<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
WYBRZEŻE FRANCJI.

Przeczytałem list mego wuja może ze sto razy i umiałem go prawie na pamięć. A jednak wydobyłem go teraz na okręcie znów z kieszeni, aby go jeszcze raz przeczytać z największą uwagą, jak gdybym go w tej chwili właśnie świeżo otrzymał. Litery starannie kreślone, bardzo wyraźne, czyniły wrażenie, jak gdyby pochodziły z ręki adwokata z prowincji, adres zaś na kopercie opiewał: Pan Ludwik de Laval, w domu pana Williama Hargreaves, właściciela gospody „Pod zielonym człowiekiem“, w Ashford, Kent.
Mój gospodarz otrzymywał bowiem wielkie transporty przemycanej wódki z wybrzeża normandzkiego, a i ten list dostał się do niego potajemnie za pośrednictwem przemytników.
List zawierał treść następującą:

Mój kochany siostrzeńcze!

Teraz, gdy ojciec Twój umarł, a Ty sam zostałeś na świecie, spodziewam się, że nie zechcesz dalej podtrzymywać dawnego rozdwojenia w rodzinie. W czasie wielkich zaburzeń, ojciec Twój stanął po stronie króla, ja zaś przystąpiłem do stronnictwa ludu. Co potem się stało, wiesz sam bardzo dobrze. Ojciec Twój musiał uciekać, ja zaś objąłem w posiadanie jego dobra w Grosbois. Zasmuci Cię niewątpliwie, że położenie Twoje, w porównaniu z położeniem Twoich przodków tak bardzo się zmieniło, ale w każdym razie będzie lepiej dla Ciebie, gdy te dobra będę się znajdowały w mojem posiadaniu, aniżeli w obcych rękach. U rodzonego brata matki znajdziesz wszakże zawsze serdeczne przyjęcie i miłość rodzinną.
A teraz, kochany Ludwiku, chcę Ci dać dobrą radę. Byłem, jak wiesz, zawsze gorącym republikaninem ale z losem nie można walczyć, a potęgi Napoleona nikt zachwiać nie zdoła. Dlatego starałem się wyświadczyć mu pewne usługi. Powiodło mi się to szczęśliwie. Jest mi życzliwie usposobiony i gotów mi się niewątpliwie za nie odwdzięczyć. Jak Ci zapewne wiadomo, znajduje się obecnie ze swojem wojskiem w Boulogne, w oddaleniu zaledwie kilku mil od Grobois. Gdy tu przybędziesz, on z pewnością, ze względu na zasługi Twego wuja, zapomni o nienawiści Twego ojca. Wprawdzie nazwisko Twoje jest jeszcze umieszczone na liście proskrypcyjnej, ale wpływ mój na cesarza potrafi zdziałać, że ta klątwa zostanie rychło z ciebie zdjęta. Przybywaj tedy tutaj jak najprędzej z całem zaufaniem.
Twój wuj
Bernac.

Bardziej jeszcze, aniżeli sam list, dawała mi do myślenia jego koperta. Czerwone pieczęcie woskowe na rogach wskazywały odcisk grubego palca, którym się widocznie wuj mój posługiwał zamiast sygnetu. Ponad jedną pieczątką widniały w pośpiechu nakreślone angielskie słowa: „Don’t come“ (nie przybywaj). Nie można było poznać, czy pisała je ręka kobieca, czy męska, ale w każdym razie stały tutaj jako złowrogi dopisek do serdecznego zaproszenia.
Nie przybywaj! Czy wuj zmienił nagle swój zamiar? Trudno przypuścić, bo pocóżby w takim razie wogóle list wysłał? A może ktoś inny chciał mnie przestrzec przed tą podróżą? List był pisany po francusku, a ów dopisek ostrzegawczy po angielsku. Być może, że umieszczono go na kopercie dopiero w Anglji. Ale pieczęcie listu były nienaruszone, a w Anglji nikt nie mógł znać jego treści.
Okręt odpłynął na morze, nade mną wydymały się żagle, dokoła mnie szumiały fale, ja zaś zacząłem rozmyślać o wszystkiem, co dawniej słyszałem o wuju Bernac.
Ojciec mój pochodził z jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin arystokratycznych Francji; ożenił się z panną Bernac, piękną i cnotliwą, która jednak nie pochodziła ze szlacheckiego rodu. Matka moja nie dawała nigdy ojcu powodu do żałowania tego mezaljansu; jeden z jej braci jednak, który był wtedy adwokatem, obudził już w czasach świetności mej rodziny wstręt mego ojca swoją uniżonością pełną obłudy. Później, gdy wybuchły zamieszki i nastąpił upadek rodów szlacheckich, stał się najbardziej zawziętym wrogiem mej rodziny. Dawny podżegacz wieśniaków stał się teraz najgorliwszym zwolennikiem Robespierre’a i otrzymał od niego dobra Grobois. Po upadku Robespierre’a potrafił zjednać sobie łaskę Barrasa. Także i następne przewroty nie zdołały go wyprzeć z tych posiadłości. A teraz dowiedziałem się z tego listu, że i nowy cesarz darzy go swoją łaską, chociaż mi się to wydawało bardzo dziwne, z uwagi na jego przeszłość. Jakież właściwie usługi mógł mu wyświadczyć mój wuj, gorący republikanin?
Wyda się to zapewne trudne do zrozumienia, że przyjąłem zaproszenie człowieka, którego mój ojciec nazywał zawsze zdrajcą. Ale młodsze pokolenie owej epoki nie pragnęło dalej żywić nienawiści przeciw nowym stosunkom politycznym. Dla starych uchodźców zdawało się, że z rokiem 1792 wszystko się zatrzymało; czas przestał dla nich upływać, ich ideały i wstręty z przeszłości pozostały niezmienione. My młodzi jednak, którzy wyrośliśmy na obczyźnie, zrozumieliśmy, że nastały nowe czasy. Francja nie była już państwem sankjulotów i gilotyny; ojczyzna nasza, trjumfująca na polach bitwy, ale zagrożona ze wszystkich stron przez najazdy wrogów, wzywała swoich rozprószonych synów do powrotu; jeszcze bardziej, aniżeli list mego wuja, wzywał mnie ten zgiełk wojenny do opuszczenia Anglji.
Już długi czas trawiła mnie tęsknota za ojczyzną. Za życia ojca nigdy o tem nie wspominałem; jemu, który służył pod Kondeuszem i walczył pod Quiberon, uczucie takie wydawałoby się wprost zdradą. Ze śmiercią jego jednak odpadło wszystko, co mnie wstrzymywało od powrotu do Francji, a tęsknota moja za krajem stała się tem silniejsza, że i Eugenja, która teraz od lat trzydziestu jest moją żoną, podzielała ją najzupełniej. Rodzice jej pochodzili z młodszej linji de Choiseul i mieli przeto tak samo głęboko zakorzenione zasady i przesądy, jak mój ojciec. O przekonania swych dzieci niewiele się troszczyli. Ilekroć rodziny nasze w domu zamykały się w żałobie z powodu jakiegoś zwycięstwa francuskiego, my, dzieci, skakałyśmy w ogrodzie z radości. Obok okna altany ozdobionego wawrzynem mieliśmy nocne schadzki i tem bardziej zbliżyliśmy się do siebie, im więcej czuliśmy się obcy w naszem otoczeniu. Rozwijałem przed Eugenją moje ambitne plany, a ona swoim zapałem jeszcze bardziej mnie w nich utwierdzała. Tak tedy list mego wuja był tylko jednym powodem więcej do wykonania dawno powziętego zamiaru.
Oprócz śmierci mego ojca i listu mego wuja odegrał tu ważną rolę jeszcze inny wypadek. W Ashford miałem niedawno temu z pewnym szlachcicem angielskim niemiłe zajście. Anglicy w ogólności zachowywali się bardzo uprzejmie wobec francuskich emigrantów. Każdy z nas ma Anglję i jej mieszkańców w miłej pamięci. Ale wszędzie na świecie znajdują się ludzie zuchwali i chełpliwi i nie brakowało ich także w spokojnem i zacisznem Ashford. Był tam zwłaszcza niejaki Forley, znany jako awanturnik i zawadjaka, lubiący szydzić z każdego. Gdy spotkał kogoś z nas, wypowiadał nagłos zniewagi, nietylko przeciw rządowi francuskiemu, coby można ostatecznie wybaczyć angielskiemu patrjocie, ale przeciw samej Francji i wszystkim Francuzom. Długi czas udawaliśmy, że nie słyszymy tych jego brutalnych wycieczek, ale wkońcu było mi tego zawiele i postanowiłem dać mu należytą nauczkę.
Pewnego wieczora siedziałem z kilku przyjaciółmi w sali gospody „Pod zielonym człowiekiem“, a przy sąsiednim stole siedział Forley. Był napół pijany i robił nieustannie złośliwe uwagi o Francuzach.
— A teraz, panie de Laval — zawołał nakoniec, kładąc szeroką dłoń na mojem ramieniu, — musisz pan wypić wraz ze mną na cześć ręki Nelsona, która ma zniszczyć Francję.
— Dobrze, — odpowiedziałem, — wypiję wraz z panem, jeżeli pan mi przyrzekniesz, że wzniesiesz później wraz ze mną inny toast.
— Zgoda, — odpowiedział i wychyliliśmy nasze szklanki.
— Teraz kolej na pański toast — zawołał.
— A więc dobrze — rzekłem — piję na cześć kuli działowej, która urwie tę rękę.
Zamiast odpowiedzi, oblał mi twarz winem. Przyszło między nami do pojedynku i przestrzeliłem mu ramię. Wieczorem zastałem Eugenję, jak zwykle, w oknie jej pokoju; zerwała kilka liści wawrzynowych i splótłszy wianek, włożyła mi go na głowę.
Ten wypadek uczynił mój dalszy pobyt w Ashford niemożliwym i przyczynił się wielce do mego zamiaru przyjąć zaproszenie mego wuja, naprzekór owym słowom ostrzegawczym. Gdyby mógł swoim wpływem nakłonić cesarza, by kazał wykreślić moje nazwisko z listy proskrypcyjnej, nic nie stałoby w drodze memu powrotowi do Francji.
Pogrążony w głębokiej zadumie, zapomniałem zupełnie, gdzie się znajduję. Z zamyślenia obudził mnie nagle patron statku, kładąc mi ciężką dłoń na ramieniu.
Przyjacielu — krzyknął — trzeba przejść do łodzi.
Moje uczucie arystokratyczne oburzyło się i odepchnąłem brudną rękę brutala.
— Wybrzeże jeszcze daleko — odpowiedziałem.
— Czyń pan, co się panu podoba — rzekł — ja jednak nie jadę dalej. Siadaj pan do łodzi albo przypłyń pan do brzegu.
Napróżno przedstawiałem mu, że zapłaciłem za cały przejazd aż do wybrzeża. Ofiarowałem nawet na ten cel zegarek, który od wielu lat był w posiadaniu naszej rodziny.
— A tak, bardzo suto zapłacony — drwił stary wilk morski.
Poczem zawołał do jednego z majtków:
— Jim, zwinąć żagle i niechaj łódź podpłynie. Teraz, mój panie, proszę wsiadać do łodzi albo wróci pan ze mną do Dover. Nadciąga burza od południowego zachodu, za żadną cenę nie pojadę dalej.
— W takim razie wsiadam do łodzi — odpowiedziałem.
— Nie ma pan innego wyjścia — zawołał i zaśmiał się tak wyzywająco, że byłbym go chętnie obił. Ale wobec takich ludzi człowiek jest zupełnie bezbronny. Pohamowałem się tedy i skoczyłem do łodzi. Zawiniątko moje, bardzo skromne, jak na pana de Laval, rzucono za inną; dwóch majtków wskoczyło także, łódź odepchnięto i poczęliśmy płynąć w kierunku odległego wybrzeża.
Groziła mini straszna noc. Gęste ciemne obłoki kłębiły się na widnokręgu, a przez ich rozdarte brzegi przedzierały się promienie zachodzącego słońca. Blado-czerwone światło rozlewało się na firmamencie i odbijało się w ołowianem morzu. Nasza mała łódka kołysała się i tańczyła na falach morskich. Wioślarze spoglądali trwożliwie na niebo, to znów ku wybrzeżu. Wydawało się już jak gdyby chcieli zawrócić i popłynąć ku wielkiemu żaglowcowi.
— Co to za światła, które błyszczą z obu stron poprzez mgłę? — zapytałem, aby odwrócić ich myśli od gwałtownej burzy.
— Na północy Boulogne, a na południu Etaples — odpowiedział mi uprzejmie jeden z wioślarzy.
Boulogne! Etaples! Ileż wspomnień obudziły we mnie te dwie nazwy. W Boulogne spędziłem, jako mały chłopak, niejedno lato. lleżto razy przechadzałem się z ojcem na wybrzeżu, odpowiadając z dziecinną dumą na pełne szacunku ukłony rybaków! A cóż dopiero Etaples! Tamtędy przejeżdżaliśmy w czasie naszej ucieczki do Anglji. Tłum uniesiony wściekłością zgromadził się obok portu i obrzucił nas kamieniami. Biednej matce mojej strzaskano kolano. Jeszcze dzisiaj brzmi mi w uszach przekleństwo mego ojca i mój własny przeraźliwy krzyk trwogi. A między temi obydwoma miastami, w rozległej ciemnej przestrzeni, która ich światła zamykały od północy i od południa, leżał w środku mój zamek, Grobois, zamek moich przodków. Wytężyłem oczy, aby zobaczyć czarny duch jego.
— Tutaj wybrzeże dość samotne — rzekł jeden z majtków. — Tu już niejednego z pańskich towarzyszów wysadziliśmy na ląd.
— Za kogóż mnie właściwie bierzecie? — zapytałem.
— Tego nie powiem — odpowiedział — są rzeczy, o których lepiej wcale nie mówić.
— Uważacie mnie za spiskowca?
— Sami to powiedzieliście. Zresztą myśmy do tego przyzwyczajeni.
— Otóż daję wam słowo honoru, że nie jestem spiskowcem.
— To może więzień uciekający?
— I to nie.
Marynarz przestał wiosłować: obudziło się w nim widocznie jakieś nowe podejrzenie.
— A może pan jesteś szpiegiem Bonapartego?...
— Ja szpiegiem! — wykrzyknąłem z oburzeniem.
W głosie moim był taki wyraz szczerości, że poznał natychmiast, iż był w błędzie.
— Dobrze, dobrze — rzekł — Niech mnie djabli wezmą, jeżeli wiem, kim pan jesteś. Ale szpiega nie wysadziłbym na ląd za żadną cenę.
— Oho — mruknął drugi wioślarz — nie łajcie mi Bonapartego; to nasz najlepszy przyjaciel.
Zdumiałem się, słysząc z ust Anglika takie wyrazy sympatji dla cesarza, ale wkrótce nastąpiło wyjaśnienie tych słów.
— My biedni żeglarze — mówił tenże dalej — zawdzięczamy jedynie Bonapartemu, że możemy nieco cukru i kawy przewozić przez granicę. Przedtem kupcy mieli obfite zarobki, teraz przyszła kolej na nas.
W istocie Bonaparte, znosząc przywilej handlu na kanale La Manche, wydał cały handel między Anglją a Francją w ręce przemytników.
Nagle urwał i wskazał prawą ręką w ciemną dal, podczas gdy lewa ręka dalej gorliwie wiosłowała..
— Tam jest sam Bonaparte — wykrzyknął.
Bonaparte! Wy, którzy żyjecie w spokojnych czasach, nie możecie zrozumieć przestrachu, jaki mną wstrząsnął na dźwięk tego imienia. Przed dziesięciu laty słyszano po raz pierwszy o tym człowieku, który miał dziwne jakieś włoskie nazwisko. Cóż może osiągnąć w dziesięciu latach przeciętny śmiertelnik? On jednak w krótkim przeciągu czasu wzniósł się z nicości na najwyższy szczyt potęgi. Wojska jego zalały całe Włochy północne; Wenecja i Genua jęczały pod jarzmem tego niepokaźnego, wątłego człowieka. Zawstydzał najdzielniejszych żołnierzy i wyprowadzał w pole najbardziej przebiegłych dyplomatów. Z niesłychaną szybkością i energją wyprawił się na Wschód, a kiedy jeszcze oczy Europy spoglądały na Egipt, nową prowincję francuską, on już był z powrotem we Włoszech i rozgromił Austrję po raz drugi. Szedł naprzód z szybkością błyskawicy, tak prędko, jak odgłos jego sławy. Gdzie tylko przybywał, odnosił zwycięstwa, zmieniał granice, obalał istniejący porządek rzeczy. Holandja, Sabaudja, Szwajcaria istniały już tylko z nazwiska na mapie świata. Na wszystkie strony wyciągała Francja swe ramiona. A teraz został nawet obwołany cesarzem. Republikanie, których nie zdołały ugiąć najstarsze dynastje królewskie i najdumniejsze rody szlacheckie, czołgali się przed nim w prochu. Z zapartym oddechem śledziliśmy z oddalenia jego śmiałe wyprawy. Wszędzie towarzyszyło mu powodzenie. Wyobrażałem go sobie jako istotę nadludzką, olbrzymią, która jak gdyby ciemna chmura, unosiła się nad Francją i zagrażała całej Europie.
Bonaparte! W mej rozgorączkowanej wyobraźni oczekiwałem, że ujrzę jakąś postać potwornie wielką, jakieś nadziemskie stworzenie bajeczne, ponure, straszne i złowrogie, królujące nad wodami.
Co potem rzeczywiście zobaczyłem, to wcale nie odpowiadało moim dziecinnym oczekiwaniom.
Na północy rozciągało się wybrzeże długie i płaskie. Zrazu nikło w szarem otoczeniu, jakoteż leżące za niem wrzosowisko, później jednak, gdy ciemność nastała, zabłysły na niem słabe światełka, a niebawem ukazał się pas ciemno-czerwony, podobny do rozżarzonego żelaza. Wyglądał, jak duży miecz ognisty, zwrócony ostrzem przeciw Anglji.
— Co to jest? — zapytałem.
— Okręt francuski. Czy Bonaparte sam jest tam na pokładzie, nie wiem. Te światła to sygnały; na drodze do Ostendy może ich pan tam jeszcze bardzo wiele zobaczyć. Mały Boney byłby dość śmiały tutaj wtargnąć, gdyby nie było naszego Nelsona.
— A jakżeż może lord Nelson znać jego zamiary? — zapytałem.
Marynarz wskazał poprzez moje ramię w ciemną dal; daleko na widnokręgu ujrzałem dwa migocące się światełka.
— To jego psy strażnicze — rzekł szorstkim głosem.
— Andromeda, nr. 44 — dodał jego towarzysz.
Ileżto razy później przypominałem sobie ten obraz! Czerwona krawędź wybrzeża, a przed niem owe błyszczące się światła, przedstawiciele dwóch wielkich współzawodników, symbol ich walki o panowanie na morzu i na lądzie, walki, która trwa od wieków i będzie jeszcze trwała wieki.
Blask na wybrzeżu stał się słabszy. Posuwaliśmy się naprzód gwałtownie. Słychać już było wyraźnie, jak fale uderzały o brzeg i łamały się z głośnym hukiem. Wtem nagle wynurzyła się z ciemności długa czarna łódź, jak pstrąg wypłoszony ze swej kryjówki i pędziła wprost ku nam.
— Strażnicy celni — wykrzyknął jeden z marynarzy.
— Jesteśmy zgubieni — zawołał drugi i wsunął coś szybko do cholewy grubego buta.
Ale tuż przed nami owa duża łódź skręciła nagle na bok i odjechała szybko jak strzała. Obaj żeglarze spoglądali za nią zdziwieni.
— Ci również nie mają czystego sumienia — zauważył jeden z nich — może to byli szpiedzy.
— W każdym razie my nie jesteśmy jedyni, którzy przewozimy tej nocy towar podejrzany — dodał drugi.
— Djabli wiedzą, kto to był; mój tytoń na wszelki wypadek ukryłem. Z francuskiemi więzieniami już raz miałem sposobność zapoznać się. Złóż wiosła, Bill, jesteśmy już u celu.
Za chwilę dno łodzi stuknęło o piasek wybrzeża. Moje zawiniątko wyleciało na ląd, a ja wyskoczyłem za niem. Wioślarze odbili od brzegu i odpłynęli szybko. Płonące światło na zachodzie znikło. Obłoki brzemienne burzą pokrywały nieboskłon, a nieprzenikniona ciemność rozpościerała się nad oceanem. Gdy się obejrzałem, aby jeszcze raz zobaczyć łódź moją, cienki deszcz smagał mnie po twarzy; słychać było srożenie się burzy, a od wycia wichrów na morzu drżało powietrze.
Tak, była to straszna noc, pełna grozy, wtedy na wiosnę roku 1805, gdy po czternastoletniem wygnaniu znów po raz pierwszy stanąłem na ziemi francuskiej, której ozdobą i podporą moja rodzina była przez wieki. Kraj mych ojców źle się ze mną obszedł; za nasze zasługi zapłacono nam zniewagami, wygnaniem, konfiskatą majątku. Ale teraz zapomniałem o tych wszystkich smutnych i bolesnych przejściach. Upadłem na kolana i całowałem gorąco tę ukochaną ziemię błogosławioną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.