W polskiej dżungli/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział I.
NOC NAD JEZIOREM.

Cisza nocna zalegała całą okolicę. Czarne szuwary spały nad nieruchomą tonią jeziora. Bujne olchy znużone skwarem dziennym zwieszały gałęzie nad czarnem jego zwierciadłem. Trochę dalej od brzegu, na piaszczystej grzędzie, niby mur niezdobyty, stał zwarty w ścieśnionych szeregach bór sosnowy. Gwiazdy przeglądały się w wodzie, a księżyc, sunąc po niebie, kreślił na rozlewisku jeziornem szeroką, srebrną drogę.
Wszystko usnęło dokoła. Tylko od czasu do czasu rozlegał się krótki, urywany rechot żab; gdzieś w sitowiu pluskał drapieżny szczupak, wpadając na sennego lina. Po chwili odgłosy te milkły i zapadała niczem już niezmącona cisza. Wszystko wokół pozostawało bez ruchu i tylko księżyc niepowstrzymanie odbywał swój niezmienny bieg, jakgdyby zapatrzony w ziemię — jej towarzysz wierny i stróż nocny.
Do świtu pozostawało jeszcze dwie godziny, gdy na północnym brzegu jeziora z lekkim szelestem rozstąpiły się wysokie trzciny i dwa chyże cienie bez plusku zanurzyły się w wodzie. Zwinęły się i pogrążyły liście lilij wodnych, a dwie fale, rozbiegające się coraz szerzej i dalej, poczęły marszczyć nieruchomą wodę, aż rozkołysały ścianę sitowia i sztywne pędy traw przybrzeżnych.
Nad tonią wystawały dwie głowy o płonących ślepiach i czujnie nastawionych uszach.
Dwa wilki przepływały jezioro, z cichem chrapaniem wciągając wilgotne powietrze.
Dopłynąwszy do przeciwległego brzegu, wsunęły się do haszczy i jęły skradać się, jak ledwie dostrzegalne zjawy. W zbitym i skłębionym gąszczu wiklin i wysokich traw błyskały czerwonemi ognikami „lampy“ wilcze. Basiury[1] przedzierały się, węsząc tuż-tuż przy ziemi, aż stanęły, wytknąwszy łby ponad gmatwaninę krzaków, tataraku i burych, suchych zielsk.
Czujne chrapy ich pochwyciły natychmiast cieplejszy powiew, nasycony dymem smolnym. Przed nocą jeszcze zaniepokoił wilki ten zapach palącego się drzewa. Stare „basiury“ znały go nie od dziś. Pamiętały, że każdej jesieni ludzie „puszczali pał“, a wtedy płomienie szalały wszędzie po bajorach na topielisku, pożerając suche trawy i trzciny, gdzie szare drapieżniki miały swe legowiska.
Wilczury postanowiły zbadać, skąd to niewidzialne prądy powietrzne przynoszą pochwytywane chrapami strugi dymu — groźnej zapowiedzi ucieczki bezładnej lub zagłady.
Czołgając się na brzuchach, wypełzły z haszczy i sunęły bez szelestu po otwartej łące, przyciskając się do ziemi i kryjąc w trawie świecące się ślepie.
Dotarłszy do szczytu pagórka, węszyły i wzrokiem przebijały mrok nocny, zwodniczy, zmieniający kształty przedmiotów i odległość między niemi.
Wśród młodej porośli olszowej, koło pnia wysokiej, starej sosny, po przez krzaki połyskiwało czerwoną plamą dogasające już ognisko. Bystre ślepia wilcze rozejrzały szkarłatne i niebieskie wężyki, biegające chyżo po węglach, węchem pochwyciły gorzki, smolny dym tlejących gałęzi sosnowych i jeszcze czegoś, od czego trwoga zakradła się do serc zuchwałych drapieżców.
Jeden z nich, przywarłszy do ziemi, zaczął pełznąć dalej, gdy nagle rozedrgał się urwany skowyt, a po chwili cienkie, pełne przerażenia szczekanie małego pieska niby batem smagnęło senną ciszę.
Chybkie cienie wilków zamajaczyły na zboczu pagórka i, wpadłszy do haszczy, zaczaiły się, rozdymając chrapy i strzygąc uszami.
Piesek szczekał coraz przeraźliwiej, skowytał i chwilami wył — trwożnie i przeciągle. Wilki kłapnęły kłami i, truchtem dobiegłszy do jeziora, weszły do wody. Po chwili oddalały się już, szybko płynąc wśród zanurzających się nagle liści grążeli i ślizkich, prężnych ich pędów.
— Burek! Coś ty tam zwęszył, piesku? — odezwał się nagle młody, nieco zaspany głos.
Chociaż pytanie to wypowiedziane było cicho, jednak ten obcy milczącej nocy dźwięk wdarł się w nieruchomy, jakgdyby ciężki mrok i potoczył się nad rozlewiskiem jeziora. Posłyszały go wilki i już w popłochu, prychając głośno, zdążały do brzegu, aby ukryć się w haszczach.
Z zarośli olszowych wyszedł wysoki, barczysty, zapewne szesnastoletni chłopak i stanął na zboczu pagórka, rozglądając się wokół i nadsłuchując. Piesek umilkł i tulił się do nóg stojącego chłopca. Żaden dźwięk nie mącił teraz ciszy, bo nawet puhacz, czując bliski świt, zaszył się gdzieś do dziupli. Nad wodą wykwitły już pierwsze smugi mgły i snuły się nad trzcinami.
— Co cię tak zaniepokoiło, mały kundlu? — szepnął chłopak, podnosząc mordkę pieska i zaglądając w jego bystre, mądre ślepie.
Jakgdyby zrozumiawszy pytanie, Burek z wściekłem szczekaniem pomknął ku zaroślom nadbrzeżnym i znikł w nich.
— Panoczku, hej, panoczku! — dobiegł cichy okrzyk z gąszczu olszyn.
— Chodźcie-no tu, Wasyl — odpowiedział chłopiec, z niepokojem wsłuchując się w coraz wścieklejsze szczekanie i skowyt Burka.
Wkrótce podbiegł do niego młody Poleszuk i spytał:
— Cóż to? Nie śpi się wam, paniczu?
Dowiedziawszy się, że Burek zbudził chłopaka i ujadaniem wyciągnął go z pod ciepłego koca, Wasyl uśmiechnął się i mruknął:
— E! Nic to! Zwykła to u nas rzecz... Pies zwęszył wilki, no i wiadomo — „brecha“...[2] Idźcie spać, panoczku, a ja dorzucę drzewa na węgle...
Urwał i uniósł głowę. Gdzieś wysoko z cichym gwizdaniem i sykiem przeleciały jakieś ptaki — niewidzialne na tle ciemnego nieba i po chwili z pluskiem spadły na wodę.
— Kaczki zaczynają przeloty... — mruknął Poleszuk. — Tylko patrzeć — brzeszczeć pocznie... Idźcie do kurenia, paniczu!
Chłopak wstrząsnął ramionami, czując wilgoć, ogarniającą go niby mokrą płachtą, i, zawróciwszy, szybkim krokiem poszedł ku czarnej ścianie olszyn.
Na małej polanie ze starą sosną pośrodku stały dwa szałasy; przed niemi żarzyły się na piasku dogasające węgle, coraz bardziej okrywając się szarym, puszystym popiołem.
Chłopak wślizgnął się cicho do ciemnego wnętrza „kurenia“, zbudowanego z pochyło wbitych w ziemię grubych żerdzi olszowych, od zewnątrz okrytych korą i płatami darniny. Zawieszone na sznurze prześcieradło przedzielało wnętrze tego zwykłego schroniska rybaków poleskich na dwie połowy. Chłopak położył się na niskiej pryczy, splecionej z gałęzi wiklinowych i, poprawiwszy poduszkę, wyżej naciągnął koc.
— Jurku, dlaczego nie śpisz? — zapytał z poza firanki głos kobiecy.
Udał, że nie słyszy i nic nie odpowiedział. Nie chciał wybijać siostry ze snu. Wieczorem spostrzegł, że Marysia po długiej podróży kajakiem przybladła, chociaż, jak zwykle, przyrządziła kolację i uporządkowała kureń, wraz z Wasylem zgarnąwszy naprędce stare, czarne płachty pajęczyn i zamiotłszy pryczę.
W obozie na nowo zapanowała cisza. Nawet Burek, naszczekawszy się dosyta, powrócił i zwinął się przy ognisku, od czasu do czasu warcząc głucho i wzdychając, jakgdyby żałował czegoś niepocieszenie.
Mgła otuliła całą już powierzchnię jeziora; smugi jej wsiąkały w gąszcz trzcin i krzaków i przeciągały się aż do lasu. Niebo stawało się szarem; księżyc stracił na swym blasku i jakgdyby się skurczył. Nad kureniami coraz częściej przelatywały kaczki i z urwanem kwaczeniem opadały na jezioro. Z bagnistych łąk torfowych odzywały się jękliwe zawodzenia czajek. W krzakach olszynowych raz po raz rozlegał się pisk drobnych ptaszków, budzących się powoli. Dzięcioł, przyczajony na wierzchołku sosny, ześlizgnął się niżej i, niby w bęben, twardym dziobem uderzył w pień drzewa.
Jak gdyby na sygnał dobosza na wschodzie rozdarła się mętno-szara płachta nieba i przez potężną szparę błysnęło nieskończenie długie, wąskie, jak ostrze brzytwy, pasmo szkarłatu, z chwilą każdą szerząc się coraz bardziej. Czerwone promienie słońca wytrysnęły z niego, zaróżowiły i pozłociły korony sosen i olch, pochłonęły bladą tarczę księżyca i jęły rozpraszać ostatnie zwały mroku i siwe zwoje mgieł.
Z większego kurenia wyszedł Wasyl, popatrzył na podnoszące się słońce, przeżegnał się trzykrotnie i, podrapawszy się w głowę, jął dorzucać do ogniska suche gałęzie. Po chwili z tegoż kurenia wynurzyły się dwie skulone postacie chłopaków i, mrużąc oczy, rozglądały się wokoło.
— Brr... — wzdrygnął się jeden z chłopców. — Zimno...
Wasyl błysnął zębami w uśmiechu i powiedział wesołym głosem:
— U nas tu zawsze tak — w nocy zimno, w dzień — skwar! Wiadomo — błota i woda!
Chłopcy zbliżyli się do ogniska i, wyciągając nad niem ręce, wygrzewali się z zadowoleniem.
— Gruszczyński zaspał... — szepnął jeden z nich, spoglądając w stronę mniejszego szałasu.
— Zmachał się wczoraj, wiosłując cały niemal dzień, mój Staszku! — odpowiedział drugi z wyrzutem. — Nam już ręce poodpadały, a on ciągnął za wszystkich... Dobrze jeszcze, że nie wypadło nam znów zanocować na kajakach, bo chyba do reszty zżarłyby nas te przebrzydłe komary!
Staszek ożywił się nagle i, coś sobie przypomniawszy, zawołał:
— Widziałeś, Olku, te bagna? Jak okiem sięgnąć — niska trawa na grząskiej, wodą okrytej ziemi... Ani rusz wyjść na brzeg! Jurek spróbował i zapadł się po pas. Ledwie się wygramolił z topieliska!
— Otóż to! A ty powiadasz — zaspał! Zasłużył sobie chyba na wypoczynek?! Napracował się biedak!
Wasyl, słuchając tej rozmowy przyjaciół, uśmiechał się chytrze aż wreszcie się odezwał:
— Wy spaliście, a on, ledwie Burek warknął na wilki, już wyszedł i słuchał, czy co wam nie grozi... Taki niczego nie zaśpi! Ho, ho!
W tej samej chwili z kurenia wyszedł i stanął, przeciągając się i uśmiechając wesoło, ten, o kim mówiono przy ognisku.
— Dzień dobry czcigodnemu towarzystwu! — zawołał żartobliwie. — Jak się spało na nowem miejscu? Co się śniło?
— Doskonale, chociaż było trochę zimno pod jednym kocem, a nie miałem sił wstać i wyciągnąć drugiego z plecaka, — odpowiedział Olek, przyglądając się dzięciołowi, który, nie zwracając żadnej uwagi na ludzi, zaciekle kuł dziobem pień sosny.
— Czułem przez materac każdy pręt w wiązaniu pryczy, — westchnął Staszek. — Trzeba będzie podłożyć grubą warstwę mchu.
— Słusznie! I ja to samo zamierzam zrobić! — powiedział ze śmiechem Jurek. — Chociaż nie przeszkodziło mi to, bo spałem, jak suseł!
— Wasyl mówił nam, żeś wstawał w nocy... — wtrącił jeden z chłopców.
— Na chwilę tylko — skinął głową kolega. — Obawiałem się, że pożrą nas wilki.
— Et! — machnąwszy ręką, mruknął Poleszuk. — Śmiałe są one i złe tylko w zimie, w lecie — płochliwe i nieochocze do napadu. Ale zapomniałem o nich! Trzeba popatrzeć, ile ich było i gdzie się skradały?
To powiedziawszy, gwizdnął na pieska i, wskazawszy mu ręką kierunek, powiedział:
— Szukaj!
Burek pochylił głowę ku ziemi i, powęszywszy chwil kilka, jął szczekać i warczeć, biegnąc wprost do jeziora. Chłopcy szli za nim i przyglądali się pieskowi. Przestał szczekać, miotał się w różne strony i węszył, głośno prychając. Wasyl ostrożnie rozchylał trawę, aż skinął ręką w stronę chłopaków i powiedział:
— Dwa stare wilki przepłynęły jezioro i tą samą drogą powróciły... Ależ daleko doczołgały się szare zbóje! Patrzcie! Tu wilczury przygniotły trawę, a tam leżały na szczycie pagórka. Pewnie Burek spłoszył je, bo uciekły, skacząc przez krzaki... Poco tu przychodziły?
Kręcił głową i myślał nad zagadkową wizytą drapieżników.
— Co tam rozglądacie? — dobiegł ich głos od strony obozu i na szczycie wzgórza, stanęła wiotka dziewczynka, przysłaniając oczy dłonią. — Hej, Jurek, Staszek, Olek, Wasyl, chodźcie już, bo czas na śniadanie!
— Idziemy, Marysieńko! — odpowiedział Olek, machnąwszy w jej stronę ręką.
— Myślałem, że będzie spała aż do południa — cichym głosem zauważył Jurek. — Zmęczona była wczoraj...
To powiedzenie oburzyło Staszka, bo potrząsnął jasną czupryną i odparł surowym głosem:
— Marysia — dobra koleżanka i spełnia swoje obowiązki sumiennie...
— Chytrusie jeden! — zawołał Olek, klepiąc go po ramieniu. — Ględzisz o obowiązkach, a sam masz na myśli smaczną jajecznicę z boczkiem wędzonym... Pochlebco!
Śmiejąc się i prześcigając wzajemnie, wbiegali po sypkiem zboczu pagórka.
Rozpoczęło się wkrótce życie obozowe. Olek przyniósł kubeł wody, Staszek napełnił nią duży imbryk i zawiesił go nad ogniem; Wasyl nazbierał gałęzi, a potem jął piaskiem czyścić patelnię. Jurek poszedł na brzeg jeziora, zabrawszy ze sobą ręcznik, mydło, kubek i szczoteczkę do zębów. Stanąwszy nad wodą, zawołał:
— Marysiu, myj się prędzej! Bractwo głodne i czeka na śniadanie!
Odpowiedział mu głośny plusk i wesoły śmiech dziewczynki.
Podpływała właśnie do brzegu i uśmiechała się do słońca, nieba i zielonych koron drzew. Po chwili była już przy ognisku i krzątała się koło przyrządzania posiłku porannego, dogadując chłopcom:
— Olek, tnij słoninę cieniutkiemi plasterkami i nie oblizuj się, jak kot na szperki! Stachu, uważaj na jajka, gdy je rozbijasz, a nie przyglądaj się łakomie wędzonce, bo i tak jej nie dostaniesz! Wasylu, rąbcie te gałęzie drobniej, aby dymu mniej było i nie zerkajcie, przyjacielu, ku patelni! Cóż to za żarłoki i łakomczuchy z was?! Mam ja z wami kłopot! Nakarmić taką ciągle głodną bandę! No! — dość tego! Skoczcie teraz umyć się i powracajcie rychło. Dam sobie teraz radę bez was.
Wasyl, ścigając się z chłopakami, zbiegał ze stromego zbocza pagórka i mówił zdyszanym głosem:
— Szybko biegacie, tak szybko, że zająca chyba dogonić możecie!
— A no, jak sport — to sport! — odpowiedzieli mu obaj, jeszcze przyspieszając biegu i opędzając się skaczącemu na nich i piszczącemu z uciechy Burkowi.
Znikli w zaroślach wiklinowych, a plusk wody, głośny śmiech i prychanie, które rozległy się po chwili, świadczyły o tem, że całe bractwo zażywało kąpieli porannej.





  1. Myśliwska nazwa wilków.
  2. Szczeka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.