jego postępowania w ogóle. — Hrabina słuchała uważnie.
— Pan jesteś jego przyjacielem, rzekła, powinien byś nań wpłynąć, ażeby coś postanowił i nie gubił się tém postępowaniem bez celu... bez idei... temi stósunkami dziwnemi...
Pomilczała chwilę.
— Czy pan myślisz? zapytała po chwili, że on się w niéj kocha?
— Nie łudzę — odparł Samiel, wzdychając... prędzéj bym go o inne potajemne przywiązanie podejrzywał.
Spojrzał znacząco na Hrabinę.
— Mówmy otwarcie — przerwała p. Wartska, sądzę, że mogę na pana jak na przyjaciela rachować... Trzeba by go odwieść od téj kobiety... Nie przeczę jéj zacności, jéj dobroci... ale... Sławek do innego świata należy... zresztą...... Zawahała się nieco...
— Ja bym z chęcią za niego Jadzię wydała — rzekła śmieléj. Jadzia ma dla niego wiele dziecięcego przywiązania...
— A ja pani Hrabinie powiem z równą szczerością, — dodał Samiel, że chętniebym się z panną Heleną ożenił...
Hrabina zwróciła się cała ku niemu.
— Więc bardzo dobrze, rzekła, działaj pan w tym celu, ja pomogę, szczerze pomogę. Niech się to raz rozwiąże... ta niepewność i fałszywe położenie.
— Będę się starał przyspieszyć rozwiązanie, rzekł Samiel — ale proszę mi zostawić swobodę działania i nic nie czynić bez narady zemną. Idę zaraz do Sławka i będę się starał wyciągnąć z niego... wyznanie... lub skłonić go Enfin, zrobię l’impossible.
— A ja pomogę panu z całego serca! zawołała Hrabina, uścielę Helenie drogę, aby ją w towarzystwo wprowadzić... aby przygotować nasz świat do tego projektowanego małżeństwa. Nie sądzę, żeby to spotkało trudności.
Samiel pocałował w rękę i wymknął się, pędząc prędzéj, niż był zwykł, do przyjaciela. Szczęściem nie zastał u Sławka nikogo, nawet Kanonika, świeża tylko woń bukietu zdradzała niedawną bytność Leny. Nikt jeszcze z tych, co byli na burzliwém zgromadzeniu nie miał czasu i ochoty przyjść z doniesieniem do podkomorzyca. Siedział sam i dumał o wrażeniu swojego artykułu, policzki mu gorzały gorączką, oczy paliły się podnieceniem jakiemś, znać był w nim całym stan ducha niezwyczajny, kosztem ciała schorzałego zdobyty.
Podał rękę żywo przybyłemu Samielowi.
— Cóż tam słychać? zapytał — czytałeś artykuł?...
— Czytałem, rzekł Samiel zimno.
— Co mówisz?
— Chcesz prawdy?
— Naturalnie.

— Nie pochwalam go — nie dla tego, żebyś słuszności nie miał, masz ją może, ale że do nas i do kraju zbolałego, chcąc go poprawić, takim się nie mówi językiem... Oburzenie jest powszechne...
Samiel należał do tych przyjaciół, którzy się tém tylko od zaciętych wrogów różnią, że zraniwszy, mają prawo rękę położyć na sercu i skutek uderzenia wymierzyć. Oprócz tego wypadało mu może z rachuby oszczędzać Sławka.
— Jakto? spytał — więc nic nie wiesz?
— Nie wiem nic, rzekł spokojnie młody człowiek, ale usta mimo tego spokoju pozornego mu drzały.
— Opuścili cię wszyscy, wszyscy podpisali manifest przeciwko tobie i przeszli do obozu Drabickiego.
— Smuci mnie to dla kraju, nie dla mnie, odezwał się Sławek — ale nawet już nie dziwi.
— Cóż ty poczniesz?
— Ja? nie wiem... może pójdę przebojem.
— Czytać cię nie będą...
— Muszą — odparł podkomorzyc. Zawsze się czyta tych, co nam gorzką mówią prawdę... potém się ich łaje i przeklina. Ale skutek prawdy ten jest, że działa na tych, co na nią plwają i przeciw niéj wrzawę podnoszą.
— A! gdybyś był na zgromadzeniu, nie wiem, czy byś tak mówił — rzekł Samiel — jam był i przerażony jestem.
— Cóż? drugi pojedynek? spytał Sławek, śmiejąc się.
— Coś gorszego nad to... zupełne zaparcie się ciebie.
— A jakże ty śmiałeś tu przyjść do mnie? z przymuszonym śmiechem rzekł Młyński.
— Umiem być przyjacielem bądź co bądź, odezwał się Samiel — słuchaj. Ta sprawa dziennika, to rzecz twéj woli... nie mięszam się do niéj, pozwoliłbym sobie w innéj rzeczy odezwać się do ciebie... i w imię przyjaźni poczuwam się do obowiązku.
— Mów... z pewném szyderstwem ozwał się Sławek — słucham...
— W sprawie dziennika byłeś aż do zbytku otwartym i szczerym, w innych jesteś tajemniczym i ciemnym, tak że cię nikt nie rozumie... Co myślisz... o Jadzi...
— O Jadzi? podchwycił podkomorzyc — o Jadzi? dla czegóż mnie pytasz o nią?
— Dla tego, że świat mówi i sądzi bardzo różnie. Jedni cię mają za pretendenta, do ręki hrabianki, drudzy za kochanka Leny, obu im szkodzisz, obu jesteś zawadą do przyszłości, a przecie z obiema się ożenić nie możesz.
— Z obiema? nie — rzekł powoli Sławek — ale mogę nie ożenić się — z żadną.
— Jakto? żartujesz chyba? zdziwiony zawołał Samiel.
— Spojrzyj na mnie, rzekł Sławek powoli — posłuchaj mojego kaszlu, przesiedź przy mnie noc jednę, a powiesz dopiero, czy o miłości, o ożenieniu myśleć, marzyć mogę. Byłbym niepoczciwym... Mam dosyć siły, by ostatek jéj dać na posługę idei, nie mam nadto, abym miał ją na własne obracać szczęście. Tajemnica mojego serca zostanie może dla mnie samego — tajemnicą... ale nie nie zmusi, abym uczciwości méj skłamał czynem...
— Ale... Jadzia... Jadzia cię kocha! zawołał Samiel powolniéj.
— Kto ci to powiedział? odparł Sławek. Czytałeś w jéj sercu, jak w mojém... po ciemku... możeś nie to wyczytał, co w niém jest... Gdyby nawet tak było... to miłość — marzenie, które ze łzami wypłynie... na cóż je ściągać na ziemię, żeby po sobie zostawiło ranę i blizny. Daj mi pokój...
— A Lena? spytał Samiel.
— Lena jest moją siostrą przybraną... rzekł sucho podkomorzyc.
Przyjaciel ruszył ramionami.
— Zresztą, dodał Sławek spokojnie, ja nie długo wam i im zawadzać będę. Nie jestem poetą kaszlącym dla tego, aby sobie nadać suchotniczą barwę, mającą się zlać na wydany tomik poezyi — ale kaszlę i pluję krwią, niestety! mimo chęci najszczerszéj wyzdrowienia. Jestem, nie należy się łudzić, chodzącym trupem, ty byś chciał, bym jak widmo podał rękę młodości życia, i pociągnął je z sobą w grób...
— Mówisz o tém tak spokojnie... i symptom wiedzy przeciwi się saméj chorobie. Suchotnicy są zawsze pełni nadziei...
— A ja — pełen jestem rozpaczy... zwolna odparł Sławek.. Nie — złego użyłem wyrazu — rezygnacyi. Nic nie pomoże targać się przeciw nieubłaganemu wyrokowi, tylko zwierzę krzyczy konając, mężczyzna umiera w pełni mocy nad duchem własnym. Takim ja chcę umrzeć... na wyłomie, przy pracy, otoczony uśmiechami... przyjaźnią i nieulękły...
— Dziwny z ciebie człowiek — odezwał się Samiel, któremu wymykała się ofiara — a co gorzéj tajemnica — ale przypuściwszy nawet nieprawdopodobne... że jesteś istotnie chory niebezpiecznie, toć przecie choroba trwać może...
— Czy chciałbyś, żebym się prędzéj uwinął? rozśmiał się Sławek! a! przepraszam cię, nie mogę. Samobójstwem się brzydzę równie, jak postrachem zgonu... ale bądź co bądź... nie lękaj się, to nie potrwa... Jadzia i Lena będą wolne... a ty... rycerzu! weźmiesz po mnie.. spadek może...?
Rozśmiał się Sławek dziwnie, szydersko i pierwszy raz poczuł ów przyjaciel farbowany (jak to ich zwano za dawnych czasów) — że podkomorzyc jasno widział w jego myślach.
— Dajże mi pokój, rzekł, otrząsając się — i nie mówmy o tém.
— Przeciwnie, rozłożyłeś kartę, czytaj do końca, zimno mówił podkomorzyc... powiedz mi, o którą z nich ci idzie?... Nie spodziewam się byś myślał o Jadzi? a pewien jestem, że Lena o tobie nie myśli.
— Niewiem, odparł obrażony nieco Samiel — ale to pewna, że jest mi przyjazną z dawna, i że ja zawsze dla niéj miałem największe współczucie.
— A! rozśmiał się podkomorzyc... i w tém zakaszlał mocno, przyłożył prędko do ust chustkę, która się krwią zbroczyła — i skrył ją co najprędzéj.
Samiel przerażony umilkł.
— Nie mógł byś mi dostać tego manifestu przeciwko mnie i imion tych, co go podpisali?
— Niechcę cię męczyć tém...
— Nie zmuszam, zawsze jutro wiedzieć będę, odparł Młyński, przepraszam cię — ale w téj chwili mówienie mnie męczy... muszę się położyć... Dobranoc ci.
Przyjaciel pożegnany po serdecznym ręki uścisku, wyszedł nadzwyczaj z siebie niezadowolniony. O tém, czego pragnął, wcale się nie dowiedział. Sławka, jak się zdawało — podraźnił... i celu odwiedzin nie dopiął. Jedną tylko nową dla siebie i dla świata wynosił ztąd wiadomość o niebezpiecznym stanie... zdrowia podkomorzyca...
Nie dowierzając oczom i uszom, pod pozorem troskliwości, pobiegł do jego lekarza...
Lekarz p. Barbiszewski, był to człek stary, sceptyk, ale człek taktu pełen, a z ludźmi, których nie potrzebował, szyderski i niekiedy okrutny... Gdy do niego wpadł Samiel i wyciągnął go od rodziny, z salonu do gabinetu, badał go po drodze oczyma, usiłując odgadnąć, o co mu chodzić mogło.
— Doktorze! na miłość Boga! zapytał Samiel — mam w tém interes największéj wagi — powiedz mi prawdę! całą prawdę? czy podkomorzyc jest w niebezpieczeństwie? czy życie jego jest zagrożone?
— Pan mi naprzód powiedz, po co ci ta wiadomość? odrzekł doktór, zażywając tabaki...
— Ale są interesa... moralne, materyalne — które należą do jego przyjaciół?
— A! zawołał Barbiszewski... pan się liczysz i ludzie pana liczą, ale poczciwy Sławek, czy go téż rachuje?
Przybyły ramionami dźwignął.
— Proszę o to w imię krewnych?
— Jakich?
— Hrabinéj Wartskiéj.
— Słuchaj że — odparł doktor — podkomorzyc żyć nie będzie, to nie ulega kwestyi... on sam o tém wie i stósownie do tego się urządza... mężniejszego umysłu człowieka nie widziałem nigdy... Nie trujcie mu ostatnich dni głupiemi interesami, dodał doktor — zostawcie go w pokoju... nie mówcie o tém, nie pokazujcie mu twarzy katafalkowych... nie gryźcie go waszém politowaniem, bo on go nie potrzebuje. Drabicki może się pochwalić, że doskonale celował, strzelił i trafił. Samiel zamilkł.
— Suchoty rozwinięte są w takich warunkach, wieku, budowy, świeżego wypadku, który sił pozbawił, iż cud żaden ocalić go nie może. Dni jego policzone... I długoż to potrwać może? zapytał Samiel.
— Czy chcesz się przygotować do mowy pogrzebowéj! rzekł doktor... no! to ci tylko powiem, nie trać czasu... Zasłużył na piękną mowę, to pewna, ale takiéj jak on wart, nikt mu nie powie, niestety!
Doktor westchnął...
— Czy jeszcze ci co mam powiedzieć więcéj, spytał.
— O! tego coś mi dał, mam aż nadto... rzekł Samiel, którego mimo chłodnego serca — przerażała wiadomość o stanie Sławka...
— A gdyby go do Włoch wyprawić?
— Umarł by może w drodze, a pewnie na miejscu — odparł Barbiszewski, trzęsąc głową, po co go męczyć, gdy ocalić niepodobna...
— Drabicki jest nikczemny... szepnął mimowolnie Samiel.
— Drabicki jest człowiek logiczny tylko, odparł Barbiszewski... zawadzał mu, zabił go. Działał w obronie własnéj, jak wilk lub lis... ręczę, że się skutkiem nie zgryzie... ale mnie herbata stygnie... dodał lekarz, albo chodź ją pij ze mną, albo bywaj zdrów...
Z czołem, na które wystąpiły krople zimnego potu, wyszedł powoli pan Samiel... na miasto — potrzebował ochłonąć, namyśleć się, rozerwać.
Do opuszczonego dworku Sławka o zwykłéj porze, wsunęła się Lena, ocierając łzy w progu, serce jéj trwogi było pełne, domyślała się złego, choć nie wiedziała nic... Stan brata ją przerażał, patrzyła doktorowi w oczy, chcąc w nich coś wyczytać, ale doktór był panem siebie i nie pokazywał nic.
Zastała Sławka nad stołem z dłońmi zaciśniętemi i spartą na nich twarzą, podniósł ją bladą, ale uśmiechniętą, zobaczywszy Lenę.
— Cóż ty? cierpiący? spytała.
— Nie — nie, tak, trochę... zmęczony jestem, był Samiel... znudził mnie... mówić trudno... poczytaj mi...
Lena usiadła i poczęła przerzucać książki, ale wybór był trudny, wesołego nie chciał, smutnego ona się lękała, przypadkiem Przedświt wpadł jéj w ręce.
Zaczęła: omijając pierwszą pieśń od tego obrazu:

Czy pamiętasz nad Alp śniegiem
Rozwieszone Włoch błękity?
Nad jeziora włoskim brzegiem,
Czy pamiętasz Alp granity?

Głos jéj był dźwięczny jak muzyka... przejęty, łzawy, czytała cudnie, bo sercem czytała całém i tak zamarzyli się, utonęli w téj poezyi do późna, nie myśląc, że świat.. był jaki inny za nimi.
Sławek słuchał z głową opartą na rękach, aż ostatni dźwięk z ostatnim skonał wierszem...

Ducha męzkiego niewieści aniele!
Czuwaj nademą — i zostań się przy mnie
Aż zginę, cząstką, w trudów arcydziele,
Aż skonam, zwrótką, w poświęcenia hymnie. —

Słowa te, dziwnie przystawały do położenia i uśmiechając się, powtórzył je powoli podkomorzyc, podając rękę — niewieściemu aniołowi.

— Tak! rzekł — byłaby to piękna śmierć, gdyby módz poświęcenia hymnem umierać! ale na świecie coż się właściwie poświęceniem nazwać może? Nie mówmy o tém...
Śliczny ten poezyi świat! jedyny... prawdziwy! rzeczywistość jest kłamstwem... poezya tylko prawdą! Cokolwiek człowiek zechce ująć dłonią, dotknąć ciałem, to mu się w proch rozsypie i rozleje w błoto... jedna myśl i poezya nieśmiertelną, widomą, choć nie poścignioną świeci gwiazdą.
— Prawda — odpowiedziała Lena — kto chce być szczęśliwym, ten w myśli i śpiewie szczęścia szukać powinien, nigdy w życiu... Ja także nie wierzę w rzeczywistość.. wyjmuję miłość dwóch czystych istót... jakby z poematu wyjętą... Ta może na całe wystarczyć życie.
— Ale ona — rzekł Sławek, rzeczywistością nie jest, tylko marzeniem, a im mniéj tknie się ziemi, tém cudniejsza..
Zamilkli...
— Sen życie... dorzucił tęskno podkomorzyc.
Gdyby się tylko przebudzić w jasnym obłoku, ręka w rękę z Beatrysą.. jak w przedostatnich pieśniach raju, w tych sferach blasku i pogody, dokąd z piekieł nie do chodzi zgrzyt zębów, kajdan brzęki i plusk ludzkiéj błota kałuży...
Sławek głowę spuścił.
— Co ci jest? czule spytała Lena.
— Nic... marzę, jak widzisz... odparł Sławek.
— Ale smutnie...
— Bo ja wesołym być nawet, gdy szczęśliwy jestem... nie umiem...
Zamilkł, podali sobie ręce... Lena zbliżyła ukradkiem usta do białéj jego dłoni... nie cofnął jéj — postrzegła dopiero po ostygnięciu, że — omdlał...
Na krzyk przelękłéj kobiety — nadbiegł z drugiego pokoju tylko co przybyły Kanonik, posłano po Barbiszewskiego... odtrzeźwiono Młyńskiego, który z przestrachem otworzył oczy, i zobaczywszy Lenę, ręce ku niéj wyciągnął... Chustka, którą usta miał zatulone, pełną była krwi...
Doktór nakazał spoczynek... ale sercu i duszy, któż spocząć potrafi nakazać słowem... Sławek się położył... a miasto pokoju przyszła gorączka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.