W płomieniach/Gapie i plotki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W płomieniach |
Wydawca | Jerzy Bandrowski |
Data wyd. | 1917 |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zdaje mi się, że jednym z najprzykrzejszych momentów przełomowych wojennego przesilenia to wstrząs nerwowy, jakiego społeczeństwo doznaje tuż po wypowiedzeniu wojny, w samych jej początkach.
W rzeczywistości natychmiast po wypowiedzeniu wojny nic się nadzwyczajnego nie dzieje i nic się stać nie może. Państwa zbroją się. Równocześnie jednak na inny ton przestraja się całe społeczeństwo. Następuje chwilowy ferment, zmiana społecznych stosunków.
Przedewszystkiem do kolosalnych rozmiarów wzrasta tłum uliczny. Pomijając już tłumy powołanych pod broń, nigdy Lwów nie był tak gwarny i rojny, jak w pierwszych tygodniach wojny. Stanęły niektóre fabryki, warsztaty, odpadły ludziom uboczne zajęcia a ciekawość pchała całe te masy ludzi, nie mających nic lepszego do zrobienia, na bruk, w pogoń za sensacją, niewidzianemi dotychczas rzeczami, za nowościami, nowinkami i plotkami. Tłumy ciekawych cały dzień krążyły po ulicach a tu i owdzie na punktach, które chytra ciekawość za ważne uznała, potworzyły się istne zwały i zasieki ludzkie. Od szóstej rano do ósmej wieczorem a czasem i później tkwiły tam zbiegowiska ludzi bezczynnych a cierpliwie czekających; na co, tego oni sami nie wiedzieli. W nudach oczekiwania, w ekstazie ciekawości zaczęli kuć i wymyślać różne bajdy, legendy. Najdrobniejszy, najpowszedniejszy wypadek rósł w tych zasiekach gapiów do rozmiarów olbrzymiej sensacji. Pewnego popołudnia, stojąc wśród takiego tłumu widziałem, jak ulicą przejeżdżał pułk artylerji — rzecz zwykła nawet w czasie pokoju. Kiedy w dwie godziny później tam tędy przechodziłem, tłum stał tam wciąż jeszcze i gorliwie o czemś radził. Na pytanie, co się to tu stało, odpowiedziano mi — iż pułk artylerji przemaszerowywał. W innem znowu miejscu, gdzie przejeżdżały fury rekwirowane przez wojsko, jakiś obywatel, zapytany przezemnie, co się dzieje, odpowiedział:
— Fury jadą! Od trzeciej godziny tak już jadą!
I on od trzeciej popołudniu do siódmej wieczorem stał w tumanach kurzu miejskiego i z kolosalnem zajęciem przyglądał się się jadącym furom!
Robili tak nietylko prości ludzie ale i inteligiencja. Jedni — ponieważ pchała ich na miasto zresztą niewinna nawet ciekawość, drudzy — ponieważ nie mieli nic do roboty. Ci, którzy przywykli spędzać popołudnie w kawiarniach, nie znaleźli w nich pism zagranicznych ani ilustrowanych, nie mieli co czytać. Innych denerwowała dezorganizacja domu. Synowie we wojsku lub w legji, na ćwiczeniach, inni, skauci, na służbie, córka albo na praktyce szpitalnej jako pielęgniarka Czerwonego Krzyża albo szyje gdzieś wraz z matką ubrania czy bieliznę dla ochotników. Jeszcze inny wysiedzieć nie mógł w domu, bo mu tam znów płakali za synem. A inny szedł w tłum, w gwarze i zgiełku zapomnieć o swym bólu. Kto zwykł był czytać czy zabawiać się muzyką czy jaką sztuką, jakiemiś studjami — rzucał w kąt książki i nuty, też szedł na miasto. Wszyscy wzruszeni, podnieceni, niespokojni, zdenerwowani. Wciąż rozlegały się pytania: — Co słychać? Co nowego? — poczem następowały odpowiedzi, zaczynające się od „podobno“ lub „mówią“.
Przygotowany na wielkie rzeczy człowiek chce wiedzieć, co się dzieje. Coś się przecie musi dziać! Ba, wielkie rzeczy nie dzieją się w jednej chwili — trzeba czekać. Rzecz niełatwa! Nie każdy czekać umie. A każdy chce wiedzieć, więc owe wszystkie „mówią“ i „podobno“ przyjmowano jako rzeczy zupełnie autentyczne. Mniejsza z tem, czy to były wieści pomyślne lub nie! Przedewszystkiem były niesprawdzone, niewiarygodne, sprzeczne, bezsensowne — ale powtarzano je skwapliwie i bez żadnych zastrzeżeń. Nie, przeciwnie, z zastrzeżeniami, stwierdzającymi absolutną wiarygodność informacji i informatora. Mówił mi to człowiek, który, słowo honoru panu daję, nigdy w życiu nie skłamał — zapewnia informator i pali bez ceremonji jakąś wierutną blagę. A tak się obwarował, że zaprzeczyć mu nie można, nie obrażając jego i „człowieka, który nigdy w życiu nie skłamał“. Zaś brednia brednią! Każdy twierdzi, że coś nadzwyczajnego widział, każdy chce przynieść jakąś sensację. I tak opowiedział mi ktoś jakąś przerażającą plotkę.
— Kto panu to powiedział? — pytam.
— Pewien obywatel ziemski, który właśnie przyjechał z W.
— Jak się nazywa?
— Pardon, to nie był obywatel ale rządca wielkiego majątku z tamtych stron.
— Ja znam ludzi w tym powiecie. Kto to był?
Po kwandransie z rządcy zrobił się chłop, z chłopa żyd, z żyda wreszcie baba, która rozmawiała z mleczarką, mleczarka podzieliła się swemi wiadomościami z kucharką. Kucharka opowiedziała to pani i panu i pan czemprędzej poleciał na miasto z tą „informacją z zupełnie pewnego, wiarygodnego źródła“. Kiedyindziej słuchaćby nawet takich głupstw nie chciał, dziś z poważną miną opowiada je sam poważnym ludziom.
Umysły są tak podniecone, iż wyrzekają się nawet inteligiencji i jej prawa krytyki. Krytyka obdziera plotkę z błazeńskich obsłonek i odsłania jej pustkę. Co po krytyce! Jeśli niema innej strawy dla umysłu, niechaj będzie choć plewa!
Są to skutki gorączkowego podniecenia, chorobliwe objawy doprowadzające do upokarzającej rezygnacji z własnej inteligiencji, do umysłowego upadku. Wyznam otwarcie, że ten objaw, być może zresztą zupełnie naturalny, wywarł na mnie jak najprzykrzejsze wrażenie. Był to bądź co bądź dowód braku panowania nad sobą, dowód braku duchowej siły, hartu nerwowego, ba, objaw newrozy. Jak mało ważkie są te nasze dusze, skoro tak łatwo wszystko niemi miota. Cóż z tą duszą, o której wysokiej kulturze, wytworności i szlachetności tyle się zawsze mówiło! Kiedy przyszły czasy próby, kiedy trzeba było prawdziwie pańskiej, mężnej wytworności i praw dziwie brylantowego hartu, duszyczka zapomniała o dobrym tonie i gwizdnąwszy na teatr, sztukę i mądrość wielkich poetów, jak przekupka latała po ulicy za plotkami.
Było to najzupełniej wytłomaczone i zrozumiałe. W mózgach ludzkich, prócz ciekawości, szalał strach i niepokój. Pokazało się że urzędowym komunikatom wierzyć nie można. Wobec tego każdy starał się zebrać jakieś informacje, aby sobie na ich podstawie wyrobić zdanie o sytuacji — rzecz niezmiernie trudna, jak o tem wie doskonale pierwszy lepszy młody historyk z proseminarjum! Prócz tego — nie było co robić! Zajęcia uboczne poodpadały, ludzie mieli czas — więc wałęsali się po ulicach, gdzie bądź co bądź było dużo do zobaczenia.
Wałęsałem się i ja, przeważnie w towarzystwie jednego przyjaciela z cechu literatów lwowskich. Chodziliśmy we dwuch po mieście długiemi godzinami, patrząc i patrząc, poczem zwykle wstępowaliśmy gdzieś do knajpy na piwo. Wszystkie restauracje były wówczas przepełnione — piło się wogóle bardzo dużo, co nie mogło się przyczynić do uspokojenia i otrzeźwienia umysłów.
Wspominam te czasy z odrazą i nienawiścią. Były straszne, nikczemne, podłe. Pamiętam te zadymione knajpy, pełne ludzi o twarzach nieprzytomnie rozpromienionych, obrzękłych, pochylonych nad niedopitemi kuflami, z których unosiła się kwaśna, skisła woń wietrzejącego piwa. Bardzo wielu było w mundurach. Prowadzono rozmowy, z których wynikałoby, że wszyscy uważali sytuację za jedynie naturalną, jedynie możliwą, jedynie dobrą, upragnioną, znakomitą. Znając dobrze tych ludzi, wiedziałem, iż myśleli zupełnie inaczej. Nieraz zdarzało mi się, że przysiadał się do mnie jakiś znajomy oficer zapasowy, który przez jakiś czas, dopóki siedzieliśmy w knajpie, płonął wojennym zapałem — lecz gdyśmy wyszli na ulicę, kiedy nie było świadków, zrzucał maskę i płakał, rozpaczał, przeklinając Austrję i swój los. Byli inni, którzy z sadystyczną jakąś przewrotnością malowali sobie wciąż obraz walki na bagnety, walki krwawej, nieposkromionej, nieuniknionej a wstrętnej nad wszelki wyraz. Zastanawiałem się wówczas nad siłą, która setki tysięcy ludzi inteligientnych może wbrew ich woli zmusić do czegoś, co jest przeciwne ich naturze. Nie znalazł się nikt, ktoby stawił opór — czyli wszystko było w porządku, bo w rzeczywistości wolno to zrobić, co się zrobić da. Takie jest prawo życia — i w dziwnem świetle przedstawiło mi ono wówczas istotę, która uważa się za „Ludzkość myślącą“. W mojem pojęciu sprawa polska w Austrji była już wówczas zupełnie przegrana. W przeciągu kilku tygodni społeczeństwo polskie w Galicji zmieniło się w niedyscyplinowane a potulne stado owiec.
Rozumie się, że ci ludzie, angażując się w tej stanowczej chwili ślepą biernością, zaciągali sentymentalne i ideowe zobowiązania na przyszłość. Szli oni pod sztandary austrjackie okłamując się; to kłamstwo, pociągające za sobą podatek krwi, musiało być później ideowo uzasadnione, musiało znaleźć jakiś swój ideowy wykładnik. To jest przyczyną późniejszego austrjackiego mistycyzmu pewnej części polskiego społeczeństwa w Galicji. Było ono za słabe, aby módz ofiarować krew, wiedząc, iż robi to tylko z musu; musiało mieć uzasadnienie ideowe. Dzieje wymagały ofiary krwi dla niesłusznej sprawy.
Więc rosły coraz to nowsze kłamstwa i plotki, potworne, idjotyczne, bezdennie głupie. Profesor uniwersytetu opowiadał mi cuda o waleczności czarnych wojsk niemieckich, które biły się półnago, wpadały w szał na widok krwi, chwytały kule rosyjskie w powietrzu i nabijały niemi karabiny! Prawda, że to był archeolog ale ostatecznie i naiwność archeologa mogłaby mieć swoje granice. Armję austrjacką utożsamiano z polską. O huzarach węgierskich w pewnych pismach nie pisano inaczej jak „hussarja“ lub „usarze“, czwarty pułk „Hoch — und Deutschmeistrów“ mało co nie nazywano „naszymi czwartakami“. Pisma podbijały zapał wojenny coraz wyżej.
Aż dnia jednego, wracając wieczorem do domu, ujrzałem na Placu Marjackim znowu manifestantów, tym razem jednak innych niż dawniej. Kilkaset kobiet zwartem kołem otoczyło oświetloną żarówkami statuę Matki Boskiej i śpiewało żałośne i bolesne „Suplikacje“.
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie! — brzmiało w ciszy wieczornej.
A ledwo trzy tygodnie temu z pod sąsiedniej kolumny Mickiewicza padały zgrzytające, straszne słowa:
— Krwią i żelazem, krew, krwi, krwią, przez krew i ogień...
Tych wielkich mówców nie było już we Lwowie. Za to do stóp Panny Marji cisnęły się tłumy kobiet, już dziś owdowiałych, osieroconych, pozbawionych chleba i serc kochających, biednych i zdanych na łaskę bezlitosnej wojny...
Ulicami jechały wozy pełne rannych...