W płomieniach/Tyrolscy krajowi strzelcy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W płomieniach |
Wydawca | Jerzy Bandrowski |
Data wyd. | 1917 |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
(Tiroler Landesschützen).
Było to w tych dniach, kiedy po Lwowie snuły się grupki rannych żołnierzy wszelkich gatunków broni, wracających z pola bitwy. Nigdy, ich tutaj zdrowych nie widzieliśmy, nie zaciągali na odwachu
warty tyrolscy cesarscy strzelcy, smukli górale z niemieckiego i włoskiego Tyrolu, wysocy, o długich nogach i wąskich, lecz mocno i wysoko sklepionych ptasich piersiach: strzelcy bystroocy, znakomici, piechury niezrównane. Nigdy w koszarach lwowskich nie mieszkały, należące właściwie do obrony krajowej, pułki tyrolskich strzelców krajowych, rekrutujące się ze Styryjczyków, chłopów karynckich i biednych, prostych, poczciwych wieśniaków słoweńskich z Krainy. Nigdy podczas parad wojskowych nie widzieliśmy we Lwowie bośniackich pułków w fezach. Wszyscy ci ludzie z dalekich krajów przyszli tu, aby bić się i umrzeć na nieznanej sobie ziemi, gdzie każde drzewo, każdy krzak były im inne i obce, gdzie oczy ich napróżno szukały gór a nogi wlokły się z trudem przez równie. A kiedy w końcu, cofając się pod ogniem nieprzyjacielskim, zmęczeni, zgłodniali, chorzy i ranni, rozbici na małe oddziałki i grupy, weszli do miasta, tułali się po niem nieraz po kilka dni, Łazarze zakrwawieni, wyłamanemi gałęziami się podpierający, bosi, jęczący i opuszczeni, nie mogąc trafić do swych komend, nie mogąc się porozumieć z ludnością, bez łyżki strawy i spokojnego kąta, gdzieby mogli choć kilka godzin odpocząć.
Spotkałem wówczas trzech Słoweńców, jednego dragona i dwuch tak zwanych tyrolskich strzelców krajowych („Tiroler Landesschützen“ w odróżnieniu od „Tiroler Kaiserjaeger“) w siwych mundurach, z szarotkami na czapkach i wykładanych kołnierzach, Jeden miał postrzał w łydce, drugi przestrzeloną lewą rękę, trzeci piersi; wszyscy trzej zaledwo składali się na jednego zdrowego człowieka. Twarze były — rzekłbym — mazurskie; jeden miał twarz pociągłą, oczy siwe, żywe i bardzo poczciwe, nos nieregularny, czuprynę lnianą; drugi, brunet, nieogolony, wychudły, z długim nosem nad czarnemi wąsami; zwiesił głowę ku swej zranionej ręce jakby nadsłuchując, co mu rana mówi; trzeci, szatyn, z szeroką opaloną twarzą i czarnemi oczami nad ziemniaczanym nosem, z pod którego połyskiwały zdrowe zęby, miał typową minę parobka do koni — krótko, poranione, chore i zmęczone chłopy, zupełnie bracia naszych parobków.
Towarzysz mój, usłyszawszy, że biedacy od czterech dni nic ciepłego w ustach nie mieli, zaprosił ich do siebie na barszcz. Szedłem z tym jasnym blondynem, który miał przestrzeloną nogę. Ponieważ koledzy jego szli prędzej, zaczął się niepokoić, a gdy wreszcie wprowadziłem go na dość ciemne schody, nie mógł zapanować nad swym niepokojem i na cały głos zaczął wołać: — Komarado! Komarado! — Bał się. Kiedy w Lublanie z koszem jaj czy z mlekiem wchodził do nieznanych sobie domów, nie lękał się niczego. Tu, w granicach monarchji, w mieście, gdzie tyle wojska przecież było, z nabitym karabinem w rękach — bał się i na krok nie chciał się oddalić od swych rodaków. Wojna zrobiła z tego poczciwego parobka dzikie, płochliwe zwierzę, wietrzące wszędzie podstępną napaść, śmierć i rany.
Ale byli to przedewszystkiem ludzie zmęczeni, biedni i chorzy. Z jakąż radością rozsiedli się na kanapie, a jak łakomo jedli mocny, gorący, kwaskowaty barszcz z uszkami i jarzynką, dobry, prawdziwy barszcz polski. Drżącemi z pragnienia rękami podnosili talerze i pili z nich chciwie kwaskowatą zupę. Kiedy dostali po szklance lekkiego wina i papierosy, ożywili się i zaczęli opowiadać.
Jak zwykle chłopi, mówili djalektem, używając słów i zwrotów nieliterackich, wymawiając słowa niedbale; nie wiele rozumiałem. Ale przecie dogadaliśmy się jakoś i oto naraz z urywków opowiadań i zwierzeń wyłonił mi się obraz słoweńskiej wsi.
Biedna, mała wioska w górach, w kotlinie kamienistej. Domów niewiele, wszystkiego piędziesiąt pięć numerów, razem około trzystu mieszkańców. Grunty złe, wszędzie “kremen“, na pola wiecznie sypią się kamienie ze zboczów górskich. Wody mało. Zycie bardzo ciężkie. Chałupy biedne, zamiast podłóg klepiska, jedzenie lichutkie, „kolarepa“, czyli barszcz z kapuścianymi liśćmi, kasza, ziemniaki. Nędza, że aż piszczy, prócz słońca i powietrza mało co więcej. Ludzie nieledwie że kamienie jedzą, a w każdym razie z kamieni wybijają sobie tę odrobinę chleba gołemi, zniszczonemi rękami. Krówki chude, kozy pasą się koło chałup na zboczach, żyjąc zmiłowaniem boskiem. Ale człowiek jest twardy i gdy się zaweźmie, nawet w krzemień zapuści korzenie, przyczepi się do skał, z granitu wodę wyciągnie i nietylko, że potrafi żyć w pustyni, ale jeszcze będzie w niej szczęśliwy, wdzięczny za skąpe dary i ukocha ją nad wszystko w świecie. I ma tam swoje skarby, z którymi za żadne pieniądze rozstać się nie chce.
Ten oto ranny w nogę blondyn dostał od swej narzeczonej chusteczkę na drogę; obciera nią spocone czoło i chowa ją nie do kieszeni, ale za pazuchę, na serce. To wszystko, co wziął ze sobą na tę straszną wojnę. Ten kawałek płótna czy batystu, to symbol jego ojczystej wsi, jego ukochania, szczęścia, jego tęsknot i młodości. Kiedy tę chusteczkę ma na sercu, jak gdyby go osłaniały dłonie tych wszystkich — a tak niewielu — a tak niewielu! — którzy mu szczęśliwej drogi życzyli; a kiedy tą chusteczką obciera czoło, to oto obciera mu je jego narzeczona, jej miłość, jej dobre serce, jej pamięć i jej grube ale kochające ręce, przyzwyczajone do wideł i konewek. Dla niego ciężkie życie w małej wioseczce, to wszystko, całe szczęście. Patrzcież, jak dużo, ale i jak mało zarazem! Nie strasznaż to rzecz takich biedaków pozbawiać tej małej odrobiny, którą swoją nazywają i pędzić ich na śmierć w obce, nieznane kraje?
Ale wzięli oni ze sobą nie tylko te chusteczki. Wzięli z domu coś, czego brakuje wielu szczęśliwszym i zamożniejszym ludziom a co im cierpliwie i z uśmiechem pomaga nieść i tornistry ciężkie i broń i amunicję i rany krwawe i znużenie straszne i całe to przygniatające brzemię wojny. Wynieśli ze wsi swojej niezłomną, gorącą wiarę w Boga.
Jeden z nich pokazywał mi czapkę połową, rozdartą kulą rosyjską tuż nad mosiężną różyczką.
— O włosek niżej a padłbym z pewnością! — opowiadał mi żołnierz. — Ale ja się przed bitwą przeżegnałem i krzyż mnie zasłonił.
Oto „charakternicy“ straszliwi, których się kula nie ima. Mają oni swe niezłomne sposoby, mają czary niezawodne swych naiwnych, prostych dusz, żołnierze-dzieci mają szczęśliwą ufność w Boga, Ojca swego jedynego i dlatego idą w ogień i śmierć spokojni, wierząc pewnie, iż On czuwa nad nimi, dlatego giną z uśmiechem na ustach a rany swe znoszą pokornie i cierpliwie. Dlatego ci ludzie cisi są w szeregach, gdy kule świszczą i dlatego cisi i pokorni mocują się z głodem i nielitościwością krzemienia w swych ukochanych wioskach.
Błogosławieni cisi i ubodzy duchem...
Mozę ubodzy duchem ale przebogaci sercem, które ich nigdy nie zawodzi.
Rozsypało się tego biedactwa mrowie na mokrych, zielonych równiach galicyjskich, pociekła ich słoweńska krew obficie, pogubili braci i towarzyszów w wąwozach, lasach, błotach i jarach. Czy wiedzieli za co się biją? Co im, w ich małych, górskich wioskach przyniosłoby zwycięstwo? Zali „kremen“ stałby się przez to mniej twardym a ziemia żyźniejsza?
W tłumie pokrwawionych rannych, przepełnionemi pociągami, jęcząc, krwią spluwając, bez wody dla ochłodzenia warg opuchłych od gorączki, pojechali do zacisznych szpitalów na Węgry, w spokojne kraje, pożarem wojny wówczas jeszcze nie objęte.
Na czapkach, na kołnierzach szarotki...
Takie są te dusze, jak te kwiaty... Ze skał twardych wykwitły miękkie i aksamitne, słońcem i rosą żyją, skromne, szarosrebrne, nie wysoko bujają lecz wiernie przylgnęły do ukochanej ziemi.
Bóg z wami, żegnajcie „komarado!“
- ↑ Należy odróżniać tyrolskich strzelców cesarskich (Tiroler Kaiserjaeger) od tyrolskich strzelców krajowych (Tiroler Landesschützen). Pierwsi tworzą cztery pułki 4-bataljonowe i stanowią odrębny korpus, mający własne przywileje, tak na przykład zamiast sztandarów mają żłóte trąbki na kijach, muzyki ich zamiast aaustrjackiego hymnu cesarskiego grają „Andrea’s Hofer-Lied“, tempo marsza tych pułków jest znacznie żywsze, pióra na kapeluszach złamane, zsunięte na łopatkę jak u włoskich „bersaglierów“. Tyrolscy strzelcy krajowi dzielą się na pułki trzybataljonowe i nie są wojskami wyborowemi — pierwszej linji, przeciwnie, liczą się do obrony krajowej. Dziś przypuszczalnie ta ostatnia różnica zatarła się.