W szpitalu (Nansen, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł W szpitalu
Pochodzenie Próba ogniowa
Wydawca Spółka Wydawnicza Jan Rowiński i Adam Sobieszczański
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wincenty Szatkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W szpitalu.



W szpitalu garnizonowym odbywała się ranna wizyta. Wysoki, barczysty naczelnik szpitala, w czapce uniformowej na głowie — co było jedyną wskazówką piastowanej godności — wkroczył pierwszy na salę. Obok niego szedł szczupły, blady asystent, silący się płaskiemi konceptami spędzić chmurę z wysokiego czoła groźnego zwierzchnika. Za nim postępował aptekarz, wyróżniający się okrągłą, proboszczowską twarzą, ozdobioną okularami, spadającemi nieustannie z szerokiego nosa.
W pewnem oddaleniu, trzymała się cała czereda zaspanych pielęgniarzy, kapralów, posługaczy i tym podobnej mięszaniny. Na samym końcu tego zaimprowizowanego pochodu trzymał się sierżant, od samego rana trochę „wstawiony”, znany jako zdobywca serc płochych kucharek i pielęgniarek.
Łyknął już w kuchni, z należną jego randze powagą, potężny kielich portweinu, przeznaczony dla pacjentów, i wyraził szczere uznanie ekonomowi, za dostarczenie zdrowego i niefałszowanego towaru do szpitala.
Naczelnik szpitala był w nieszczególnym humorze, przez całą prawie noc zajęty był praktyką prywatną, we dnie miał także czas ograniczony, a tu, jak na złość, przybyła znowu pokaźna liczba nowych pacjentów.
Zgniewany węszył wszędzie symulację, irytował się, a przebiegając korytarze, stąpał tak ostro, że deski pod nim trzeszczały.
Do sali chorych wpadł wprost jak burza, po trząsając posługaczki, felczerów i łóżka chorych. Mruczał, klął, beształ asystenta, rzucał się na pielęgniarki, wymyślał posługaczom, chorym przepisywał bezlitośnie ścisłą djetę, prysznice i olej rycynowy, bez względu na to, czy pacjent był chory na oczy, czy żołądek.
Wreszcie z trzaskiem otworzył drzwi sali № 27 i tu swój pochód wstrzymał.
Przystanął przy łóżku obłożnie chorego na zapalenie płuc pacjenta. Leżał on z zamkniętemi oczami, oddychał ciężko, zapadłe policzki obrosły czarną, nierówną brodą, czoło perliło się dużemi kroplami potu.
— Czy śpi? — zapytał lekarz półgłosem.
— On jest bardzo chory — wtrąciła nieśmiało pielęgniarka, usprawiedliwiając chorego.
— Hm... hm... hm... — zamruczał naczelnik, spoglądając na tablicę nad łóżkiem, badając wieczorną i ranną temperaturę. Po chwili zmienionym, łagodnym głosem zapytał po cichu:
— Czy w nocy spał trochę?...
— Nie, panie naczelniku, całą noc fantazjował. Nieustannie przywoływał matkę.
— Biedny chłopak!...
Lekarz stał kilka minut milczący, patrząc z współczuciem na chorego; dopiero gdy spostrzegł, że Mads Hansen otworzył oczy, pochylił się nad nim i powitał z uśmiechem:
— Dzień dobry, kochany Mads, poznajesz mnie?...
— Według rozkazu, panie naczelniku.
— Tęsknisz pewnie za wioską rodzinną... za matką?... Jak uważasz, możeby do niej napisać, żeby cię odwiedziła?...
— Według rozkazu, panie naczelniku.
— Gdzie mieszkają twoi rodzice?...
— Według rozkazu, panie naczelniku.
— Może Mads sobie przypomni, jak się wieś: jego nazywa?...
— Matka... matka!... Najdroższa moja matka!...
Naczelnik szpitala zwrócił się do otoczenia:
— Czy który z towarzyszów Madsa nie zna adresu jego rodziców?...
— Nie znają — odpowiedział jeden z pielęgniarzy. — W jego rocie niema ani jednego z okolicy pacjenta. Nikt go bliżej nie zna. Utrzymują, że zawsze tęsknił do rodzinnych stron; przyjaciół nie miał; żył w odosobnieniu, a obecnie, biedak, nie może dać żadnych wyjaśnień. Próbowaliśmy co z niego wydobyć, nic jednak nie jest w stanie powiedzieć.
Naczelnik rzucił czapkę na puste łóżko, przystąpił do Madsa i zapytał łagodnie:
— Czy wytrzymasz, jak cię na chwilę posadzimy?... Może spróbujesz?... Pomoże cię podnieść poczciwa panna Holm i ten krzywonogi hultaj!... Momencik tylko trwać będzie badanie... Potem zobaczysz... za parę dni będziesz zdrów... odeślemy cię do matki... do domu...
Lekarz otarł choremu pot z czoła, pielęgniarka i posługacz ujęli pod ręce i podnieśli nieco. Skorzystał z tej chwili naczelnik i przyłożywszy ucho do pleców Madsa, począł badać stan choroby.
— No, już dobrze, mój drogi, możesz się położyć...
Naczelnik zwrócił się do asystenta, stojącego w milczeniu i wyszeptał:
— Ten już gotów!...
Zwróciwszy się do chorego, zawołał wesoło: To zadziwiające, jak od wczoraj Mads się poprawił. Wkrótce będziesz znowu dzielnym żołnierzem. Potrzeba tylko lepiej się odżywiać... Nie masz mój kochany na co apetytu?
Mads popatrzał na lekarza wzrokiem zdziwienia, dowodzącym, że słów jego nie pojmuje.
— Pomyśl tylko, może masz apetyt na jakie kurczątko?... Proszę się nie żenować i powiedzieć; wszak jesteś na służbie państwowej, a państwo niczego nie skąpi obrońcom ojczyzny. Może wypijesz kieliszek portweinu?...
— N...i...e!
— Z pewnością przekładasz koniak nad wino?... Także nie?... Zatem szklaneczkę piwa?... A może grzanego wina?...
Na wszystkie te propozycje Mads okazał się nieczuły. Naczelnik zaczął rozpytywać się otoczenia, czy nie zna upodobań chorego, nikt jednak nie znał ich.
Lekarz atoli nie tracił nadziei.
— Cała sprawa polega na fantazji. Przy cierpliwości wpadniemy na rzecz właściwą. Dotąd nie widziałem żołnierza, któryby nie miał skłonności do alkoholizmu.
Niestrudzenie począł wyliczać różne marki wina, gatunki groku, piwa, Mads jednak na najponętniejsze trunki okazywał obojętność, aż w końcu, gdy cierpliwy lekarz zapytał:
— A co Mads sądzi o szklaneczce ponczu arakowego z jajkiem?... — na ustach chorego zaigrał uśmiech, wywołany wspomnieniem świąt Bożego Narodzenia. Szeptem niewyraźnym powtórzył, lekko pociągając nozdrzami:
— Arak!... arak!...
Na twarzy naczelnika odbiło się zadowolenie.
— Nareszcie odnaleźliśmy to, co jego cierpieniom ulgę przyniesie. Panie kapralu, proszę zapisać na specjalną listę butelkę araku dla Madsa Hansena. Panna Holm przypilnuje, żeby chory otrzymał tyle szklanek ponczyku ile sam tylko zażąda. Jeden z posługaczy niech popołudniu przy chorym zostanie, niech pije z nim i gra w karty.
Po dyspozycji tej, zwrócił się do asystenta i rzekł półgłosem: Już widzę, jaki skandal wyprawi nam zarząd za tę flaszkę araku!... Podobnej dyspozycji z pewnością jeszcze nie było w królewsko-duńskim szpitalu garnizonowym!
Powrócił do łóżka chorego, pogłaskał Madsa łagodnie po twarzy i słowami:
— Adie, kochany przyjacielu — pożegnał nieszczęśliwego. Wychodząc z sali, wcisnął silnie czapkę na dużą, krótko strzyżoną głowę i z wojskową surowością wizytował w dalszym ciągu chorych.
Po południu Mads oka nie zmrużył; pił poncz z araczkiem, grał w karty, przekonany, że to święta Bożego Narodzenia.
Nad wieczorem rozpoczęła się walka ze śmiercią. Posługacz czemprędzej przywołał pannę Holm. Gdy Mads ją spostrzegł, uniósł się z wysiłkiem z posłania, objął ją za szyję, głowę oparł na jej piersi i płacząc żałośnie, wołał:
— Matko... matko najdroższa!...
Starsza już, nieco przekwitła panna, zaczęła go pieścić czule i przemawiać jak do dziecka...
Umarł szczęśliwy. Zdawało mu się, że z matką spędza Boże Narodzenie!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: Wincenty Szatkowski.