<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł W puszczach Afryki
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1907
Druk Michał Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Kowalska
Tytuł orygin. Le village aérien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Pierwszy dzień wędrówki.

O godzinie ósmej zrana Jan, Maks, Kamis i Lango wyruszyli w drogę.
Nie mogli określić, gdzie znajdą rzekę, która ich doprowadzi do Ubangi. A może ta rzeka nie płynęła przez puszczę?.. Może zwracała się w stronę równiny? Może jej łożysko zawalały skały, lub przecinały wodospady i wiry, które żeglugę czyniły niemożliwą? Znajdowali się w puszczy nieznanej, w lesie nieprzebytym. Jeżeli w gąszczu dostrzec się dadzą ścieżki wydeptane przez dzikie zwierzęta, droga będzie łatwiejsza do przebycia; ale jeśli żelazem trzeba będzie torować sobie drogę?
Lango biegł przodem na zwiady. Jan Cort przestrzegał go, aby się zbytecznie nie oddalał. Głos chłopca ciągle słychać było:
— Tędy!... tędy!... — wolał.
I wszyscy dążyli za nim. Kamis znakomicie umiał się kierować w gąszczu leśnym. Zresztą dnia tego słońce świeciło jasno i pomimo gęstego sklepienia liści, można było dostrzec jego kierunek. W miesiącu marcu słońce w tych krajach dobiega do punktu najwyższego, znajdowało się więc obecnie w zenicie, który na tej szerokości gieograficznej oznacza linję równika.
Sklepienie z liści było tak gęste, że chwilami panował w lesie półmrok. Jeśliby niebo było zachmurzone, w gąszczu z pewnością panowałaby ciemność.
To też Kamis miał zamiar odpoczywać od wieczora do świtu, chronić się pod drzewami w czasie deszczu, ogień zaś rozpalać tylko wtedy, gdy trzeba będzie upiec kawałek mięsa.
Podróżni nasi, przebywając równiny, ucierpieliby bardzo od upału, tu skwar słońca mniej dokuczać im będzie, byle tylko deszcze nie zaczęły padać. Tego można się było obawiać. W podzwrotnikowych krajach, skoro deszcze zaczynają padać, trwają niemal bez przerwy po kilka tygodni.
Ale od tygodnia, przy zmianie księżyca, niebo wypogodziło się zupełnie, można więc było liczyć na jakie dwa tygodnie pogody.
W tej części lasu, która lekkim, prawie nieznacznym spadkiem pochylała się do wybrzeża Ubangi, grunt nie był błotnisty, dalej jednak, ku południowi, rozciągały się trzęsawiska. Ziemię pokrywała wysoka i gęsta trawa, która utrudniała pochód; tam tylko, gdzie zwierzęta wydeptały trawę, postępowało się nieco swobodniej.
— Szkoda, że słonie nie mogły dostać się do lasu — rzekł Maks — byłyby połamały pnącze, krzaki i ciernie i otworzyły jaką ścieżkę...
— A w dodatku i nas zmiażdżyły — dodał żartobliwie Jan.
— Tymczasem zadowolnijmy się ścieżynami, które porobiły nosorożce i bawoły... Gdzie te zwierzęta przeszły, tam i my przejdziemy.
Kamis znał lasy Afryki środkowej, wędrował już bowiem przez puszcze Kongo i Kamerunu.
To też odpowiadał dość obszernie na zapytania Corta, którego zaciekawiała bujna roślinność podzwrotnikowa.
— Pomiędzy temi roślinami jest wiele pożytecznych — mówił Kamis — z których i my możemy korzystać i które wprowadzą pewną rozmaitość do naszych uczt, składających się jedynie z pieczonego mięsa.
Mówił prawdę, rosły tu bowiem w obfitości olbrzymie palmy, nadzwyczajnej wysokości mimozy i baobaby, dochodzące do stu pięćdziesięciu stóp wysokości. Piaskowce rosły na dwadzieścia lub trzydzieści stóp wysoko, gałęzie ich były kolczaste, okryte liśćmi szerokiemi na sześć albo siedem cali; pod korą tych drzew znajduje się płyn mleczny, orzechy zaś, gdy dojrzeją, pękają i wyrzucają ziarna w liczbie szesnastu. Gdyby Kamis nie posiadał nawet zdolności kierowania się w lesie, to objaśniłyby go w tym razie liście tego krzewu, które rozkładają się tylko na wschód i na zachód.
Brazylijczyk, któryby się zabłąkał w tym podzwrotnikowym lesie, myślałby, że się znajduje w dolinie rzeki Amazonki. Maks Huber gniewał się na krzaki, rosnące tuż przy ziemi, a Jan Cort podziwiał te zielone kobierce i gąszcze, składające się przeważnie z najrozmaitszych gatunków paproci. A w gatunkach drzew co za rozmaitość! Stanley w opisie swojej podróży wspomina, że liście drzew Afryki środkowej zastępują tamtejszym mieszkańcom jodły i sosny północy, gdyż są tak wielkie, że krajowcy budują sobie z nich szałasy. Jakkolwiek nie są one zbyt twarde, służyć jednak mogą do kilkodniowego odpoczynku. Drzewa mahoniowe rosły także w obfitości, jak również drzewa tak zwane żelazne; to znów takie, które dostarczają farby czerwonej, drzewa mangowe i sykomory, zaliczające się do gatunku jaworów. Rosły tu również dziko drzewa pomarańczowe i figowe, których pień jest biały, jakby wapnem pociągnięty i mnóstwo innych gatunków, dochodzących do olbrzymiej wielkości.
Pomimo że drzewa te rosną gęsto, gałęzie ich i liście rozwijają się bujnie pod wpływem klimatu zarazem gorącego i wilgotnego.
Przejście wpośród drzew, a nawet przejazd byłby możliwy, gdyby nie ljany, grube jak liny okrętowe, przerzucające się z jednego pnia na drugi i okręcające je wężowemi sploty. Ljany więc tamowały przejście, łącząc i plącząc wszystkie gałęzie ze sobą za pomocą długich zielonych łańcuchów.
W gęstwinie gałęzi i liści odbywał się nieustający koncert: śpiewy, krzyki i gruchania od rana do nocy unosiły się w powietrzu. Miljardy ptasich gardziołek wyrzucały z krtani urocze trele, tak donośne, że niektóre z nich możnaby porównać do gwizdawki okrętowej. Cały ten świat skrzydlaty, papugi, papużki, sowy, dudki, kosy, piękne kardynały i inne ptactwo wrzawą napełniały powietrze, nie licząc kolibrów, które migały wpośród gałęzi, jak roje pszczół różnobarwnych.
Rozmaite gatunki małp, jako to: pawjany okryte szarym włosem, szympanse, mandryle i goryle, najsilniejsze i najzłośliwsze ze wszystkich małp afrykańskich, wydawały w oddali najrozmaitsze, przeraźliwe krzyki.
Dotychczas nasi podróżni od tych czwororękich zwierząt nie doznawali nic złego. Zapewne byli oni pierwszemi ludźmi, którzy zapuścili się w ten las pierwotny. To też małpy okazywały więcej ciekawości niż gniewu. W okolicach Kongo i Kamerunu byłoby zupełnie inaczej; tam człowiek przebywa już oddawna i małpy oswoiły się już z jego widokiem.
Podróżni nasi odpoczęli raz w południe, a drugi raz o szóstej nad wieczorem. Pochód chwilami mieli niezmiernie utrudniony z powodu gęstwiny, którą tworzyły pnącze. Przecinać je i rozrywać było ciężką pracą. Na szczęście często spotykali ścieżki wydeptane przez bawoły i wpośród drzew spostrzegali nawet te zwierzęta, które zawsze groźne są dla człowieka. Polując na nie, trzeba strzelać zblizka i celować między oczy, tak, aby strzał był śmiertelny.
Lecz bawoły trzymały się w oddaleniu, przytym podróżni mieli poddostatkiem mięsa z antylop, a pragnęli zaoszczędzić nabojów i postanowili ani jednego strzału nie zmarnować napróżno.
Kamis obrał na wieczorny spoczynek małą polankę.
W miejscu, gdzie zasiedli, wznosiło się drzewo, wysokie na sto pięćdziesiąt stóp i górujące nad innemi.
Na wysokości sześciu metrów po nad ziemią rozrzucały się duże, szaro-zielone liście i kwiaty, osypane białawym puchem, który spadał jak śnieg dokoła pnia. Było to drzewo bawełniane, dość pospolite w Afryce, którego korzenie wznoszą się ponad ziemią w ten sposób, że można pod niemi znaleźć schronienie.
— Otóż i łóżko gotowe — zawołał Maks Huber — wprawdzie niema materaca na sprężynach, ale również miękko wyspać się można na tej bawełnie.
Za pomocą krzesiwa Kamis rozpalił ogień i posiłek wkrótce przyrządzono.
Po wieczerzy, zanim ułożyli się do snu pod konarami drzewa bawełnianego, Jan Cort rzekł do Kamisa:
— Jeżeli się nie mylę, to idziemy ciągle w kierunku południowo-zachodnim?
— Tak — odpowiedział Kamis — idziemy w tym samym kierunku, co słońce. Ile razy dostrzegałem słońce, zwracałem się w jego stronę...
— Ile mil możemy przejść dziennie?
— Cztery lub pięć, panie Janie; jeżeli codzień będziemy mogli przejść taki sam kawał drogi, to w przeciągu miesiąca powinniśmy się dostać do brzegów Ubangi.
— Zdaje mi się, że lepiej liczyć więcej czasu, w przewidywaniu złych przygód.
— Lub też dobrych — podchwycił Maks Huber. — Kto wie, czy nie napotkamy jakiej rzeki, która nam pozwoli odbywać dalszą podróż bez zmęczenia.
— Do tej pory nie wydaje mi się to prawdopodobnym, mój drogi Maksie...
— Dlatego, że niewiele posunęliśmy się w kierunku zachodnim — odezwał się Kamis — i byłbym zdziwiony, jeśliby jutro lub pojutrze...
— Postępujmy tak, jakbyśmy nigdy nie mieli korzystać z żadnej rzeki — rzekł Jan Cort. — Zresztą podróż, mająca trwać trzydzieści dni, jeżeli nie napotkamy nieprzezwyciężonych przeszkód, nie jest znowu rzeczą tak straszną dla takich nieustraszonych strzelców, jakiemi jesteśmy ja z Maksem!
— Zaczynam się lękać — dodał Maks Huber — albowiem zdaje mi się, że ten tajemniczy las nie kryje w sobie żadnej tajemnicy.
— Tym lepiej, Maksie!
— Tym gorzej, Janie! A teraz, Lango, chodźmy spać!
— Dobrze, przyjacielu Maksie! — odrzekł chłopczyk, którego oczy kleiły się do snu.
Lango był niesłychanie znużony, gdyż w drodze nikomu się nie dał wyprzedzić. Trzeba go było zanieść na ręku i umieścić pod drzewem.
Kamis chciał znowu czuwać przez całą noc, lecz towarzysze nie chcieli się na to zgodzić.
— Będziemy się zmieniali co trzy godziny.
Maks Huber zajął pierwszy miejsce przy wygasłym ognisku, podczas gdy Jan Cort i Kamis udali się na spoczynek i ułożyli się na miękkim mchu lecącym z drzewa.
Maks Huber oparł nabity karabin o drzewo, tuż obok siebie i poddał się urokowi tej spokojnej nocy; w gęstwinie leśnej ucichły wszystkie szmery i odgłosy dzienne.
Zaledwie lekki powiew poruszał gałązkami drzew. Promienie księżyca, szybującego wysoko na horyzoncie, przedzierały się przez liście, rzucając drżące, srebrzyste blaski na ziemię. I nietylko na polance, ale dokoła, jak okiem można było zasięgnąć, wszędzie ślizgało się białe światło księżycowe.
Maks Huber, bardzo wrażliwy na poetyczny urok natury, upajał się nim, wydawało mu się, że śni, a jednakże nie spał wcale. Myślał, że jest jedyną istotą żyjącą wpośród tego świata roślinnego, bo czyż ten wielki las Ubangi nie był światem?
— Chcąc zbadać ostatnie tajniki kuli ziemskiej — rozważał — czyż koniecznie trzeba docierać aż do jego osi? Dlaczego mamy dążyć do odkrycia dwuch biegunów i narażać się na straszliwe niebezpieczeństwa, a do tego spotykać przeszkody niezwalczone? Do czego nas to doprowadzi?... Może do rozwiązania jakiego zagadnienia, dotyczącego meteorologji, elektryczności lub magnetyzmu ziemskiego?... Czy to warto, aby dla takiego powodu dodawać tyle nazwisk w nekrologji, któremi przepełnione są opisy wypraw do północnego i południowego bieguna? Czy nie byłoby rzeczą pożyteczniejszą i bardziej ciekawą, zamiast zapuszczać się na podbiegunowe morza, zwiedzić raczej wnętrze tych pierwotnych lasów i przeniknąć ich dzikie ustronia?... Istnieje wiele takich lasów w Ameryce, Azji i Afryce, w których nie postała jeszcze stopa żadnego badacza, gdzie nikt nie poczynił jeszcze odkryć i nie miał odwagi zapuścić się w te nieznane przestrzenie... Nikt jeszcze nie wydarł tym drzewom słowa ich zagadki. Ludzie, zajmujący się w starożytności mitologją, mieli może słuszność, napełniając swoje lasy faunami, satyrami, drjadami i nimfami. Zresztą, stosując się do wskazówek nauki współczesnej, można przypuścić, że w tych przestrzeniach leśnych przebywają istoty nowe, zastosowane do warunków bytu obecnego. W epoce druidycznej czyż Galja nie udzielała przytułku ludom nawpół dzikim, Celtom, Germanom, Ligurom i setkom innych pokoleń, które osiedlały się w miastach i wioskach, zachowując swoje obyczaje i prawa? Wszystkie te pokolenia kryły się w głębi lasów, gdzie ich nie mogła dosięgnąć wszechwładna ręka Rzymian!
Te i tym podobne myśli przesuwały się w głowie Maksa Hubera.
Przecież tu, w Afryce południowej, legienda opiewała o istotach, znajdujących się na niższym poziomie ludzkości? Kto wie, czy las Ubangi ze strony wschodniej nie dotykał do posiadłości, odkrytych przez Schweinfurta i Junkiera, do kraju Niam-Niamów, owych ludzi podobnych do małp? Henryk Stanley, w północnych okolicach Itury napotkał pigmejczyków, których wzrost nie dochodził metra, a pomimo to byli oni ludźmi dobrze zbudowanemi, o cerze delikatnej i lśniącej, z wielkiemi oczami gazelli. Misjonarz angielski Albert Lhyd przekonał się, że pomiędzy Uganda i Kabinda, żyje z dziesięć tysięcy ludzi tego pokolenia; mieszkają oni albo pod gałęziami, albo wprost na gałęziach drzew. Nazywają ich Bambusji. Mają wodza, któremu są posłuszni. W lasach Ndukorbocha, opuściwszy Ipoto, Stanley napotkał pięć wiosek, zamieszkałych przez to lilipucie plemię; później zaś napotkał plemiona Uambuli, Batinasów, Akkasów i Barunhów, których wzrost nie przechodził stu trzydziestu centymetrów, a czasem tylko dziewięćdziesiąt dwa, i którzy ważą najwyżej czterdzieści kilogramów... A jednak plemiona te są inteligientne, przemyślne, wojownicze i groźne, pomimo małego wzrostu i małego kalibru broni, której używają. Plemiona, zamieszkujące nad brzegami górnego Nilu, lękają się ich bardzo.
Uniesiony bujną wyobraźnią i pragnieniem szukania nadzwyczajnych przygód, Maks Huber powtarzał sobie, że w lesie Ubangi muszą znajdować się jakieś typy szczególne, o których etnografowie nie mieli jeszcze pojęcia. Może to byli ludzie, mający jedno tylko oko, jak bajeczni cyklopi, lub nos przedłużający się nakształt trąby, który dozwoliłby zaliczyć ich do rzędu gruboskórych?
Maks Huber pogrążył się tak w tych dumaniach naukowo-fantastycznych, że zapomniał o swej roli szyldwacha. Nieprzyjaciel mógłby się przybliżyć, a Maks nie byłby zbudził Jana i Kamisa.
Nagle drgnął, poczuł że ręka jakaś dotknęła jego ramienia.
— Co to? — zapytał.
— To ja — odparł Jan Cort — czy wziąłeś mnie za dzikiego mieszkańca Ubangi? Nie dostrzegłeś nic podejrzanego?
— Nic...
— Teraz na ciebie kolej, abyś odpoczął, mój drogi Maksie.
— Dobrze, ale zdaje mi się, że moje marzenia senne nie będą tak piękne i ciekawe jak te, które śniłem na jawie.
Nadspodziewanie noc ta naszym podróżnym przeszła spokojnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.