W ogniu/Dzień jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień jedenasty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ JEDENASTY.

Już dawno przypiekał czerwiec, piękny miesiąc dojrzewania. Spotykamy znowu pana Apolinarego na ganku umajonym glicynami — i druga wiosna pachnie, brzęczy, przelewa się przez powietrze, druga wiosna roczna i polityczna. Trochę mi wstyd przypominać pierwszy obraz mej kroniki[1], tak różny ten rok nowy od poprzedniego, tak wyolbrzymiał nasz bohater. Grzesznie powątpiewałem o nim, gdym go tu ujrzał po raz pierwszy, powołanego na przewodnie w kraju stanowiska. Teraz jego dzień odwetu, bo dowiódł nie broszurą, lecz szeregiem czynów, że zamiary, które przed rokiem wyglądały na nieprawdopodobne: ogarnięcie kraju całego, przeciwdziałanie siłom wstecznym, ujęcie naczelnego kierunku polityki — wykonał pospołu z przyjaciółmi. Tylko jeszcze reform prawodawczo zagwarantowanych niema, ale już teraz spodziewać się ich nietylko można, lecz należy.
Czy pan Apolinary przez ten rok postarzał?... Oczy trochę zapadły, lecz wyraz ich przez to stał się silniejszym. Schudł znacznie, zato ruchy na brały nerwowej stanowczości. Gazetę przegląda, jak gdyby ją sam napisał, a czynił tylko autorską rewizyę. Nie drzemie po obiedzie; jeżeli zamyka oczy, to myśli. Wciąż myśli i nie błąka się już, obijając sobie głowę o zagadki, gubiąc się w przypuszczeniach i konjunkturach. Zna wszystkie przesłanki, wniosek jest niemal matematyczny. Z konstytucyi i przyjaźni z »kadetami« cóż się urodzić dla nas może,, jeżeli nie autonomia? Wprawdzie przyszłość ma swe niespodzianki, wprawdzie dużo tam uprzedzeń zwalczyć i mnóstwo sprzecznych interesów pogodzić trzeba. Właśnie w tem sztuka parlamentarna. Nasi to po trafią, ho, ho!
— Czy potrafią?
Było to istotnie bardzo ciekawem zagadnieniem, i nietylko dla pana Apolinarego. Apolinary zaś miał nadto emocyę osobistą, jak mu się tam popiszą jego najwłaśniejsi elekci: Fizyk, Pliszka i Kostka.
Działania Budzisza w przeciągu tego miesiąca nie ograniczyły się do prenumeraty gazet. Wyjeżdżał parę razy do Warszawy dla najwyższych obrad w komitecie, odbył parę konferencyi na wsi z panem Janem i nawiązał nawet osobiste stosunki z Petersburgiem. Gazety przychodziły regularnie, komitet działał jak ministeryum, pan Jan był zawsze ten sam: roboczy, przyjazny, a nawet teraz zgodniejszy. Tylko nie udały się Budziszowi jego osobiste stosunki z Petersburgiem.
Napisał listy do trzech członków Koła, którzy mu niejako zawdzięczali swe mandaty. — Pierwszy odpisał Pliszka, nie nasycił jednak szerszych pragnień pana Apolinarego. List był długi, kaligraficznie wybitny, ale zawierał tylko rzeczy znane już dokładnie z gazet. Poszedł do archiwów politycznych Budzisza.
Kostka nie odpisał wcale. Czy niedokładność poczty, czy nawał pracy parlamentarnej? Pan Apolinary zamiast pociechy miał z tego powodu niesmak polityczny.
Najlepiej jeszcze popisał się brat dobrodziej od pługa, poseł Fizyk, gdyż do krótkiego listu dołączył fotografię sali obrad w pałacu Tauryckim. Usłużny fotograf umieścił na pierwszym planie malowniczą sukmanę Fizyka, a nieopodal zamyślone głowy Kostki i Pliszki, oparte o autentyczne drzewo ław poselskich.
Odkąd otrzymał ten obrazek, Budzisz polubił go, stawiał sobie przed oczyma, przenosił z biurka na ganek, na miejsca pracy i rozmyślań, a nawet czasem z nim rozmawiał:
— Przemówcie też kiedy, posłowie dobrodzieje...
Ale waliły gromy deklaracyi, huczały groźne głosy trybunów, trząsł się stary gmach bizantyjski i wyła szeroka ziemia od pożądań nowych, a właśni elekci Budzisza przezornie milczeli.
Gdy zformułowano w Petersburgu grzmiące hasło: ziemia dla wszystkich! a Polacy zajęli wobec niego stanowisko przychylne, Budzisza ogarnęły wyrzuty sumienia:
— Źle mnie zrozumiano w Ryczywole i gdzieindziej... Później tam jakieś obszary nieużyteczne, naprzykład rządowe, rozkolonizować — no, można. Ale podkopywać prawo własności — to nie obywatelska robota! — Szkoda wogóle, żem gadał o sprawie agrarnej.
Pocieszało Budzisza jedno. Ogromne słowa wybuchały ogniście krwawymi szmermelami, ale gasły w powietrzu, lub spadały na ziemię zabezpieczoną od pożarów przez rozległe, starożytne bagna.
— Tego nie będzie — to się rozlezie, bo niepodobieństwo. Ale nuż nic nie będzie z całego krzyku?
Z rosnącą gorączką szukał w stosach nadchodzących dzienników postępów sprawy naszej, a zwłaszcza jakiejkolwiek odezwy swoich własnych posłów.
Raz tylko znalazł w »korespondencyi« — nie w depeszy lub artykule wstępnym — że postawa i sukmana Fizyka zyskują mu powszechne uznanie; innym znów razem, że Pliszka wybrany został na zastępcę do podkomisyi porządkowej.
— Porządkowej... phii — żeby autonomicznej!
Na wiadomości zaś o Kostce i od Kostki ciągle jeszcze czekał pan Apolinary.
Co gorsza, że zjeżdżano się do niego z okolicy po informacye i tłómaczenia zawikłanego biegu historyi spółczesnej, która rwała się raz gwałtownie w kierunkach niebezpiecznych, to znowu wlokła się zbyt opieszale w kierunku pożądanym. Pan Apolinary był prawie pociągany do odpowiedzialności za wypadki, uśmierzał jak mógł napastniczą ciekawość Pawłowskiego i Gawłowskiego, a gdy ci wyjechali, zjawiali się inni, najczęściej proboszcz, a już oczywiście codzień żona i rządca.
Z początku pan Apolinary dawał gościom swym i domownikom istną mannę polityczną. To jest tak, bo tak być musi — to było przewidziane. Teraz tu nasi skorzystają z sojuszu, tu uczynią się niezbędnymi, tam nastraszą — i tryumf, dobrodzieju mój! Ale gdy o tryumfie spóźniała się uporczywie wiadomość, manna Apolinarego stawała się kwaśniejszą i mniej pożywną. Mógłby się przerzucić do krytyki Dumy, ale jak tu krytykować zebranie, oddawna ogłoszone jako zbawcze? Ta daleka zawierucha deklaracyi, interpelacyi i deklamacyi, w której ledwie dosłyszeć było można bzykanie »sprawy naszej«, zaczęła nareszcie samego Budzisza niepokoić. Coraz trudniej mu przychodziło z wokalno-papierowej konstytuanty rosyjskiej wyrabiać mannę odżywczą dla rodaków. Doszło do tego, że pan Apolinary w godzinach zwykłych odwiedzin, przed wieczorem, znikał ze dworu, pozostawiając gości staraniom pani Tekli. Sam zaś, unosił skołataną głowę od gwary polityki do cichych, doświadczonych ukojeń przyrody.
Był za oborami, na miejscu dawnego, zarzuconego okólnika, ogród owocowo-warzywny, szczelnie oparkaniony, prawdziwy skarbiec botaniczno-kulinarny, rozrośnięty na odwiecznych, wskroś ziemię sycących nawozach. W tym ogrodzie zwanym »letnią śpiżarnią«, lubił oddawna pan Apolinary spędzać godzinę, gdy się już upał ostudzał, przeglądać nowe codzień zjawiska wybujałych gąszczów, wdzierać się w ich tajemnice, macać dojrzewające owoce, oddychać tłustą wonią warzyw i lżejszymi zapachami kwiatów. Lubił głównie jedną ścieżkę »pomidorową«, gdzie doglądał dojrzewania soczystych, purpurowych owoców, cennych do przekąski z cebulką, do sosów, i w postaci faszerowanej, jako jarzyna.
Kroczy pan Apolinary między podwójnym szpalerem, zwieszającym pękate, zielone jeszcze grona pomidorów, a niżej kłócą się o miejsce przy ścieżce pachnące groszki, lewkonie, rezedy, bratki — pospólstwo ogrodowe; górują nad niem misternie ziewające »lwie paszcze« i cieniutko zawieszone fuksye. Rąbkiem przy samej drodze ogniste kielichy nasturcyi nęcą oko i podniebienie tych, którzy znają ich smak pieprzny i rzeźwiący.
Od pampasów strączkowych bobu, grochów rozlicznych i fasoli, pnących się aż do koron drzew owocowych zrzadka w tym stepie zanurzonych, idzie ledwo dosłyszalny szmer, czy to wietrzyku? — ale wietrzyk śpi; czy to owadów o muzykalnych skrzydełkach? — ale ich niema znowu dosyć na orkiestrę. Zdaje się, że słychać jak step strączkowy rośnie.
Pan Apolinary słucha, wchłania zapachy i obietnice sadu, dającego rozkosz wzrostu i pożytek owocu na każdy niemal dzień roku. Oto już dzisiaj zarumieniło słońce najlepsze nasze czereśnie; oto w inspektach, przez spalone szyby, widać wężowe sploty tłustych, szorstkich liści i młody ogórek sam wyjrzał poza ramę skrzyni na sąsiedni zagon, pełen dziwów. Odurzony pachnącym czadem nurza się nasz działacz w dobrobycie i za pomnieniu o ciężkich sprawach publicznych. Przykucnął przy inspektach, urwał świeży ogórek, rozgarnął liście, wytropił drugi, trzeci i podebrał najwybitniejsze na dzisiejszą mizeryę.
— Masz znowu jakieś licho!...
Posłyszał gwar głosów za sobą i, zanim pozę uszlachetnił, ujrzał żonę swą w towarzystwie Pawłowskiego, Gawłowskiego i proboszcza. Pani Tekla nigdyby nie wydała kryjówki męża, gdyby nie powód nadzwyczajny.
— Duma rozwiązana! — krzyczał z daleka Gawłowski, wymachując gazetą.
Przed pocztą wieczorną, jakimś cudem, dostał już dodatek nadzwyczajny zwiastujący katastrofę.
Zadrżał Apolinary, jednak nie upuścił z rąk ogórków. Złożył je najprzód w ręce pani Tekli, a potem wziął gazetę i przeczytał.
— Mówiłem: kwestya agrarna rozsadzi Dumę.
Pawłowski mu przypomniał, że jednak na wyborach w Ryczywole i gdzieindziej...
— Ależ nie w tych rozmiarach, dobrodzieju mój! Nie na dzisiaj! Najprzód reformy autonomiczne.
— Cóż teraz będzie, panie deputacie? Jakiż dla nas pożytek z tej Dumy?
— Będzie druga.
Oprócz Budzisza wszyscy zwiesili głowę. Zakończony okres pierwszej walki parlamentarnej rzucał wątpliwe promienie na przyszłe kampanie. Tylko pan Apolinary nie upadł na duchu. Zaprowadziwszy gości do domu, wynalazł słowa pociechy. Prawił o pożytecznych sojuszach zawartych przez nas w pierwszej Dumie, o tem, jak daliśmy się poznać...
Wieczorem kółko ziemian grzebało w stosach dzienników, przyniesionych przez pocztę, które powtarzały na różne tony fakt i epizody rozwiązania Dumy. Nagle Gawłowski, istny ogar na nowiny, rozwinąwszy ostatni numer przyjaznej gazety, zawołał:
— A to co?! Mowa Antoniego hrabiego Kostki!
Przeczytano ją na głos.
— Wcale, wcale niezła. Kiedyż on ją powiedział? Szukano niedługo; dopisek zaznaczał, że tej pierwszej mowy swojej nie zdążył hrabia Kostka wygłosić, ale dał ją do druku zaraz po zamknięciu Dumy.
— Oryginalne! — rzekł Pawłowski.
— Nie, to mu się nie udało — zawyrokował Gawłowski — lepiejby ją schował do kieszeni.
— No, »mowa dziewicza« — odezwał się proboszcz pojednawczo.
Zaległo na chwilę milczenie — pobieżne porównanie wyników z nadziejami.
— A mówiłem... — rzekł Gawłowski, zerkając ku Budziszowi.
— Oj, i ja mówiłem — powtórzył Pawłowski.
Oczy sąsiadów zwróciły się na pana Apolinarego, który, wątpliwościami ogarnięty, już niemal sądził, że będzie ukamienowany, gdy złączone myśli obecnych streścił ksiądz proboszcz, przystępując do Budzisza owacyjnie, z rozkrzyżowanemi ramionami:
— Bo pana tam było potrzeba. W tem cała rzecz.
Działacz odrazu odzyskał otuchę i marszcząc brwi myślące, wzrok utopił w przyszłości.





  1. Dni polityczne. Serya I Narodziny działacza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.