W ogniu/Dzień dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień dziesiąty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ DZIESIĄTY.

Gdy nadeszły dni ostatnie walki wyborczej, Apolinary dorósł do swego zenitu. Energia i stanowczość wynikające z niezłomnego przekonania nadały jego akcyi trafność nieporównaną.
— Teraz to nie skrócona akcya wyborcza, ale wybory, co się zowie! A kogo wybierać — to także jasne, jak na dłoni: swoich dla swoich. Teraz to życie, dobrodzieju mój!
W przeciągu paru tygodni był na różnych, najbardziej odległych posterunkach: w Warszawie, w miastach gubernialnych i powiatowych, w klubach, pałacach i chałupach. Tu przemawiał jak przyrząd o sile dziesięciu mówców, tam użył własnej »krwawicy« na ucztę dla wyborców; w jednym trudnym wypadku wyzwał nawet na pojedynek kandydata z przeciwnego obozu. Prasy drukarskie jedne jęczały od sprawozdań, gdzie i jak działa nasz bohater, drugie wyciskały na świstkach różne jego odezwy lapidarne, ale skuteczne. »Precz!« i »niech żyje!« — wylatywały jak pociski ostre lub fajerwerkowe z tej katapulty, którą się stał podówczas pan Apolinary — i działały niechybnie. Gdzie tylko dopadł, zwyciężał. Kampanię tę możnaby porównać do Napoleońskich, gdyby cel jej był krwawy. Ale ponieważ chodziło tylko o wynik parlamentarny, o wybór swoich ludzi, ponieważ żywioły spokojniejsze ustąpiły z drogi huczącym zastępom; ponieważ wreszcie Żydzie stchórzyli — zdobycie placu przez Budziszów, Kotulskich, Łokietków i innych trębaczy narodowych nie miało nic wspólnego z krwi rozlewem, było raczej wesołem świętem. Sprawdziły się dowodnie słowa prorocze: »ogarniemy naród cały« — i jeżeli o ten tylko wynik chodziło — został osiągnięty.
Apolinary, jako trybun ludu, tak przemawiał na zgromadzeniu wyborczem w Ryczywole:
»Szeroka i głęboka demokratyzacya społeczeństwa jest skarbem, któryśmy wynaleźli. W was, bracia dobrodzieje od pługa, ujrzała dzisiaj ojczyzna swe zbawienie. Kto potrafił działać kosą przeciwko armatom, potrafi też zdrową, a nieprzewrotną radą obalić chytre zamysły wrogów naszych. Was wszystkich, którzyście prawo do ziemi nabyli wiekowym nad nią potem, pragniemy widzieć jej dziedzicami, sąsiadami naszymi. Już nie szlachcic tylko, ale i kmieć na zagrodzie, równy wojewodzie, bo wspólnym z wami, równym i bezpośrednim wysiłkiem budować będziemy odtąd szczęśliwość krainy, która oto leży przed nami rozłogiem...«
Mowę tę miał Budzisz na otwartem powietrzu, i z podwyższenia ukazywał zebranym rozległe pola i łąki. Porwał za sobą prawyborców i przeprowadził na wyborcę kandydata z mniejszej własności, Macieja Fizyka, którego potem, na zebraniu w mieście gubernialnem, obleczono w sukmanę poselską. Maciej Fizyk, służąc wojskowo na Kaukazie, ćwiczył się w języku państwowym, uchodził za znawcę stosunków agrarnych, i, jako przedsiębiorca robót ciesielskich, czynny był przy budowie szkół wiejskich. Liczono na niego przy dyskusyi o szkole i budżecie.
Lotem błyskawicy przeniósł się pan Apolinary na inne pole wyborcze, do miasta swego, gdzie już działał dawno i rozlicznie. Trzeba tam było obalić silnego kandydata, doktora Węzłowskiego, który, aczkolwiek istotny demokrata z pochodzenia i z przekonań, miał wadę niedopuszczalną, że nie należał ani do panującego, ani do żadnego stronnictwa. Choć człowiek dzielny, był na razie bez użytku, bo wybór jego na posła nie byłby ani tryumfem, ani kompromisem. Może nabytkiem dla koła polskiego?... Tak się to mówi. Jednem słowem, wybór jego nie był »wskazany«. Doktor Węzłowski miał jednak licznych popleczników między miejscowem obywatelstwem, któremu się niejednokrotnie zasłużył. Wymowna też była bestya i pociągała wymową. Tu pan Apolinary użył innej taktyki. Był to właśnie okręg, w którym on sam mógł kandydować, gdzie także postawił swą kandydaturę Feliks Kotulski, od niedawna właściciel młyna w okolicy. Istotny dramat w sumieniu Budzisza, ostra kolizya interesów partyjnych z osobistymi, gdyż wybór Węzłowskiego byłby porażką przyjaciół politycznych pana Apolinarego (i to w jego okręgu!), a wybór Kotulskiego, choć w duchu stronnictwa, był Budziszowi nie w smak, prawdę mówiąc — wstrętny. Znajdował się w okręgu jeszcze jeden kandydat, pan rejent Pliszka, zapisany do prawowiernego stronnictwa, człek obojętnie szanowny, towarzyski i nie pozbawiony ambicyi: mrugał z zadowolenia, gdy mu przez grzeczność wróżono godność poselską. Ale p. Pliszka, choć załatwiał przyjaciołom akta po zniżonej opłacie, choć zajmował kancelaryę Nr. 1, nie miał dostatecznego miru, aby pobić tak silnych współzawodników.
W tem zawikłaniu nie było pozornie innego wyjścia dla Budzisza, jak dążyć do funkcyi poselskiej dla siebie samego. W ostatnich więc dniach przed wyborami nietylko pozwalał agitować za sobą Pawłowskiemu z Gawłowskim i ich dość licznej koteryi, ale dawał nadzieje swym poplecznikom, że przyjmie mandat. Pobłażliwie też spoglądał na akcyę przeciwko Węzłowskiemu, która wyłaziła z ziemi, posiana czyjąś przezorną ręką. Nagle w opinii prowincyonalnej, a nawet tu i ówdzie w druku rozchodzić się zaczęły o Węzłowskim jakieś jadowite pobrzęki: to o braku rachunków z takich a takich sum dyskrecyonalnych, to o jego zbyt bliskich stosunkach z Prusami, to o przewrotności obyczajów. Nikt o nim nic podobnego nie słyszał dawniej — i teraz nie bardzo dawano wiarę pogłoskom; jednak codzień kilku chwiejnych elektorów porzucało Węzłowskiego.
Pan Apolinary zbyt dużo miał już do czynienia z kolegą Feliksem, aby nie poznać tu jego stylu.
— Majstruj, dobrodzieju najosobliwszy — cieszył się w duchu Budzisz — sam nie wiesz dla kogo majstrujesz.
Okazało się z różnych prób i wieców przedwyborczych, że Apolinary Budzisz stał się u mety jednym z faworytów i tyle miał za sobą głosów, że mógł nie na żarty zostać posłem, a w każdym razie ważyć się będzie wybór między nim, Kotulskim i Węzłowskim.
Wtedy, przed samym obrzędem wyborów, wystąpił Budzisz z mową, godną Rzymianina.
Oświadczył zebranym, że nie mogąc przyjąć funkcyi poselskiej dla ważnych względów osobistych i publicznych, wzruszoną niesie podziękę obywatelom za doznane w dniach ostatnich dowody ich zaszczytnego zaufania, a zarazem ośmiela się wystosować do nich prośbę. Nie chodzi tak bardzo o osobę — prawił — i o wielu jest w tem zacnem gronie godnych wyboru — chodzi o tryumf idei. Zarówno miłość ojczyzny, jak praktyczne rozejrzenie się w sytuacyi przedwyborczej skłaniają go do prośby, aby ci łaskawcy, którzy zaszczycili go swemi próbnem i votami, przenieśli obecnie kreski ostateczne na jedynego człowieka odpowiadającego wszystkim wymaganiom, wszystkim nadziejom ojczyzny — na naszego zasłużonego, dzielnego rejenta Pliszkę.
Tu, w przystępie natchnionej fakundy, uczynił z Pliszki orła, utożsamił go niemal z herbowym ptakiem naszych sztandarów. W zakończeniu zaś wyraził nadzieję, że kolega Kotulski, ożywiony tą samą bezinteresownością, zechce również cofnąć swą kandydaturę na korzyść rejenta Pliszki.
Feliks Kotulski przymknął oczy i dość długo strzymywał w sobie tak zwykle płynną wymowę. Nareszcie odezwał się, że zgodnie ze zdaniem kolegi Budzisza »sprawa jest mu celem jedynym«, z czego choć nie wywiódł konieczności rezygnowania, musiał jednak, dla proporcyi i dla związku z mową poprzednika, pochwalić rejenta Pliszkę. Zniechęcił tem wielu ze swych stronników, zwłaszcza że twarz jego, już zwykle męczeńska, wyrażała w tej chwili pospolitą żółtaczkę.
Powstało zamieszanie w zgromadzeniu. Wielu szlachty braci, z Pliszką na czele, rzuciło się ku Budziszowi, błagając go »w imieniu ojczyzny«, aby dał się wybrać, Budzisz zaś tem samem zaklęciem przekonywał upatrzonego na posła rejenta. Tym czasem stronnicy Węzłowskiego w złowrogiem skupieniu oczekiwali swego tryumfu. Czem znowu strwożeni przeciwnicy Węzłowskiego, wobec chwiania się swoich dwóch kandydatów głównych, zestrzelili swe głosy na trzeciego aspiranta, w każdym razie przyzwoitego, posiadającego census, znajomość języka państwowego, no i przyszłość. Takim sposobem zadziwiona nieco Ojczyzna zyskała za przedstawiciela z pomienionego okręgu pana rejenta Pliszkę.
Podobnych zwycięztw po całym kraju było prawie tyle, ile okręgów. A że okręgów, jak wiadomo, liczba była ograniczona, wyliczyć łatwo, jaka część zasługi przypada na Apolinarego Budzisza, który własnoręcznie stworzył aż trzech posłów z różnych, że tak powiem, kruszców, ożywionych wszelako jednym duchem demokratycznym: Macieja Fizyka, rejenta Pliszkę i Antoniego hrabiego Kostkę!
Teraz dopiero, gdy pchnął ich na szerokie tory, zaczął im się ciekawie przyglądać i wróżyć z rozmaitych konstellacyi, co też ci przedstawiciele zdziałać będą w stanie.
— Udali mi się, czy się nie udali??... Dubium, dobrodzieju mój. Przyszłości nie przeniknie nawet członek komitetu.
Ale teraźniejszość jest tryumfem. Szumią świeże laury nad głowami wybrańców — tylko ręką sięgnąć, aby z nich upleść wieńce. Szumią laury, a w ich cieniu ucztuje naród, spełnia kielichy za pomyślność kampanii prawodawczej. Podniecony ucztą pan Apolinary wypowiedział tak daleko sięgające poglądy o wszechwładztwie konstytuanty, o kilkunastu autonomiach, o prawie ludu do podziału ziemi, że go ktoś na miejscu nazwał polskim Robespierrem. Przydomek ten dano mu w toaście na cześć jego wzniesionym — i Budzisz przyjął go bez wahania.
Dopiero nazajutrz, gdy się obudził z ciężką głową i wyschłą krtanią, przeglądał krytycznie treść swych przemówień na wczorajszej uczcie:
— Powiedziałem zadużo... Oni tam już pojechali, a jeżeli słowa moje wezmą praeter propter za instrukcyę poselską?... stanowczo zadużo powiedziałem. Polskim Robespierrem mogę sobie być, ale głów ścinać nie myślę, ani szlachcie majątków odbierać. Przecie jednak za rewolucyi można się w mowie posunąć dalej, niż za zwykłych czasów. Nie zaszkodzi, byle w dobrym kierunku.
Tak się rozgrzeszał, a tymczasem, nie mając już nic do roboty w Warszawie po zebraniu i ustożeniu laurów, wyruszył na wieś.
Droga była po europejsku nie daleka, po polsku zaś mówiąc — opętana. Koleją dojeżdżało się do stacyi w parę godzin, ale od stacyi było jeszcze ośm mil tak zwanym traktem, który z początku był niby szosą, czyli szeregiem wybojów natury twardszej, przechodził przez osady źle ubitym brukiem, wkrótce jednak porzucał pretensye do miana drogi bitej i ciągnął się pasem żółtym lub ciemnym, suchym lub mokrym, stosownie do natury gruntu i pory roku. Na punkcie znaczącym połowę tej wyprawy stał wielki, starożytny, żółty zajazd pocztowy, w którym zmieniano konie, lub dawano im wytchnąć.
Pan Apolinary dotarł właśnie do zajazdu. Czekał, aż konie popasą i usiadł na ławie pod karczmą. Od żyta, już falującego wysoką zielenią, od łąk młodych i kwiecistych wiało tak świeżo, że ginęła w tym przemożnym zapachu wiosny stęchła woń starej karczmy. Do niskiego, wystającego okapu dachu dolatywały jaskółki, ubierając go w czarne, jedwabne, trzepoczące się w wietrze kokardki. Po szarzyźnie ziemi, ozłoconej gdzieniegdzie rozsypaną słomą, pomykały frasobliwe i łakome kurczaki, kradnąc w szybkich pokłonkach upatrzone ziarna. Lipa, której pień znękany długą służbą publiczną miał pozór umierający, strzelała jednak paru bukietami nowej zieleni ponad dach zajazdu. Z ciemnej otchłani stajni ukazały się za tęgim parobczakiem dwa łby końskie wyciągnięte, mrużące czarne powieki pod nagłym blaskiem, i dwa gniade, spocone kadłuby, niechętnie prze stępujące wysoki próg stajni.
Malowałby to z umiłowaniem Chełmoński lub Witkiewicz i zakląłby w ten obrazek ducha polskiej drogi wiejskiej, pełnej fatygi i przypadku, stworzonej dla malarzy, lecz nie dla podróżnych. Ale w obrazku umieściłby malarz pana Apolinarego jako szczegół współrzędny z kurami, z końmi, a w najlepszym razie ze spracowaną pro publico lipą. My zaś, którzy go znamy, my, którzy wiemy na jakie zasłużył sobie wyróżnienie, widzimy jego tylko jednego na tem tle pospolitem, widzimy Cyncynata, który porzucił Forum i powraca do ojczystego sprzężaju.
— A pan, panie Piasecki, głosowałeś? — pyta Budzisz stojącego przed nim pocztmistrza.
— Ledwie tam byłem prawyborcą, panie deputacie. Człowiek dziś chodzi z miejsca na miejsce za kawałkiem chleba, — nie to, co dawniej.
— Miałeś pan dawniej posiadłość?
— Mój dziad miał pół powiatu w Kaliskiem. Ale co tam i wspominać! Niepowetowana strata, że pan deputat nie zechciał zostać posłem naszym.
— Pojechali inni, którzy potrafią za naszą sprawą się ująć.
— Już jabym tam wolał, żeby pan deputat. Naprzykład co do sprawy nadziału ziemi bezrolnym.
— To pan jesteś za nadziałem? — zapytał Budzisz ciekawie potomka wielkich posesyonatów w Kaliskiem.
— Sądzę, że i pan deputat? Sam przecie słyszałem na zebraniu w Ryczywole — a i pan Gawłowski, który przejeżdżał dzisiaj rano, powtarzał mi świetną mowę na zebraniu pożegnalnem.
— Do licha! — pomyślał pan Apolinary — gdy człowiek jest na świeczniku, nie może pofolgować sobie w wymowie, żeby zaraz słów nie pochwycono i nie wyprowadzono z nich konsekwencyi.
— Widzisz pan, panie Piasecki, kwestya nadziału — to dalsza przyszłość. Pierwsza nasza autonomia. Gdy będziemy u siebie gospodarzami, weźmiemy to pod rozwagę.
W tej chwili zajechała przed dom fura chłopska porządna i wylazł z niej znajomy gospodarz z Ziembowa, Antoni Sikora.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków. Jak się macie, sąsiedzie?
— Ano, panie dziedzicu, jeszcze się ta mamy. Ale niech gront poczęliby rozdawać nie dworski, nie kazionny, jeno gospodarski na te wszystkie chudziaki, co go nie mają, toby człek z torbami poszedł. My ta swego bez sprzeczki nie puścimy.
— Nie bójcie się, Sikora, to nie na dzisiaj jeszcze.
— Czy dzisiaj, czy jutro, panie dziedzicu, my, gospodarze, nie damy. I naszemu posłowi Fizykowi my tak od rady starszych przykazali. Ma się ostać po staremu.
— Naradzimy się nad tem, gdy będziemy sejmowali u siebie — rzekł Budzisz.
— A niech ta sejm będzie — na to jesteśma zgodni — ale grontu nie puścimy.
Gdy się chłop trochę oddalił, pan Apolinary zwrócił się cicho do Piaseckiego:
— Widzisz pan — sami nie chcą.
— Wiadomo, panie deputacie: kto ma, ten oddać nie chce, ale kto nie ma, tenby wziął.
Na ten pewnik psychologiczno agrarny, rażący pospolitością w czasach rewolucyjnych, odpowiedział pan Apolinary tajemniczym uśmiechem i kazał konie zakładać.
— A nie doczeka się pan deputat pana Rokszyckiego z Ziembowa? Jego konie rozstawne od rana u mnie czekają. Tylko go patrzeć.
— Jedzie pan Jan? A cóż mi pan odrazu nie mówiłeś?
Pierwszym odruchem Budzisza była radość, że ujrzy przyjaciela, którego od paru miesięcy nie spotkał; drugim — że czuł się winnym wobec niego, ale to nie wiedzieć z jakiego powodu? Działał w ostatnich czasach pożytecznie, nawet chlubnie. Jednak przewidywane zetknięcie się z Janem budziło w Apolinarym jakąś pół-świadomość, że można działać jeszcze inaczej: mniej chlubnie, a trochę pożyteczniej. I nuż pan Jan, który wie zawsze wszystko pierwszy o sprawach publicznych, jak Żyd o giełdzie, dowiedział się już o świeżych posunięciach Apolinarego na szachownicy politycznej, naprzykład o jego mowach agrarnych...?
Trudno. Pan Apolinary nie takim już niebezpieczeństwom zaglądał w oczy, jak spotkanie z niezadowolonym przyjacielem. Postanowił poczekać tutaj na niego, usiadł znowu przed zajazdem i rozwinął gazetę.
Tu się obrazek psuje, ze stanowiska malarskiego. Sam środek zajęła wielka plama szara z kilku tłustemi liniami czarnemi, jest to bowiem, jak na złość, dodatek nadzwyczajny Do wsi polskiej dodatek nadzwyczajny! Ginie pod nim postać naszego Cyncynata, mąci się harmonia barw drzemiących w łagodnej pozłocie majowego popołudnia. Pierzchły jaskółki z pod okapu, kury zgorszonem, okrągłem okiem spozierają na szeleszczącą płachtę, bocząc się od niej trawersem swych naprężonych do ucieczki łapek.
Oto i tuman kurzu od strony pożądanej. He, he — wali ta bryczka wierzchem wybojów, jak po szynach... Co to? Trakeny z Ziembowa?... Nie — para od czwórki rozjazdowej z lica. Niema wątpliwości: dojeżdża pan Jan
— Przecie że choć na rozstajnych drogach, Janie dobrodzieju!
— A tuś mi, Apolinary!
Uścisnęli się serdecznie, po dawnemu, ale potem przydługo oglądali się nawzajem.
— Cóż tedy, panie Janie? Do Warszawy jedziesz? Tam już pusto.
— Pusto? A nasze seminaryum? A sprawa robotnicza? To wszystko chyba pozostało na miejscu...
— Racya, racya. Tylko już ja muszę odsapnąć na wsi.
— Należy ci się to, Apolinary.
Rokszycki mówił poważnie, pogodnie, bez cienia ironii.
— Ki dyabeł? — myślał Apolinary — kontent ze mnie, czy nie kontent?
Czasu na wyczerpującą rozmowę było skąpo, bo Rokszycki śpieszył na ostatni pociąg do Warszawy, więc Budzisz zagadnął obcesowo, chcąc ogarnąć jak najszersze horyzonty:
— Co sądzisz o przyszłości, Janie dobrodzieju? — A wiesz, mój serdeczny, że nie zdążyłbym... Ale tymczasem wszystko w porządku. Sprawiliście się gracko przy wyborach.
— Co? — zawołał Apolinary uradowany — uważałeś, jak mi tu Kotulski młyn pod nosem kupił? No — i już po wyborach. Ja nie zostałem posłem, bo nie chciałem. Ale on chciał serdecznie. I masz — posłem jest Pliszka, a Kotulski niech sobie miele na swym młynie!
Pan Apolinary rozśmiał się prawie szatańsko. Uśmiechnął się i pan Jan.
— Nie o tym wypadku chciałem mówić. Tu byłem za Węzłowskim, za którym ty oczywiście nie mogłeś... Ale naogół wybory dały wynik względnie dobry. Zajęliście stanowisko, które zająć należało, bo w razie waszej niesforności lub opieszałości mogliby je zająć inni, wcale niepożądani. Dowiedliście siły i jedynej w kraju skutecznej organizacyi. To dobrze wróży i o przyszłości.
Budzisz rozpromienił się: pan Jan niedwuznacznie go chwali. Nic także nie wie o świeżych mowach agrarnych...
— Wiesz co, Janie — musimy zastanowić się pospołu nad przyszłością. Siądziemy tu pod lipą. Piasecki ma jeden niezgorszy zieleniaczek...
— A nie, Apolinary. Jutro rano mam posiedzenie szkolne. Na pociąg się nie spóźnię.
— Ej że!
— Stanowczo nie. Powracam za cztery dni do Ziembowa — przyjadę do ciebie.
Apolinary wiedział, że gdy Jan się uprze, niema rady. Bryczki stały już zresztą gotowe do podróży, zwrócone w przeciwnych kierunkach.
Droga przed zajazdem była szeroka, jak Bóg dał. Woźnice, miarkując, że panom ciężko rozstać się z sobą, bo nie przestają gadać, a zarazem dla rozstrzygnięcia wątpliwości, który pierwszy ma zajechać, zajechali razem, ustawiając tak bryczki, że Jan z Apolinarym, gdy wsiedli, znaleźli się w odległości wyciągniętego ramienia.
Obie bryczki były jednego typu i rozmiarów używanych w okolicy. Obie pary koni musiały mieć chyba jednego protoplastę, tak były pokrewne: konie Rokszyckiego trochę raźniejsze, ale i para Budzisza nadrabiała fantazyą, może przez emulacyę. A gdy zasiedli na swych wózkach dwaj sąsiedzi, nabrali uderzającego podobieństwa. Obaj nosili płócienne kitle od kurzu i czapki praktyczne osobliwego modelu, który pierwszy Jan zaszczepił w okolicy, od czego nawet zwały się pospolicie »Janówkami«. Obaj mieli tę samą krew, te same zwyczaje i potrzeby i, mimo różnice indywidualne, lubili się szczerze nawzajem. Tylko że rozjeżdżali się dzisiaj w kierunkach odwrotnych.
Kończyli rozmowę:
— Dziwi mnie tylko — mówił Jan — że głównych sił waszych nie posłaliście do Petersburga Dlaczego naprzykład Mochnaczyński...
— Ach, Mochnaczyński jest nam tutaj do wszystkiego potrzebny — przerwał Budzisz z głębokiem przekonaniem.
— To wiem. Ale i tam przecie głów potrzeba.
— A czy nie można stąd?...
Budzisz powiedział to filuternie, ręce rozpostarł, a potem je zwolna do siebie przyciągał, jakby trzymając niemi magnetycznie dwie bryczki rwące się do jazdy.
Rokszycki rozśmiał się.
— No można... zapewne... ale przecie łatwiej kierować będąc posłem, niż nie będąc. Do widzenia, mój serdeczny.
— Do widzenia, Janie drogi. Zobaczysz: krew z krwi — bratnia solidarność — cel jasny. Przy szłość nasza, dobrodzieju mój!
— Daj Boże! — odrzekł Jan — nie o moją nieomylność mi chodzi, kochany panie Apolinary! I rozjechały się dwie bryczki bliźnie, dwie pary koni pokrewne, dwa kitle białe, dwaj synowie jednej ziemi. Budzisz jechał, by kierować wielką polityką, której nici trzymał związane w ręku; Rokszycki dążył do skromniejszych wyników pracy wewnętrznej, do swej umiłowanej roboty przy oświacie ludu po wsiach i miastach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.