<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W matni
Pochodzenie W matni
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1898
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

— Cudzoziemcze!... а!... cudzoziemcze!... Wstrzymaj psa i nastaw czajnik!... — wołały ze śmiechem Jakutki, stukając do drzwi. Wewnątrz domu Ajaks szczekał wściekle, a Zosia płakała przestraszona.
Aleksandra nie było, szukał w gaju kawałka drzewa, potrzebnego do pługa. Lecz gdy pisk i krzyki przeszły we wrzask, któremu wtórowało ujadanie rozwścieczonego psa, przerażony przybiegł pędem do domu. Drzwi zastał otwarte; dziewczyny przytulone do ściany na wysokiej przyzbie rękami chroniły odzież od zębów Ajaksa. Z za progu wyglądała zapłakana i rozciekawiona twarzyczka Zosi.
— Co wy tu robicie?
— Trzymaj psa!... psa!... przebrzydły człowieku! Czyż dobrzy ludzie tak gości przyjmują?... Pies o mało nas nie rozszarpał.
— Dlaczegożeście drzwi otworzyły, zbytnice!...
— A pocoś nie przychodził? Czy myślisz, żeśmy takie głupie? Nim otworzyłyśmy, wlazłyśmy na przyzbę. Pies zły, niech Bóg uchowa... U — u — u!.. Na со ci taki zly pies? Czy ty się kogo boisz?... Ja myślałam, że ty się nikogo nie boisz!...
Toj, mówiąc to, rozpięła kaftan, zdjęła z głowy czapkę i przysiadła na krawędzi ławy; towarzyszka jej nie rozbierała się wcale. Blade były od strachu, ale już się śmiały.
Aleksander rozniecił ogień i postawił czajnik.
— Co słychać, Toj?
— Nic nie słychać! Co ma być słychać? Jakób wyjechał; przejeżdżał mimo, widziałam. Co kłopotu robicie, nam, Jakutom, wy, ludzie południa!
— Znowu się co stało?
— Wciąż to samo: kręcą, mącą, zabierają ludzi... Co płaczu! oczy kobietom popuchły! Wszystkich ogadał osiedleniec. Syna starego Nochczogoja zupełnie zabrał zasiedatiel... Rzeczy u niego znaleziono. Zasiedatiel gniewa się, bardzo wódkę pije... Źle!
— Kiedy odjeżdża?
— Nie wiem. Piękną masz córkę, Liksandra. Czy podobna do matki? Prawda, włosy złote, a oczy, jak niebo... Nie bój się, dziewczynko, chodź do mnie! Myśmy z twym ojcem przyjaciele, choć on pan, a ja czarna Jakutka...
Dziewczyna z czułością pochyliła się nad dzieckiem: twarzyczka przysunęła się do niej.
— Ciało mięciuchne, odzież cieniutka... Piękni ludzie z południa!...
— Zamiast głupstwa gadać — odezwał się Aleksander — wzięłabyś, Toj, igłę i zaszyła dziury w odzieży dziecka, a towarzyszka twoja niechby tymczasem upiekła podpłomyk. Napijemy się herbaty. Oto są nici i mąka.
Dziewczęta zrzuciły kaftany.
— Wszystko macie ładne wy, południowi... — gwarzyła Toj, rozbierając gałganki — a tylko nigdy z wami nie wiesz, co będzie... Oto Pałkin, czyż nie żył tyle lat, jak przystało?... I nagle... Kochania też godni jesteście, choć brody nosicie... gdyby nie to, że nie wiadomo, co w was siedzi...
Jej przyjaciółka gniotła ciasto i zanosiła się od śmiechu.
— Doprawdy, pokochałabym cię chętnie, Liksandra, gdybyś nie był cudzoziemiec... Bardzo bym cię kochała!...
— Kto cię o to prosi, Toj?
— Niby to krwi nie masz zupełnie! — roześmiała się dziewczyna. — Prawda, nie słychać, żebyś za kobietami przepadał; i właśnie za to cię lubię.
— Opowiedz lepiej, jak sprawa Tatarów stoi? Kiedy przyjeżdża zasiedatiel? Czy radził co o ziemi dla mnie na zebraniu? Ojciec twój, słyszałem, był tam...
— Dużo się od niego dowiesz! pod nosem mruczy. Mój ojciec zupełnie dziki człowiek, nigdy nic nie mówi. Słyszałam, że ta sprawa więcej już kosztuje gminę, niż całoroczne utrzymanie Tatarów... Byli Tatarzy, brali Tatarzy, niema Tatarów, też biorą... A Jakutom tyle szczęścia, co uśmiechnąć się...
— Kiedyż zasiedatiel ruszy? pozostanie do jutra?
— Nie wiem. O sobie tylko wciąż myślisz, Liksandra... — z wyrzutem odrzekła dziewczyna.
Aleksander odwrócił się. Toj nagle spoważniała. Milczała i szyła pilnie. Duże warkocze, srebrem uwieszone, zsunęły się jej z ramion na piersi. Towarzyszka jej siedziała obok i zdziwionemi oczyma spoglądała na nią i na Aleksandra. Zosia lepiła figurki z resztek ciasta.
Po herbacie dziewczęta natychmiast odeszły.
Mimo wstrętu, jakiego doznawał, musiał Aleksander znów jechać w swej sprawie do zasiedatiela. Władze w tym głuchym zakątku zjawiały się bardzo rzadko, w razie tylko jakiegoś niezwykłego wypadku. On zaś nie wierzył w obietnice Jakutów; był przekonany, że ustąpią tylko przed siłą.
— Świństwo!... ale nie mam innego wyjścia! Z czasem odwdzięczę się im! Będę dobrym sąsiadem, pożytecznym doradcą... Będę ich uczył i pracował, a teraz... precz sentymenty!...
Nie tracąc czasu, zaprzągł konia i pojechał.
Znalazł zasiedatiela, jak za pierwszym razem w tłumie Jakutów, za stołem.
— A! witaj pan! — przyjął go chłodno.
Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, oczy przymglone.
— Dobrze, że pan przyjechał; chciałem już posyłać po niego. Co sobie myśli pański towarzysz? Dlaczego nie wyjeżdża? Znów gubernator przysłał mi naganę... Nie wiesz, gdzie się od was podziać, od wszystkich! Jakuci plączą, męczą, ładu niema; wy drwicie sobie z rozkazów!... Kiedyż się to skończy?...
— Już wyjechał — chmurno odpowiedział Aleksander. — Przykre rzeczy zawsze się pilniej wykonywa.
— Wymówki? co?... — rzucił urzędnik i tyłem odwrócił się do Aleksandra. — Przyprowadziliście? — groźnie krzyknął na jakuckich sołtysów i kniaziów.
— Przyprowadziliśmy, panie! — odpowiedzieli, kłaniając się nizko.
Młody ubogo odziany Jakut wystąpił z szeregu.
— Zgadzasz się świadczyć przed sądem?
— T-a-k! Nie! — odrzekł wstrząsając głową.
— Więc nie widziałeś! A cóż plotki roznosisz?... Głowy zawracasz... ludzi mieszasz... Durnie! durnie!... Przyznałby się który i basta... kręcą!... mącą!... Wszystkich zabrać każę!... лvszyscyście wiedzieli!...
— Nie, nie wiedzieliśmy, panie nasz, nic nie wiedzieliśmy — płaczliwie zapewniała starszyzna gminy, bijąc pokłony.
— Nie, nie wiedzieliśmy! — powtarzał z nimi chór Jakutów.
— Końskie mordy! A bierzecie się do spraw!... Wziąć i tego!... — krzyknął gniewnie. — Sprawę oddam innemu... odmówię... Dość... przepadajcie głupcy! Ja nie myślę zdrowia z wami tracić!...
— Zlituj się nad nami!... pożałuj, ojcze nasz i panie!
— Panie, ja wszystko opowiem... co i jak... całą prawdę!... od samego początku... — wyrzekł niespodzianie jeden z obwinionych, wysoki chłopak z gorączkowo błyszczącemi oczami i energicznym wyrazem twarzy.
Wszyscy z przerażeniem zwrócili się ku niemu; urzędnik pobladł i zerknął na Aleksandra. W jurcie zrobiło się tak cicho, że słychać było szczękanie zębów trzęsących się od wzruszenia ludzi. Pisarz nadstawił uszów i papier bliżej przysunął. Chłopak smutnem spojrzeniem powiódł po obecnych i zaczął dobitnie:
— Sześć lat temu, gdy przywieźli Tatarów, byłem jeszcze małym chłopcem. Tatarzy mieszkali w domu, należącym do gminy. Dobrze mieszkali... jedli... pili — wesoło mieszkali. Zdarzało się, że i mnie częstowali. Gmina dawała im mięso, masło, mąkę. Wiele dawała, nie wiem, o tem wiedzą panowie starsi... ja tylko wiem, że mieszkali wesoło. Później gmina dała im grunta, wybudowała dom niedaleko od mojej sadyby... Zboże siali, ziemię uprawiali, pięknie mieszkali. Najprzedniejsi byli ludzie, dobrzy, bogaci ludzie!... Mego gruntu kawałek przyswoili sobie... Około ziemi chodzili starannie, mieli urodzaje... Za jeziorem też siali. Grunt tam przedziwny... urodzajny... — nowa glina...
— Do sprawy nie należy... Śpiesz się
— Więc... mieszkali dobrze!... Niczego nie było im dosyć, wciąż żądali, wciąż więcej prosili. Gmina szanowała ich. Bardzo nasza gmina poważała Tatarów. Dawała, co chcieli. Dużo ludzi do nich chodziło: chodzili Rosyanie, chodzili Czerkiesi, chodzili Cyganie... wszystkie ludy chodziły. Kradli konie, kradli krowy... rznęli i jedli. Ilekroć b}do wejść do nich, na ogniu kipiał kociół pełen mięsa. Czasami i gościowi dali kawałek... Żyli, jak się należy, co taić! Syn ich Abdułka pierwszy był w okolicy zuch!... W karty grali, wódkę pili... wesoło żyli...
Tu przerwał sobie, westchnął, spojrzał na zasiedatiela, potem w otwarte okno, na zalaną słońcem okolicę i nagle chytry, zuchwały uśmiech przemknął po jego ustach.
— Co dalej?
— Grali, wódkę pili, ludzi chodziło dużo, i... spalili się — zakończył obojętnie.
Słuchający odetchnęli.
— Ty piłeś? grałeś?
— Zdarzało się. Dlaczego pić nie miałem? A tylko nie Jakuci ich zabili... Czyżby mogli dać radę takim siłaczom!... Zabili ich Rosyanie, ci co wciąż u nich bywali. Zabili ich ludzie zręczni, orężni i śmiałego serca... naprzykład wojenni — żołnierze. Czyż z Jakutów bywają żołnierze? Cesarz znajduje, że Jakuci nie warci być żołnierzami, że nie są bitni... Bywałem u nich, prawda, wódkę piłem, ale jam słaby człowiek i nie wiem, jak broń nabijać... Wówczas, gdy się oni spalili, kosiłem na łąkach siano. Wszyscy mię widzieli. Widział mię i syn Nioliora... W przyjaźni żyłem z Tatarami... Któż zechce zabijać przyjaciół? My przyjaciół bardzo szanujemy, a Rosyan przyjaciół jeszcze więcej... Więc powiem ci, panie nasz, jak doprawdy było; posłuchaj; Rosyanie zabili Rosyan, a później s... spalili się!
— Cóż ty, kpisz sobie!? Miele, miele i wciąż to samo! Wyprowadzić go i przygotować sanie!
Obwinionych wyprowadzili, a za nimi i obecni tłumnie wylegli z izby.
— Jedziemy! — zawołał urzędnik. — Ach, ziemia dla pana!... — zwrócił się do Aleksandra. — Zapomniałem. Wyślę rozporządzenie z miasta. A teraz, do widzenia!...
— Wątpię, czy rozporządzenie poskutkuje. Było ich trzy...
Zasiedatiel cmoknął ustami.
— Jak pan nie rozumie!... Nie mogę obecnie... W żadnym razie nie mogę... Postaraj się sam... Ugódź... Najlepiej siedziałbyś pan cicho i brał, co dają: Jakuci dodadzą, niech pan zażąda, to ja dopomogę...
— Tego nie zrobię, Inocenty Wasiliewiczu... To darmo!... — z niechęcią przerwał mu Aleksander.
— A więc, jak pan chce. Namyśl się pan. Cóż tam nowego? — zwrócił się do Jakutów, którzy znów zapełnili jurtę.
W pierwszym szeregu stanęli kniaziowie i sołtysi z medalami na szyjach, z darowanymi za służbę kordelasami u boku, siwowłosi starcy, porządnie odziani bogacze. Za nimi cisnął się szary tłum. Ze środka wystąpił żebrak zgarbiony, na kiju oparty; ziemię koszturem obmacał, odchrząknął i opuścił się na kolana.
Urzędnik zdziwiony wstał.
— Co to za komedya?
— Panie nasz — zaczął starzec, wyciągając ręce... — Jam winien, ja zabiłem Rosyan. Dotychczas przebiegle chowałem się... ze strachu. Teraz wyznaję mój wielki grzech. Zabiłem ich ponieważ krzywdzili nas... mnie krzywdzili! Więcej niż niedźwiedzie i wilki niszczyli oni nasze stada. Ubyło naszego dobytku, skamieniały z gniewu serca nasze. Jurta ich, niby rana gnojąca, wyrosła w naszej okolicy. Kobiety nasze w dzień nawet lękały się mimo niej przechodzić; młodzież nauczyła się pić, grać, polubiła rabunek, a zniechęciła się do pracy. Sił nie stało znosić dłużej!... Wciąż coś ginęło... Rabowali nas... Skarżyliśmy się... Sam wiesz, nieraz prowadziłeś śledztwo... Zawsze wykręcili się, a potem gorzej jeszcze srożyli... Dlatego zabiliśmy ich... ja sam ich zabiłem... Weź mnie, a wypuść niewinnych!... Osądź mię surowo według surowych praw waszych!
— Oszalałeś głupi!... stary i ślepy!... Ledwie chodzisz, a powiadasz, żeś sam zabił trzech dorosłych mężczyzn i dwie kobiety... Pałkin nie ciebie wskazał...
— Pałkin kłamie! On pomagał mi właśnie. Najpierw zabiliśmy jednego, a potem rozważyli, że za wszystkich ta sama kara.
— Wstań starcze!... dość komedyi! Gdzie mieszkasz?
— W okolicy. Włóczę się od jurty do jurty. Uwolnij dzieci nasze, weź mię, sądź!... zabiłem!... — mruczał żebrak. — Dla mnie wszędzie koniec jednaki... wszędzie dzień śmierci przyjdzie! Uwolnij dzieci nasze!
— Weź go, o panie! — prosili Jakuci. — Ulituj się!... Czyż ci nie jedno, kogo przedstawisz w gubernii... Wziąłeś młodych, wziąłeś dzielnych... Ile kobiet i dzieci płakać po nich będzie i głodem przymierać!
— Wszyscy jęczeć będziemy!... Kto podatki zapłaci? Weź starego... Dobry stary... Zda się jeszcze... przyjmą go w gubernii. Co go przyjąć nie mają... Mocny jeszcze człowiek!...
— Weź, a wypuść dzieci nasze... — powtarzał żebrak.
— Dosyć!... Kniaź, co to znaczy?...
— Mówiłem im, że to na nic się nie zda — chmurno odpowiedział kniaź.
Jakuci nie ustępowali.
— Urządź nowe badanie... wypytaj... zobaczysz, jak gładko opowiemy ci...
Urzędnik strasznie się rozgniewał, tupnął nogą i krzyknął podniesionym głosem:
— Wynoście się natychmiast!... Precz!... Kniaź — sanki! Jurtę oczyścić!...
Wpół godziny potem brzęcząc leciała drogą kibitka zasiedatiela. Po podwórzu snuli się zbrojni ludzie i sadowili na sanie aresztowanych.
Tłum stał milczący i nieruchomy i tylko słychać było płacz kobiet.
— Nie pójdę!... Dokąd mam iść?... Stąd rodem jestem!... — nagle zakrzyczał syn Niobora i objął rękami poblizki słup. Dziesiętnicy rzucili się na niego. Klęli z cicha, szamocąc się z nim. Chłopak długo ryczał i zgrzytał zębami, nim rozwarł zmordowane ramiona. Powalili go na wznak i przywiązali do sanek. Leżał bez ruchu, z posiniałą twarzą i zamkniętemi oczami, odzież na piersiach miał podartą, a głowa obnażona i nie podparta uderzała o krawędź sani za każdym ich ruchem.
— Zmarznie!... okaleczycie człowieka!... Nakryjcie go!... — krzyczał Aleksander za odjeżdżającymi. Konwojujący Jakuci konno ze strzelbami na plecach mijali go gęsiego, nie zwracając uwagi na jego wołania.
Aleksander ruszył do domu. Wrony, przeziębły i podniecony ogólnym ruchem, poniósł go, jak burza, przelatując mimo smutnego orszaku. Więźniowie kiwali głowami. Wkrótce zostawił ich daleko za sobą. Na przodzie słychać jeszcze było dzwonek zasiedatiela, ale cichy i coraz bardziej niknący.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.