W pustyni i w puszczy/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W pustyni i w puszczy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otworów w drzewie było dwa: jeden obszerny, na pół metra od ziemi, drugi mniejszy, na wysokości mniej więcej pierwszego piętra w domach miejskich. Zaledwie Mea wrzuciła do niższego zapalone dymiące gałęzie, natychmiast z wyższego poczęły wylatywać wielkie nietoperze i, oślepione blaskiem słońca, latały, piszcząc, jak błędne, wokół drzewa. Lecz po chwili z dolnego wysunął się, jak błyskawica, prawdziwy gospodarz, to jest olbrzymi boa, który trawił widocznie w półśnie resztki ostatniej uczty, i dopiero, gdy dym zakręcił mu w nozdrzach, zbudził się i pomyślał o ratunku. Na widok żelaznego cielska, które, nakształt potwornej sprężyny, wyskoczyło z dymiącej w drzewie czeluści, Staś porwał na ręce Nel i począł z nią uciekać w stronę otwartej dżungli. Ale płaz, sam przerażony, nie myślał ich ścigać, natomiast, wijąc się wśród trawy i rozłożonych pakunków, umykał z niesłychaną szybkością w stronę wąwozu, chcąc skryć się wśród skalnych załamów i rozpadlin. Dzieci ochłonęły. Staś postawił na ziemi Nel i skoczył po strzelbę, a następnie za wężem, w kierunku wąwozu, a Nel pobiegła w jego ślady. Lecz po kilkunastu krokach tak nadzwyczajny widok uderzył ich oczy, że stanęli oboje, jak wryci. Oto wysoko nad wąwozem ukazało się na jedno mgnienie oka ciało węża, i zakreśliwszy zygzak w powietrzu, spadło znów na dół. Po chwili ukazało się po raz drugi i znów spadło. Dzieci, dobiegłszy do krawędzi, ujrzały ze zdumieniem, że to nowy ich przyjaciel, słoń, zabawiał się w ten sposób z wężem i, wyprawiwszy go naprzód w podwójną podróż napowietrzną, obecnie rozdeptywał dokładnie jego głowę swą olbrzymią, podobną do kłody nogą. Skończywszy tę operacyę, podniósł znów trąbą drgające jeszcze ciało, jednakże tym razem nie rzucił go w górę, ale wprost do wodospadu. Poczem, kiwając się w obie strony i wachlując się uszami, jął spoglądać bystro na Nel, a wkońcu wyciągnął ku niej trąbę, jakby dopominając się o nagrodę za swój zarazem bohaterski i wielce roztropny uczynek.
A Nel pobiegła natychmiast do namiotu i, wróciwszy z podołkiem, pełnym dzikich fig, poczęła mu rzucać po kilka na raz, on zaś wyszukiwał je w trawie starannie i wkładał jedną za drugą do paszczy. Te, które wpadały w głębsze szczeliny, wydmuchiwał przytem z taką siłą, że razem z figami wylatywały w górę kamienie wielkości pięści ludzkiej. Dzieci przyjmowały oklaskami i śmiechem te popisy. Nel wracała kilkakrotnie po nowe zapasy, nie przestając twierdzić za każdą figą, że on jest już zupełnie oswojony i że mogłaby choćby w tej chwili zejść do niego.
— Widzisz Stasiu, — oto będziemy mieli obrońcę!… Bo on się nie boi nikogo w pustyni: ani lwa, ani węża, ani krokodyla. I jest bardzo dobry — i kocha nas z pewnością.
— Jeśli się oswoi — rzekł Staś — i jeśli będę mógł zostawiać cię pod jego opieką, to rzeczywiście z całym spokojem będę chodził na polowanie, bo lepszego obrońcy nie mógłbym ci w całej Afryce znaleźć.
Po chwili zaś dodał:
— Tutejsze słonie są dziksze, ale czytałem, że naprzykład, azyatyckie mają dziwną słabość do dzieci. Nigdy nie było w Indyach wypadku, żeby słoń dziecko ukrzywdził, i jeśli wpadnie we wściekłość, co się czasem zdarza, to kornacy miejscowi wysyłają dla uspokojenia go dzieci.
— A widzisz, a widzisz!
— W każdym razie dobrześ postąpiła, żeś nie dała mi go zabić.
Na to źrenice Nel zapłonęły z radości, jak dwa zielonawe ogniki. Wspiąwszy się na paluszki, położyła Stasiowi na ramionach obie ręce i, przechyliwszy w tył główkę, pytała, patrząc mu w oczy:
— Postąpiłam, jakbym miała ile lat? — powiedz! — jakbym miała ile?
A on odrzekł:
— Najmniej siedemdziesiąt.
— Ty sobie zawsze żartujesz.
— Gniewaj się, gniewaj! — a kto uwolni słonia?
Usłyszawszy to, Nel poczęła się zaraz łasić, jak mała kotka.
— Ty — i będę cię za to bardzo kochała i on także.
— Ja myślę o tem, — rzekł Staś — ale to będzie trudna robota, i nie zrobię jej zaraz, tylko dopiero wówczas, gdy będziemy mieli wyruszyć w dalszą drogę.
— Dlaczego?
— Dlatego, że gdybym go uwolnił, nim się zupełnie oswoi i do nas przywiąże, toby sobie zaraz poszedł.
— O! — on ode mnie nie odejdzie.
— Ty myślisz, że on, to już tak, jak ja! — odparł z pewną niecierpliwością Staś.
Dalszą rozmowę powstrzymało przybycie Kalego, który przywiózł zabitą zebrę i jej młode, zagryzione przez Sabę. Było to szczęście dla brytana, że, pobiegłszy za Kalim, nie był przy rozprawie z pytonem, byłby bowiem pogonił za nim i, doścignąwszy go, zginął w jego morderczych skrętach, zanim Staś zdołałby mu przyjść na ratunek. Za zagryzienie źrebięcia zebry dostał jednak za uszy od Nel, czego nie wziął zresztą zbyt do serca, gdyż nie schował nawet wywieszonego ozora, z którym przyleciał z polowania.
Staś oznajmił tymczasem Kalemu, że zamierza urządzić mieszkanie w drzewie, i opowiedział mu, co zaszło w czasie wykurzania pnia dymem, oraz jak słoń poradził sobie z wężem. Myśl zamieszkania w baobabie, który mógł dać ochronę, nie tylko przed deszczem, ale i przed dzikiemi zwierzętami, podobała się Murzynowi bardzo, natomiast postępek słonia nie zyskał wcale jego uznania.
— Słoń jest głupi — rzekł — więc wrzucił niokę (węża) do grzmiącej wody, ale Kali wie, że nioka jest dobra, więc jej za grzmiącą wodą poszuka i upiecze, gdyż Kali jest mądry — i donkey.
— Donkey jesteś, zgoda! — odpowiedział Staś — ale przecie nie będziesz jadł węża?
— Nioka dobra — powtórzył Kali.
I, ukazując na zabitą zebrę, dodał:
— Lepsza, niż ta nyama.
Poczem obaj udali się do baobabu i zajęli się urządzaniem mieszkania. Kali wyszukał nad rzeką płaski kamień, wielkości dużego sita i, wstawiwszy go w pień, nasypał nań rozżarzonych węgli, a następnie dosypywał coraz nowych, uważając tylko, by próchno wewnątrz pnia nie zajęło się i nie wywołało pożaru całego drzewa. Mówił, że czyni to dlatego, żeby »nic nie ukąsić« pana wielkiego i »bibi«. Jakoż okazało się, że nie była to ostrożność zbyteczna, gdyż, jak tylko czad wypełnił wnętrze drzewa i rozszedł się nawet na zewnątrz, z rozpadlin kory poczęły wypełzywać najrozmaitsze istoty: chrząszcze czarnej i wiśniowej barwy, — wielkie jak śliwki włochate pająki, liszki pokryte jakby kolcami, na palec grube, i wstrętne, a zarazem jadowite skolopendry, których ukąszenie może nawet śmierć wywołać. A wobec tego, co się działo na zewnętrznej stronie pnia, łatwo się było domyślić, ile podobnych stworzeń musiało wyginąć od węglowego czadu wewnątrz. Te, które z kory i z niższych gałęzi spadały w trawę, Kali rozgniatał niemiłosiernie kamieniami, spoglądając przytem wciąż na górną i na dolną dziuplę, jakby się obawiał, że lada chwila wyjrzy z której z nich jeszcze coś nowego.
— Czego tak patrzysz? — zapytał Staś — czy myślisz, że drugi wąż może się ukrywać w drzewie?
— Nie; Kali bać się Mzimu.
— Cóż to jest Mzimu?
— Zły duch.
— Widziałeś kiedy w życiu Mzimu?
— Nie, ale Kali słyszał okropny hałas, który Mzimu robi w chatach czarowników.
— To jednak wasi czarownicy się go nie boją?
— Czarownicy umieją go zakląć, a potem chodzą po chatach i mówią, że Mzimu się gniewa, więc Murzyni znoszą im banany, miód, pombe[1], jaja i mięso, aby przebłagać Mzimu.
Staś ruszył ramionami.
— Widać dobrze być u was czarownikiem. Ale to może ten wąż był Mzimu?
Kali potrząsnął głową:
— W takim razie, nie słoń-by zabić Mzimu, ale Mzimu zabić słonia. Mzimu jest śmierć…
Jakiś dziwny łoskot i szum wewnątrz drzewa przerwały mu nagle opowiadanie. Z dolnej dziupli buchnęła dziwna, ruda kurzawa, poczem rozległ się powtórnie jeszcze silniejszy, niż poprzednio, łoskot.
Kali rzucił się w mgnieniu oka twarzą na ziemię i począł krzyczeć przeraźliwie:
— Aka! Mzimu! Aka! aka! aka!
Staś w pierwszej chwili cofnął się także, ale niebawem odzyskał zimną krew i gdy Nel z Meą nadbiegły, począł im tłumaczyć, co się stać mogło.
— Prawdopodobnie — mówił — całe zwały próchna wewnątrz pnia, rozszerzając się od gorąca, runęły wreszcie na dół i zasypały węgle. A on myśli, że to Mzimu. Niech jednak Mea chlustnie kilka razy wodą w otwór, jeśli bowiem węgle z braku powietrza nie zgasły i próchno się od nich zatli, to drzewo może spłonąć.
Poczem, widząc, że Kali wciąż leży i nie przestaje powtarzać z przerażeniem: »aka! aka!«, wziął tę strzelbę, z której strzelał zwykle do pentarek, wypalił w otwór i rzekł, trącając chłopca kolbą:
— Twój Mzimu zabity. Nie bój się!
A Kali podniósł się, ale pozostał na klęczkach.
— O pan wielki! wielki!… Pan nie bać się nawet Mzimu?
— Aka! aka! — zawołał, przedrzeźniając Murzyna, Staś.
I począł się śmiać.
Kali uspokoił się po pewnym czasie zupełnie i gdy zasiadł do przygotowanego przez Meę jedzenia, pokazało się, że chwilowy przestrach nie odebrał mu wcale apetytu, albowiem prócz porcyi wędzonego mięsa spożył jeszcze na surowo wątrobę źrebięcia zebry, nie licząc dzikich fig, których dostarczył w obfitości rosnący w pobliżu sykomor. Następnie obaj ze Stasiem wrócili do drzewa, przy którem dużo jeszcze było roboty. Wyrzucanie próchna, węgli, poprażonych całych setek chrząszczy i wielkich stonóg, oraz kilkunastu upieczonych nietoperzy zajęło im przeszło dwie godziny czasu. Stasia dziwiło to nawet, że nietoperze mogły mieszkać w bezpośredniem sąsiedztwie z wężem, domyślił się jednak, że olbrzymi pyton albo pogardzał tak drobną zwierzyną, albo, nie mogąc się we wnętrzu pnia koło niczego owinąć, nie umiał się do nich dostać. Żar węgli, wywoławszy upadek pokładów próchna, oczyścił to wnętrze znakomicie — i widok jego napełnił teraz Stasia radością, albowiem było ono tak obszerne, jak duży pokój, i mogło dać schronienie nie czworgu, ale dziesięciu ludziom. Dolny otwór stanowił drzwi, górny okno, dzięki któremu w olbrzymim pniu nie było ani ciemno, ani duszno. Staś umyślił podzielić całość za pomocą płócien namiotu na dwie izby, z których jedną przeznaczał dla Nel i Mei, drugą dla siebie, Kalego i Saby. Drzewo nie było spróchniałe aż do wierzchu pnia, deszcz więc nie mógł przeciekać do środka i aby się zupełnie od niego zabezpieczyć, dość było podnieść i podeprzeć nad obu otworami korę w taki sposób, aby tworzyła dwa okapy. Spód wnętrza postanowili wysypać wyprażonym przez słońce piaskiem z nad rzeki i powierzchnię jego wymościć suchymi mchami.
Robota była istotnie ciężka, a szczególnie dla Kalego, musiał on bowiem obok tego wędzić mięso, poić konie i myśleć o żywności dla słonia, który trąbił o nią ustawicznie. Ale młody Murzyn zabrał się do urządzania nowej siedziby z wielką ochotą, a nawet i z zapałem, którego przyczynę wyłuszczył Stasiowi jeszcze tego samego dnia w następujący sposób:
— Gdy pan wielki i »bibi« — mówił, biorąc się pod boki — zamieszkają w drzewie, Kali nie będzie potrzebował budować na noc wielkiej zeriby i będzie mógł próżnować co wieczór.
— To lubisz próżnować? — zapytał Staś.
— Kali jest mężczyzną, więc Kali lubi próżnować, gdyż pracować powinny tylko kobiety.
— A widzisz jednak, że ja pracuję dla »bibi«.
— Ale za to, gdy »bibi« dorośnie, będzie musiała pracować na pana wielkiego — a jeśli nie zechce, to pan wielki pewno ją bić.
Lecz Staś na samą myśl o biciu »bibi« skoczył jak oparzony i krzyknął z gniewem:
— Głupcze, czy ty wiesz, kto jest »bibi«?
— Nie wiem — odpowiedział z przestrachem czarny chłopak.
— Bibi, to jest… to jest… dobre Mzimu!
A Kali aż przysiadł.
I po skończonej robocie zbliżył się nieśmiało do Nel, poczem padł przed nią na twarz i jął powtarzać, wprawdzie nie przerażonym, ale błagalnym głosem:
— Aka! aka! aka!…
Zaś »dobre Mzimu« wytrzeszczyło na niego swoje śliczne, koloru morskiej wody oczy, nie rozumiejąc wcale, co się stało i o co Kalemu chodzi.