<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł W puszczach Afryki
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1907
Druk Michał Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Kowalska
Tytuł orygin. Le village aérien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Ciągle w kierunku południowo-zachodnim.

Nazajutrz, jedenastego marca, podróżujący gotowali się znów do drogi. Miał to być drugi dzień ich przeprawy przez puszczę.
Gdy wydostali się z pomiędzy korzeni drzewa bawełnianego, obeszli najpierw dokoła polankę, przysłuchując się śpiewom ptasząt, których trele mogłyby zawstydzić niejedną włoską śpiewaczkę.
Przed wyruszeniem w drogę przezorność nakazywała zjeść śniadanie, które składało się wyłącznie z zimnego mięsa antylopy i świeżej wody, zaczerpniętej ze strumienia, płynącego w pobliżu. Napełnili również wodą tykwę Kamisa. Potym skierowali się na prawo od polanki, tam, gdzie przebłyskiwały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Oczywiście ta część lasu była zamieszkała przez grubszego zwierza, gdyż w rozmaitych kierunkach krzyżowały się tu ścieżki wydeptane. Wistocie dostrzegli bawoły, a nawet parę nosorożców w gęstwinie, które trzymały się jednak zdaleka od ludzi. Ponieważ zwierzęta te nie okazywały usposobienia wojowniczego, podróżni nie zaczepiali ich, nie chcąc napróżno zużywać kul i prochu. Szli tak do południa i uszli ze dwanaście kilometrów.
Jan Cort ubił parę dropi; są to ptaki z czarnym upierzeniem, odznaczające się mięsem bardzo smacznym.
— Wolałbym jednak, aby mięso było pieczone, a nie przypiekane na węglach — rzekł Maks Huber.
— Nic łatwiejszego! — odpowiedział Kamis.
Oprawiony i oczyszczony drop nadziany został na patyk i upieczony doskonale. Można sobie wyobrazić, z jakim apetytem spożyli go nasi podróżni.
Kamis i jego towarzysze ruszyli w dalszą drogę, lecz w warunkach daleko trudniejszych niż wczoraj.
Ścieżki zniknęły, trzeba było torować sobie drogę wpośród kolących krzaków.
Przez kilka godzin padał deszcz ulewny, lecz gałęzie tworzyły tak gęste sklepienie, że na ziemię ledwie kiedy niekiedy upadła kropla. Skoro jednak podróżni wydostali się na polankę, Kamis napełnił wodą deszczową tykwę, prawie już zupełnie próżną. Od kilku godzin upatrywali źródła i nie mogli go nigdzie znaleźć. To było zapewnie powodem, że i zwierząt mniej spotykali w tej stronie, a tym samym i mniej ścieżek wydeptanych.
— Brak strumieni dowodzi, że nie zbliżamy się do żadnej rzeki — rzekł Jan Cort, gdy zatrzymali się na wieczorny odpoczynek. — Rzeka, którą widzieliśmy obok wzgórza, a gdzie rozbiliśmy nasz namiot, skręca oczywiście na zachód, nie wpływając bynajmniej do puszczy.
Pomimo to, podróżni postanowili nie zbaczać z raz powziętego kierunku drogi, który miał ich doprowadzić do wybrzeża Ubangi.
— Zresztą — dodał Kamis — oprócz strumienia, który widzieliśmy onegdaj, możemy napotkać inny bieg wody. Oby nas doprowadził do Ubangi!
Noc z jedenastego na dwunasty marca podróżni spędzili pod olbrzymim jakimś drzewem, którego pień, gładki od dołu, wznosił się na sto stóp ponad ziemią.
Czuwali, jak zwykle, na zmianę, a sen przerwało im tylko kilka razy ryczenie bawołów i nosorożców. Nie obawiali się usłyszeć ryku lwa w tym nocnym koncercie, gdyż zwierzęta te nie mieszkają w lasach Afryki środkowej. Przebywają one w południowej stronie Kongo i w północnym Sudanie, to jest w okolicach Sahary. Zbyt gęsty las nie odpowiada kapryśnemu charakterowi niepodległemu usposobieniu króla zwierząt. Potrzebuje on większej przestrzeni, płaszczyzny zalanej promieniami słońca, po której mógłby biegać i gonić swobodnie.
Nie słychać było również chrząkania hipopotama, które sprawiłoby poniekąd pewną przyjemność naszym podróżnym, gdyż obecność tych wielkich ziemnowodnych zwierząt oznajmiałaby blizkość wody.
Nazajutrz czas był pochmurny, kiedy podróżni nasi wyruszali w dalszą drogę.
Maks zabił antylopę wielkości osła. Był to gatunek znany, pośredni pomiędzy osłem a koniem; barwa szerści tej antylopy była szara, z czarną pręgą na grzbiecie, ogon długi, zakończony kiścią czarnych włosów, rogi długości metra, kończą się ładnie i przy obsadzie mają po kilkanaście obrączek.
Nawet lew nie łatwo zwycięża to stworzenie; dziś trafny strzał Maksa powalił je na ziemię.
Jan, Maks i Kamis mieli zapewnione pożywienie na dni kilka. Kamis zdarł skórę i poćwiartował antylopę, co zajęło z godzinę czasu, poczym każdemu z towarzyszów dał część mięsa do niesienia.
— Tutaj można się tanio zaopatrzyć w żywność — rzekł Cort — cała antylopa kosztuje tylko jeden nabój.
— No, tak, jeżeli kto strzela celnie.
— Chciałeś powiedzieć szczęśliwie — dodał Maks, który nie lubił się chwalić, jak inni myśliwi.
Dotychczas Kamis i jego towarzysze zużywali proch i kule tylko w celu zapewnienia sobie pożywienia, ale któż zdoła przewidzieć, co dalej będzie?
Przed południem napotkali mnóstwo małp; biegły one i skakały tuż obok, tak, że Kamis lękał się z ich strony napadu. Skakały z drzewa na drzewo z nadzwyczajną szybkością, którejby im mógł pozazdrościć niejeden gimnastyk.
Gatunków małp było wiele: jedne, żółte jak Arabowie, inne czerwone jak Indjanie, lub czarne, jak krajowcy z ziemi Kafrów. Te ostatnie są bardzo złośliwe. Pomiędzy niemi są także małpy elegantki, które ciągle są zajęte czyszczeniem i głaskaniem pięknego kołnierza z białego futra, otaczającego ich szyję.
Stworzenia te towarzyszyły naszym podróżnym w pochodzie przez kilka godzin, wreszcie rozproszyły się w gęstwinie leśnej.
Około godziny drugiej po południu, Maks, Jan, Kamis i Langa zwrócili się na dość szeroką ścieżkę, mającą długości kilkanaście kilometrów. Z początku rozkoszowali się tak wygodną drogą, wkrótce jednak przekonali się, że to groźne zwierzęta wydeptały tę ścieżkę.
Była to para nosorożców, chrząkanie których właśnie dało się słyszeć zdaleka. Kamis dał znak swoim towarzyszom, aby się zatrzymali.
— Nosorożce — to złe zwierzęta — rzekł, opatrując karabin.
— Bardzo groźne — potwierdził Maks Huber.
— Nosorożca nie łatwo zabić — dodał Kamis.
— Cóż zrobimy? — zapytał Jan Cort.
— Najlepiej byłoby przejść tak, aby nas nie spostrzegły — odpowiedział Kamis — musimy zatym ukryć się przed niemi. W każdym razie bądźmy przygotowani do strzału.
Opatrzyli broń i skręcając ze ścieżki, ukryli się szybko w gęstwinie, po prawej stronie.
W kilka minut później ryczenie coraz bliżej słyszeć się dało i wkrótce ukazały się na ścieżce potworne gruboskóre zwierzęta; postępowały one dość szybko z głową podniesioną do góry, z ogonem zadartym na grzbiet. Były to olbrzymy, długie na trzy lub cztery metry, uszy miały sterczące, nogi krótkie i powykrzywiane, pysk ścięty, uzbrojony w róg, służący im do obrony lub do napaści.
Język, podniebienie i szczęki mają tak nieczułe a silne, że spożywają bezkarnie kaktusy, opatrzone ostremi kolcami.
Nagle zatrzymały się.
— Spostrzegły nas — szepnął Kamis.
Jeden nosorożec, potwór pokryty suchą i chropowatą skórą, postąpił kilka kroków w stronę krzaków. Maks Huber wziął go na cel.
— Celuj w głowę — zawołał Kamis.
Rozległ się strzał, a później drugi i trzeci. Kule utkwiły widać tylko w skórze olbrzymich zwierząt i nie zadrasnęły ich bynajmniej. Nosorożce ryczały przeraźliwie; wystrzały nie wyrządziły im żadnej krzywdy, lecz skierowały ich uwagę na krzaki, pomiędzy które zaczęły się wdzierać.
Gęste i cierniste zarośla nie powstrzymywały ich w pochodzie. Można się było spodziewać, że za chwilę wszystko zostanie zmiażdżone, zdruzgotane, zniszczone.
— Ocaleliśmy od słoni, ale nie unikniemy zguby wobec nosorożców — myśleli nasi podróżni. — Tu nie obroni nas nawet gęstwina leśna, jak wtedy przed słoniami. Gdybyśmy chcieli nawet ratować się ucieczką, nie zdołamy umknąć.
W gęstwinie krzaków rosły drzewa wyniosłe, a pomiędzy niemi wznosił swoje konary potężny baobab. Gdyby to można dostać się do niego! Baobab oparłby się z pewnością natarciu nosorożców, nie tak, jak palmy, które słonie łatwo połamały.
Wprawdzie gałęzie rosły dopiero o jakie pięćdziesiąt stóp po nad ziemią, a pień, gruby od dołu, gładki był i tym samym niepodatny do wdzierania się na drzewo.
Kamis wahał się chwilę, co postanowić. Jan Cort strzelił znowu, ale także niezbyt celnie. Kula drasnęła nosorożca w łopatkę i podrażniła go tylko; zwierzę rzuciło się pomiędzy zarośla, za nim podążył drugi nosorożec.
Maks, Jan i Kamis nie mieli czasu nabić powtórnie broni. Uciekać, także już było zapóźno, lecz instynkt zachowawczy poradził im, aby się ukryli za szerokim pniem baobabu, który miał ze sześć metrów średnicy. Chociaż i tu nosorożce mogły ich napaść z dwuch stron.
— Do licha! — mruknął Maks Huber.
— Wzywajmy lepiej Pana Boga — mruknął z powagą Jan Cort.
Rzeczywiście, jeżeli Opatrzność ich nie poratuje, nie mogą myśleć o ocaleniu.
Baobab zadrżał pod gwałtownym natarciem nosorożca, zdawało się, że olbrzymie drzewo wyrwane zostało z korzeniami.
Lecz nacierając, zwierzę zaczepiło rogiem o rozszczepioną korę drzewa i pomimo gwałtownego usiłowania, nie mogło się oswobodzić. Drugi też nosorożec, który miażdżył sąsiednie krzaki, zatrzymał się zdumiony niewolą towarzysza. Kamis położył się na trawie i pełzając, zajrzał, co robią zwierzęta, a widząc niewolę jednego i osłupienie drugiego, szepnął z pośpiechem:
— Uciekajmy!... uciekajmy!...
Towarzysze domyślili się raczej, niż zrozumieli jego rozkaz.
Wszyscy zaczęli uciekać, pociągając za sobą Langa. Ku wielkiemu ich zdumieniu, nosorożce nie ścigały ich; po kilku minutach szalonego biegu, Kamis dał znak, aby się zatrzymali.
— Co się stało? — zapytał Jan Cort, odetchnąwszy.
— Zwierzę nie mogło wyciągnąć rogu, który utknął w korze drzewa — odpowiedział Kamis.
— Czy być może! — zawołał Maks Huber.
— Jesteśmy zdrowi i cali, ale straciliśmy napróżno kilka nabojów.
— Tymbardziej szkoda kul i prochu, że podobno mięso nosorożca jest jadalne — rzekł Maks Huber.
Tak — potwierdził Kamis — chociaż nie zalicza się do smacznych, gdyż pachnie piżmem.
— Ciekawym, czy on się wyplącze z tego drzewa — odezwał się Maks Huber.
Nie mieli po co wracać do baobabu. Ryczenie nosorożców ciągle rozlegało się po lesie; do godziny szóstej popołudniu podróżni nasi szli w głąb puszczy i rozłożyli się na wieczorny odpoczynek u stóp ogromnej skały.
Następny dzień przeszedł bez żadnego wypadku, to też podróżni uszli ze trzydzieści kilometrów, nie napotkali jednak żadnej rzeki, ani większego strumienia, którego tak niecierpliwie wyglądali. Spoczynek następnej nocy zakłóciło im mnóstwo nietoperzy, które rozpierzchły się dopiero ze świtem.
— Szkaradne, nieznośne stworzenia! — zawołał rano Maks Huber, ziewając z powodu źle przespanej nocy.
— Nie trzeba narzekać — odpowiedział Kamis.
— Dlaczego?
— Bo lepiej mieć do czynienia z nietoperzami, niż z mustykami, a tych na szczęście nie napotkaliśmy.
— Najlepiej byłoby, abyśmy nie napotykali ani jednych, ani drugich.
— Nie unikniemy mustyków, panie Maksie!
— A kiedyż nas gryźć zaczną te szkaradne owady?
— Skoro zbliżymy się do jakiej rzeki.
— Do rzeki, Kamisie! — zawołał Maks Huber. — Miałem nadzieję, że napotkamy rzekę, ale teraz nie mam już tej nadziei...
— Kto wie, panie Maksie, rzeka jest może bliżej, niż się spodziewasz.
Kamis zauważył w istocie pewne zmiany gruntu, który przemieniał się stopniowo na błotnisty. Miejscami, na małych bagniskach rosły wodne rośliny. Maks zabił kilka dzikich kaczek, które jedynie gnieżdżą się w pobliżu wód.
Gdy słońce schylało się ku zachodowi, usłyszeli skrzeczenie żab.
— Zbliżamy się do okolicy, która bywa siedliskiem mustyków — rzekł Kamis.
Pochód teraz był niezmiernie utrudniony z powodu pnączy i pasożytów, które rosły bujnie w tym gorącym i wilgotnym klimacie. Drzewa natomiast porozrzucane były rzadziej.
Pomimo to jednak nie widać było nigdzie wody.
Grunt stawał się pochyły, poprzerzynany małemi bagniskami, które trzeba było mijać uważnie, aby nie zanurzyć się, lub co gorsza nie utopić w błocie. Tysiące pijawek roiło się w tych bagniskach, a na powierzchni ich przebiegały olbrzymie stonogi, szkaradne owady czarniawego koloru, z czerwonemi nogami. Dość było spojrzeć na nie, aby odczuwać wstręt nieprzezwyciężony.
Jakaż znowu rozkosz dla oka przypatrywać się tym różnorodnym motylom o tęczowych barwach i tym pełnym wdzięku ważkom o przezroczystych skrzydełkach, bujających ponad wodą. Wiewiórki i wiwery, przebywające w pobliżu tych bagnisk, żywiły się przeważnie owadami.
Kamis spostrzegł, że nietylko osy, ale i muchy znajdowały się tutaj obficie. Ukąszenie tych owadów bywa śmiertelne dla koni, wielbłądów i psów, dla ludzi zaś jest nieszkodliwe, zarówno jak i dla zwierząt dzikich.
Podróżni nasi szli tak do godziny wpół do siódmej wieczorem; dzień ten był dla nich bardzo uciążliwy.
Kamis zajęty był właśnie wyborem odpowiedniego miejsca na nocleg, gdy uwagę wszystkich zwróciły okrzyki Langa.
Podług zwyczaju chłopczyk pobiegł naprzód, rozglądając się na wszystkie strony, gdy naraz usłyszano jego głośne wołania.
Czyżby go napadło jakie dzikie zwierzę?
Jan Cort i Maks Huber pobiegli co prędzej w tę stronę. Obawa ich okazała się płonną.
Langa, stojąc na ogromnym, powalonym pniu drzewa, wyciągał ręce przed siebie, wołając:
— Rzeka!... rzeka!...
Kamis podążył za niemi, a Jan Cort rzekł:
— Otóż upragniona rzeka!
O pół kilometra dalej, na szerokiej, otwartej przestrzeni płynęła rzeka, której jasne wody odbijały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
— Ponad rzeką powinniśmy dzisiaj przepędzić noc — rzekł Jan Cort.
— Ma się rozumieć — potwierdził Kamis — teraz możemy być pewni, że na falach tej wody bez trudu dopłyniemy do Ubangi.
W istocie nie było rzeczą zbyt trudną zbudować jaką tratew i puścić się na falach rzeki. Chcąc się dostać do wybrzeża, trzeba było przejść przez grunt bagnisty; to też gdy Kamis i jego towarzysze dostali się na brzeg rzeki, ciemność zapadła zupełna, albowiem w okolicach podzwrotnikowych zmrok następuje bardzo szybko.
Nad wodą drzewa rosły rzadko jedno od drugiego; prawe wybrzeże zupełnie było odmienne od lewego, na którym podróżni znajdowali się obecnie. W cieniu widać tam było niepewne zarysy skał i wzgórz. Szerokość rzeki, jak im się zdawało, dochodziła do czterdziestu metrów. Nie był to więc strumień, ale ważniejsza jakaś rzeka, której bieg zdawał się dość bystrym.

...Rzeka! rzeka! — wołał Langa, wyciągając ręce przed siebie.

Trzeba było cierpliwie czekać rana, aby się dokładnie rozpatrzeć w okolicy. Teraz najważniejszą rzeczą było znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Kamis wyszukał wystającą skałę, która tworzyła grotę nad wybrzeżem, gdzie wszyscy podróżujący pomieścić się mogli.
Posilili się resztką pieczonej, zimnej zwierzyny, która im została z obiadu, nie chcieli bowiem rozpalać ognia, aby blaskiem jego nie przynęcić jakich dzikich zwierząt; krokodyli i hipopotamów nie brakuje w wodach Afryki; może więc znajdowały się i tutaj, lepiej zatym było nie zapalać ognia.
Płomienie byłyby odpędzały mustyki, lecz z dwojga złego lepiej było znosić te owady, niż sąsiedztwo aligatorów.
Pierwszy czuwał Jan Cort, podczas gdy inni spali, nie zwracając uwagi na brzęczenie mustyków. Jan, przez cały czas swej warty przed otworem groty, nie dostrzegł nic podejrzanego, tylko o uszy jego odbił się kilkakrotnie tajemniczy dźwięk jakiś, wielce podobny do głosu ludzkiego, wyrażającego tęsknotę i żal.
Wyraz, który usłyszał brzmiał „ngora”, co w języku czarnych znaczy „matka”.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.