W ogniu/Dzień dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ogniu |
Rozdział | Dzień dziewiąty |
Pochodzenie | Dni polityczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Salon pani Maryi Siecińskiej nie należy do największych, lecz do najwygodniejszych w Warszawie. Wpada się tam, wychodzi, wraca, zostaje się na obiedzie, a gdy się przyjdzie po obiedzie, jeszcze się coś znajduje do jedzenia. Pani Siecińska, wdowa bezdzietna, uprawia cnotę gościnności z zapałem, zapraszając na to, co posiada: na kawałek pieczeni i na gawędę, jaka się uda. Pozostawszy w mieście pomimo rewolucyi, pani Marya przyjmowała od południa do północy całe szeregi postaci, które tu tylko, a nie gdzieindziej spotkać się mogły: matrony, fircyków, mężów stanu, elegantki, nawet nudziarzy. Ale swoboda taka i zmysł organizacyjny panowały w tem mieszkaniu, że nikt nikomu nie zawadzał.
Z konieczności salon nabrał obecnie barwy politycznej, czego dowodem chociażby dzisiejsze zebranie w godzinach popołudniowych. — W jednym pokoju na kanapie siedzi pani Olga Ostrzeszewska, niewiasta ze wszech miar polityczna, choćby z tego względu, że była niegdyś primo voto za hrabią Kozodusinem. Pani Ostrzeszewska, chociaż Polka, czuła jednak całą odpowiedzialność, która wkładała na nią ta koligacya wysoce biurokratyczna i w polityce swej zachowała skłonność do przekonań pierwszego męża. Wpływy jej w sferach urzędowych były, według mniemania wielu, nieograniczone. Nie ukrywała się z tem zresztą, że, gdy zechce poruszyć Kozodusinów i innych koligatów »wysoko postawionych«, może przeprowadzić wszystko — nawet autonomię Królestwa. Ale nie chciała. Że była przytem zła, jak osa, a bardzo skłonna do różnych knowań, choćby i nie politycznych, rachowano się z nią w pewnych sferach i kołach. — To też i dzisiejszy jej sąsiad na kanapie, hrabia Heydenstein, rozmawiał z nią z winnym szacunkiem, a nawet jakby się udawał do jej protekcyi.
W drugim saloniku grupa młodsza i weselsza. Hrabia Antoni Kostka leży prawie na wygodnym fotelu, otoczony trzema muzami. Pani Siecińska nalewa mu herbatę, hrabina Hańska opowiada »plamami« jakieś wrażenie literackie, a pani Englert z domu także Hańska, pochyla śliczną głowę płową i patrzy fijołkowemi oczyma na Kostkę. Dwie ostatnie przyszły tu dzisiaj na zapewnienie pani Siecińskiej. że będzie »Tolo«.
Tolo — to Antoni Kostka w postaci codziennej, sympatycznej, dostępnej tylko dla tych, którzy go znają z czasów kawalerskich i z bliższej zażyłości. Niepodobna ciągle być działaczem i mężem zaufania w narodzie; kark by można odparzyć od nieustannego dźwigania chomąta społecznego, a umysł nadwerężyć od ciągłego układania stosownych przemówień. Tolo, zwłaszcza że żona była zagranicą, przychodził odpoczywać po trudach u pani Siecińskiej. Ale i tutaj polityka nie dawała mu spokoju, była tylko znacznie lżejsza.
Telefon! — Kostka przeczuwa, że do niego; zrywa się z fotelu, w pogotowiu na usługi publiczne. Po chwili wchodzi służący:
— Pana hrabiego proszą do telefonu.
Trzy damy pozostały bez zajęcia około opróżnionego przez Kostkę fotelu. Pani Hańska ani myślała gadać dalej dla kobiet, opowiadała bo wiem »plamami« tylko dla mężczyzn. Pani Englert nie ma też przed kim pozować na ofiarę, a lubi tę pozę interesującą, wyszła bowiem w przystępie niecierpliwości za mieszczanina, fabrykanta, tęgiego człowieka, ale zawsze dla hrabianki Hańskiej...
Tymczasem Kostka już powrócił od telefonu i rozsiadł się znowu w fotelu, dusząc się od śmiechu.
— Jeżeli to taki śmieszny interes, to i my mogłybyśmy się dowiedzieć — rzekła pani Hańska.
— Nie, nic... będą mnie tam zaraz... próbowali.
— Próbowali?! — zapytały chórem panie.
— Mądrej głowie dość dwie słowie.
Pani Hańska aż zaczerwieniła się od wysiłku myśli, gdyż jej stanowisko kobiety handlującej inteligencyą obowiązywało ją do natychmiastowego odgadnienia słów Kostki. Po chwili spojrzała głęboko, kiwając głową: już wiedziała.
Ale nie wiedziały inne. Pani Siecińska, nie przywiązując żadnej wagi do swej przenikliwości w polityce, której dała miejsce w swym salonie tylko przez generalną gościnność, zaczęła mówić:
— Pewno jakiś kawał pan nam urządza swoim zwyczajem, tak jak z tem wkroczeniem Prusaków, o którem pan wiedział, że bajka, a tutaj ja się już pakowałam na wyjazd.
— Wcale nie kawał — próbować mnie będą, może już nawet próbują?
— E, niech pan powie wyraźnie — odezwała się pani Englert, dotykając ramienia Kostki szybkiem, kociem głaśnięciem, pod którem drgnął nasz polityk.
— Seryo mówię: odbywa się nasz wiec ogólny i próbne głosowanie wyborcze.
— Ach tak! a dlaczegóż pan nie tam, ale tutaj? — spytała pani Siecińska.
— Pewno przez skromność? — wtrąciła pani Hańska.
Kostka wykonał parę ruchów, które mogły znaczyć: tak albo nie, — jakąś gimnastykę dyplomatyczną.
Okazało się niebawem, że z powodu ostrej emocyi woli tu być, niż tam, gdzie go mają próbować. Zadzwonił znowu telefon, a Kostka zerwał się tak obcesowo, że aż roztrącił pochylone ku niemu panie.
Po chwili wrócił. Telefon był od kantoru najmu powozów. Ochłonął, bo przypomniał, że na wiecu zaczął mówić Kotulski, co w najpomyślniejszym wypadku potrwa pół godziny. Więc Kostka, między trójkwiatem tych pań, okadzających go perfumami i zachętą do życia publicznego, szukał, coby pożytecznego wykonać przez pół godziny oczekiwania. Kiwając ręką, zwołał ku sobie blizko trzy głowy, aż dotknął popielato płowych, elektrycznych włosów pani Englert, i uczynił cicho takie zwierzenie:
— Muszę na chwilę przysiąść się do starej »Strzechy«, bo się obrazi i gotowa jakie świństwo rozpuścić o nas po mieście.
Młode towarzyszki, choć niechętnie, uznały wszystkie potrzebę tej wycieczki w krainę wysoce poważną, do kanapy w drugim pokoju, skąd dochodziło skrzeczenie pani Ostrzeszewskiej przerywane umiarkowym, zwiędłym głosem hrabiego Heydensteina. I wkrótce Kostka, na czele damskiego oddziału, wkroczył do sąsiedniego pokoju i zajął miejsce z rezygnacyą na krześle, w pobliżu starej »Strzechy«.
Pani Ostrzeszewska miała wielką twarz złowieszczą, jak ministeryalna »bumaga«, siwe obfite włosy uczesane piramidalnie, z dworską pretensyą, a wymowę jakąś urzędową, nawet gdy mówiła po polsku, chociaż zwykle używała języka francuskiego.
Zrazu Kostka nie znalazł stosownego przedmiotu rozmowy, zacierał ręce, a pani Siecińska, aby wzbudzić jakąś akcyę, proponowała herbatę, podawała ciastka.
— Dziękuję ci, Maryniu, mam wszystko, czego mi potrzeba — rzekła pani Ostrzeszewska — zajmujcie się sobą, młodzi.
Odezwał się Heydenstein do Kostki:
— Tolu, czy wasza dzisiejsza próba ma być absolutną dyrektywą na przyszłe wybory?
— Ha, znowu polityka! przyszedłem tutaj, aby trochę od niej odpocząć — odpowiedział Kostka.
— Polityką się żyje, kochany hrabio; trudno od życia odpocząć, chyba kiedy się śpi — rzekła pani Ostrzeszewska, przysłuchując się z dumą swej wymowie. — Z hrabią Heydensteinem mówiliśmy właśnie, że trzeba koniecznie, aby między posłami znaleźli się tacy, którzy mają stosunki w Petersburgu, bo inaczej jakże porozumiecie się z rządem?
Kostka puścił się na drogę grzecznej ironii:
— Gdybyśmy mieli prawo wyborcze dla kobiet, nie łamalibyśmy sobie głowy nad wyborem kandydatki, znając szanowną panią.
Pani Ostrzeszewska nie dała się zbić z tropu tym wybiegiem.
— Nie przyjęłabym. Ja tam nie jestem za nowościami. Rola kobiet w polityce jest inna, inspiracyjna. Niech pan się nie wykręca od odpowiedzi, bo my z panem Heydensteinem jesteśmy bardzo dobrze poinformowani, a u Maryni możemy mówi otwarcie. Więc doskonale, że pan pojedzie do Petersburga. Il nons faut des noms. Ale innych także trzeba znających drogi u Dworu, w ministeryach...
— Przecie tu chodzi o przedstawicielstwo narodowe. Kogo naród wybierze, ten będzie posłem.
— Tak, tak, wiadoma rzecz. — Trzeba aby ludzie mądrzejsi wpływali na wybory, bo inaczej będzie głosowanie powszechne, rząd tłumu.
— Dążymy do powszechnego głosowania.
— A nie, nigdy! to są mrzonki, kochany hrabio. Pozwolono już wam bardzo wiele, ale nie trzeba tego nadużyć.
— Jakto: wam? — zapytał Kostka — przecie nam wszystkim, i szanownej pani także?
— Naturalnie, ale mówię, że trzeba przecie okazać wdzięczność za wszystkie łaski, któremi nas obdarzono, a z wyborów wysłać ludzi umiarkowanych, z którymi rząd mógłby współdziałać. Rozumie pan, kochany hrabio?
Kostka rozumiał i nie podzielał zdania, ale myślał zarazem, jak to dobrze, że nie jest na sesyi, ani przed szerszą publicznością, i nie potrzebuje się oburzać. Pani Ostrzeszewska nie może być inna. Do niej i do podobnych przywykł oddawna w swojej sferze.
Ale Heydenstein zapragnął tym razem odgrodzić się od zbyt jaskrawego zdania pani Ostrzeszewskiej, które uchodziło kobiecie wyjątkowo spokrewnionej, ale zgubne być mogło dla mężczyzny pragnącego dzisiaj, w Warszawie, utrzymać swą kandydaturę do jakiejkolwiek funkcyi obywatelskiej. Przezorny więc statysta i statystyk zaoponował łagodnie:
— Dzisiejsze programy już są inne, szanowna pani. Dzisiaj bądź co bądź wszystkie stronnictwa walczą z rządem, a nie idą z rządem. To, które z nim pójdzie, musi się dopiero utworzyć.
— Tak — powtórzył Kostka — to nie jest program na dzisiaj.
Sama pani Ostrzeszewska zaczęła trochę rejterować:
— Zapewne. Ale trzeba ludzi, którzyby to przyszłe stronnictwo stworzyć mogli. Niech będą przynajmniej i tacy obok tych... jak wy się tam nazywacie?... szowinistów... Ile też mandatów macie zamiar odstąpić ludziom umiarkowanym, jak naprzykład hrabia Szafraniec, albo tu obecny hrabia Heydenstein?
— Wybaczy szanowna pani, że na to odpowiedzieć nie mogę. Najprzód, właśnie nad tem toczą się dopiero narady.
— Rozumiem, że wyborami nie kieruje się z absolutną pewnością, ale musicie przecie wiedzieć, do czego dążycie.
— Owszem, wybory są zupełnie w naszych rękach, oprócz może paru okręgów.
Kostka powiedział to silnie i spokojnie, aż zadziwił słuchaczów. Obca siła, o którą się oparł, wzmacniała jego twierdzenie kategoryczne.
— A więc?
— A więc, szanowna pani, przejdą zapewne sami, jak ich pani nazywa — »szowiniści«.
— To byłoby wielce niepolityczne i »źle widziane« — odrzekła pani Ostrzeszewska z naciskiem.
Heydenstein znowu próbował naprawić skrajne nieporozumienie:
— Nie, Tolu; nie chciej znowu przedstawiać swego stronnictwa jako tak bardzo »intransigeant«. Miewaliśmy przecie wspólne narady, z których się okazało, że wszyscy jesteśmy zasadniczo zgodni, a różnimy się tylko w zapatrywaniach na sposoby wykonania. Doszliśmy nawet, jak zapewne pamiętasz, do pewnego układu. Tam, gdzieby nasze współzawodnictwo mogło wywołać rozstrzelenie głosów na korzyść zupełnie nam obcego obozu, tam ustępujemy. Ale przecie są okręgi, gdzie tej obawy niema i w tych macie nam parę mandatów ustąpić. Jesteście dużo liczniejsi, więc słusznie więcej wam miejsc się należy. Jednakże wszyscy jesteśmy Polakami.
Kostka zaciął się teraz i nic nie odpowiedział. Heydensteina znał oddawna i nie lubił oddawna. Ten jegomość starszy, trochę krewny, miał niezaprzeczoną przewagę eruducyi i doświadczenia. To przeszkadzało stale Kostce w rozmowach z Heydensteinem. Ale Tolo, dawniej polityk przypadkowy i w niejednej akcyi jednomyślny kolega Heydensteina, teraz wyrobił się, dojrzał, a zarazem wynalazł sobie wyższość nad Heydensteinem i jemu podobnymi: pasowany został na prawdziwego Polaka. Tą wyższością gnębił obecnie swych dawnych, jeżeli nie przyjaciół, to przynajmniej towarzyszów politycznych.
Więc Leon Heydenstein, który dawniej wykładał Tolowi politykę — małą wprawdzie i zbankrutowaną w założeniu politykę — obecnie dopraszał się nieledwie posłuchania u Tola. Gryzło go to wewnętrznie. Że jednak duma nie cechowała go wybitnie, znosił to upokorzenie.
— Byle służyć sprawie ogólnej — dawał do zrozumienia.
A myślał może:
— Byle pozostać w pierwszych rzędach. Gdy się piwo i nowa era i nowa polityka wyszumi, my przyjdziemy znowu...
Tak zapewne dumali politycy dwóch barw przez chwilę milczenia, która zaległa.
Pani Ostrzeszewska powstała, aby się pożegnać. Zatrzymywała ją dla zasady gościnności pani Siecińska, ale słabo. Matrona była zimna. Wprawdzie, gdy już na dobre wychodziła, wszyscy zdwoili grzeczność wobec niej, wyrywając nawet służącemu i podając jej płaszcz, ale pani Ostrzeszewska, przyzwyczajona do attencyi, na takie plewy się nie brała. Zdanie jej w polityce zostało dzisiaj pominięte, a to się mogło zemścić kiedyś na kraju, zaraz zaś jutro na osobach prywatnych. Wtem Kostka znalazł się genialnie:
— Ach, szanowna pani była łaskawa przysłać mi ten cyrkularz... pour votre oeuvre. Jeszcze nie odpowiedziałem, bo tyle jest teraz do roboty. Czy mógłbym złożyć mój skromny datek na ręce pani?
Wyjął storublówkę i uprzejmie podawał ją matronie.
— A dobrze. Bardzo panu dziękuję. Kwit odeślę dzisiaj wieczorem. Chociaż rozumiem, że to tylko okup za pańskie przekonania polityczne, ale dla biednych przyjmuję. Zawsze proszę o nas nie zapominać. Bardzo dziękuję.
— A jakże... na cel tak użyteczny... — mówił Kostka poważnie, z ukłonami, aż dopóki »stara Strzecha« nie wyszła.
Gdy zaś wyszła, zapanowała szczera wesołość oswobodzenia, do której i Heydenstein się przyłączył.
— Paradny ten Tolo! — A na co to ona zbiera?
— Czy ja wiem? Na jakichś tam połamańców, broń Boże nie politycznych. Ale musiałem babie plaster przyłożyć — co? Inaczejby mnie oszczekała bez pardonu.
— Teraz już wiem — rzekła pani Hańska. — Jak będę miała jakąś karotę, najprzód się z panem pokłócę.
— Dla pań, bez żadnej kłótni, cały mój pugilares! O — proszę brać.
I dobył pugilaresu, wywrócił, okazując że nic w nim niema.
Rozmowa by się rozigrała, gdyby grasującej gorączki politycznej nie oznajmił znowu sygnał telefonu.
— Teraz to pewno do mnie — rzekł Kostka. — Pani daruje, że tak nadużywam jej adresu?
— Proszę nie żartować — odpowiedziała pani Siecińska — bardzom rada, że się przysłużę sprawie.
Kostka ledwo chwilę bawił przy telefonie i powrócił.
— Muszę niestety pożegnać panie, bo przez telefon nie chcą mi dawać szczegółowych wiadomości. Muszę też z kimś się zobaczyć.
— Ach nie, panie! — zawołała pani Englert, odymając usta słodko nadąsane.
— A jakżeż to urządzić?
— Bardzo prosto — rzekła gospodyni domu — trzeba sprowadzić tego pana do mnie. Pewno jakiś miły człowiek?
— A tak... Nie, to jakoś nie wypada... Chybaby go pani znała?
— Któż to taki?
— Apolinary Budzisz.
— Budzisz? ten z hotelu Saskiego? Jakżeż! któżby go nie znał!
— To mogę mu zaproponować przez telefon.
— Doskonale! Wybornie! Cudownie! — ode zwały się wszystkie panie.
Znowu Kostka poszedł do telefonu, a tymczasem pani Siecińska zwróciła się do Heydensteina:
— Panie Leonie! Ja właściwie nie znam tego pana Budzisza. Więc może się obrazi?
— Wątpię — odrzekł Heydenstein — wytłomaczymy to przez nagłą potrzebę publiczną.
— Pan go zna?
— Któżby go nie znał! — jak pani mówi. Ale ja znam go rzeczywiście.
— Jaki to człowiek?
— Ach... bardzo szczery człowiek, bardzo porządny.
— To znaczy po polsku: głupi? — zapytała pani Hańska.
— Pani hrabino, ja w dzisiejszym chaosie przestałem rozróżniać.
Tymczasem Kostka wracał rozpromieniony:
— Zaraz tu będzie.
Panie aż klasnęły w dłonie z zadowolenia, wszystkie trzy bowiem były dzisiaj z politycznego obozu Kostki. Pani Hańska obmyślała, jakąby plamę ułożyć na olśnienie Budzisza, pani Siecińska: czy taki działacz pija herbatę popołudniu? — a pani Englert wiedziała z góry, że jest dostatecznie przez naturę przygotowana, aby olśnić każdego nieprzygotowanego mężczyznę. Cisza znamienna dla emocyi oczekiwania zalegała w saloniku, przerywana drobnemi, nerwowemi odezwami. Tylko Heydenstein nie podzielał ogólnego w zruszenia i namyślał się, czy nie opuścić tych kulisów politycznych, z których dla... sprawy nic sobie nie obiecywał pomyślnego. Został jednak przez ciekawość.
Gdy zabrzmiał dzwonek elektryczny, wydało się wszystkim, że prąd, poruszający aparat, przechodzi przez połączone serca obecnych.
Kostka zesztywniał, jakby włożył na siebie insygnia jakieś dygnitarskie, wyszedł do przedpokoju i po chwili wprowadził tryumfalną, rumianą, obleczoną w czarny surdut postać naszego pana Apolinarego.
Dowiedziawszy się już, że panie go nie znały osobiście, przedstawił go trójkwiatowi, zgrupowanemu w postaciach stojących, niby trzy muzy gotowe do wieńczenia zasług położonych dla narodu.
— Pan Apolinary Budzisz.
Pani Siecińska, odłączając się od grupy, wyciągnęła do słynnego męża drobną swą dłoń dającą jeżeli nie kształt, to przynajmniej zapach bukietu.
— Niezmiernie się cieszę, że potrzeba publiczna przyprowadziła pana prezesa do mego mieszkania.
Pan Apolinary, natchniony zapachem z ucałowanej ręki, odpowiedział:
— Służba publiczna ma swe chwile niezrównane.
Poczem przywitał innych z odcieniami cechującymi wysokie wyrobienie towarzyskie i polityczne. Pani Hańskiej powiedział: Aaa! — pani Englert nieledwie: ach! — a dłoń Heydensteina ścisnął potężnie tak, jak »witają się nie wrogi, lecz dwa na krańcach swych przeciwnych...«
— Uszanowanie hrabiemu.
Nie warto było prawie pytać o wynik próbnego głosowania na wiecu. Oblicze pana Apolinarego zwiastowało tryumf absolutny.
Heydenstein podjął się wywołania stanowczej wieści:
— Może się wdzieram w tajemnice?... ale ponieważ całe miasto wie, że odbywa się u panów próbne głosowanie, zatem śmiem zapytać...
— Niema w tem tajemnicy — odrzekł Budzisz. — Hrabia Kostka, Antoni — wszystkimi głosami!
Szmer uznania pochylił głowy obecnych. I wszystkie muzy oczyma rzewnemi spojrzały na Kostkę, który stał blady, namaszczony.
Zaś Heydenstein pytał dalej:
— Położył pan nacisk na imię »Antoni«. Czyby to znaczyło, że Władysław Kostka...
— Przepadł, jak było do przewidzenia — odpowiedział Budzisz z giestem swobodnie zrezygnowanym.
— To szkoda! — rzekł Heydenstein podstępnie i sprawdził wszystkie wyrazy twarzy po kolei.
Dwóm paniom było to obojętne. Pani Hańska, poczuwając się jednak do solidarności z ludźmi inteligentnymi, powtórzyła dość szczerze:
— Szkoda...
A Kostka, któremu zrazu zaświeciła w oczach iskra zadowolenia, opanował się prędko i rzekł:
— Zapewne, że szkoda — no, ale tylu jest kandydatów... A co do innych, panie Apolinary?
— Są pewne komplikacye. Zresztą wiec jeszcze nie skończony. Wyszedłem, żeby oznajmić panu to, o co mi najbardziej chodziło.
Spojrzał w oczy Kostce serdecznie, bez cienia przebiegłości. Ten zaś jakby się zachłysnął, i nie odpowiedział tym razem: »dziękuję«. Ostatecznie bowiem zasłudze własnej zawdzięczał zaszczyt, który mu przyznano.