<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Światło w oknie
Pochodzenie Próba ogniowa
Wydawca Spółka Wydawnicza Jan Rowiński i Adam Sobieszczański
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wincenty Szatkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Światło w oknie.



— Jestem tak zmęczona... Nie będziesz się gniewał na mnie, prawda?...
On wstał, zaczął przyglądać się uważnie jej pięknej twarzyczce, ona zaś przytuliła się do niego i pulchnemi rączkami szyję jego oplotła.
— No, w takim razie pocałuj mnie!...
Nie czekał dalszej zachęty i złożył gorący pocałunek na jej czele.
— Jakiś ty zimny!... Nie przemówisz słóweczka... Może się obraziłeś?...
— Cóż znowu!
— Może uważasz moje znużenie za niewłaściwe?...
Uśmiechnął się, ujął jej rączkę, przycisnął do ust, poczem odparł łagodnie:
— Stanowczo nie czuję się obrażony. Dobranoc, moja królowo!...
— Dobranoc!...
Pomimo słów pożegnania, trzymał nieustannie jej pulchną rączkę w swej żylastej dłoni; ona zaś poważnie spoglądała w jego jasne, pogodne oczy. — W końcu uścisnął lekko rączkę ukochanej, pożegnał się i wyszedł.
Gdy już drzwi za nim zamknięto, przystanął na chwilę, nadsłuchując, czy nie zostanie wezwany do powrotu.
Po bezskutecznem oczekiwaniu, sam także znużony i śpiący, zaczął powoli się oddalać; co chwilę jednak przystawał na schodach i spoglądał w górę, aż wreszcie znalazł się w bramie domu.
Zimne, wilgotne powietrze owiało mu twarz. Wyprostował się, zapiął starannie tużurek, kołnierz, postawił i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Spojrzał w górę. — Przez niebieskie firanki przebijało światło; widział nawet dokładnie klosz lampy, przedstawiający kształt kuli świetlnej. Szukał wzrokiem jej postaci, niestety, napróżno.
Wpatrując się w okno, oczekiwał zgaszenia lampy... światło jednak bez przerwy błyszczało wesoło. — Stał tak jedną i drugą minutę, poczem szybko zaczął się oddalać. Obawiał się, aby go czasem nie zauważyła.
Wieczór był chłodny, wilgotny, w całem tego słowa znaczeniu listopadowy. Wiatrem poruszane szybki w latarniach brzęczały nieustannie, na ulicach utworzyło się błoto, nad domami zaś przeciągały ciemne, poszarpane chmury. Przechodnie skuleni, z podniesionemi kołnierzami biegli szybko do domów, ażeby uchronić się od przeziębienia.
On nie odczuwał zimna; przeciwnie, wiatr wilgotny ochładzał mu twarz rozpaloną.
Z teatru wracała publiczność tłumnie. Widział damy nasuwające kapotki na głowy, okrywające się starannie płaszczami; on przeciwnie, rozpiął tużurek i szedł dalej powoli.
Przeszedłszy pusty plac, wszedł w uliczkę i przystanął przed sklepem z rybami, konserwami, owocami i dziczyzną. Stał długi czas przed oknem wystawowym, jakby się zastanawiał co kupić. — Naraz zwrócił się szybko i podążył — niemal pędząc — w stronę z której przybył.
Muszę przekonać się czy światło zgaszone — mówił nieustannie do siebie.— Muszę sprawdzić, czy je zgasiła!
Ulice już świeciły pustkami, wiatr tylko na nich hulał bezkarnie. Na szczęście miał go poza plecami, więc mu nawet ułatwiał kroki. Zegar na wieży odezwał się raz jeden.
— Wpół do dwunastej. Z pewnością już śpi.
W myśli przesunęła mu się jej wdzięczna twarzyczka, słyszał jej głos brzmiący tak pieszczotliwie... Właśnie ta niezwykła uprzejmość, ta serdeczność zdawała się być komedją i to go napełniało obawą.
Czem ona się tak zmęczyła?... Na twarzy nie malowało się znużenie przeciwnie, cały wieczór była niezwykle ożywiona i dopiero w chwili gdy prosiła, aby poszedł, zaczęła tłómaczyć się zmęczeniem.
Jeżeli tam będzie jeszcze światło, to dowód, że kłamała. Gorzej, to będzie dowodem, że „on” tam jest.
Nie... nie... tam ciemno, wszystko pogaszone; ona na prawdę była zmęczona. Teraz spoczywa w buduarze, w tym ładnym różowo-białym negliżyku, w którym jest tak piękna... tak urocza!... Przymróżył oczy, głowę opuścił i oddał się rozkosznemu marzeniu. Po chwili wyprostował się, uczuł zimno i zaczął znowu biedź szybko. Przystanął dopiero na rogu ulicy w której ona mieszkała.
Miarowym krokiem szedł po chodniku w stronę domu, w którym mieszkała. Przeszedł spiesznie na drugą stronę i spojrzał w górę. Z przerażeniem przyglądał się oknu oświetlonemu. Tak jest... okno było oświetlone!
Lampa wesolutko paliła się po za niebieskiemu firankami.
— Tego się spodziewałem — odezwał się boleśnie.
Stał jak skamieniały, jak statua, wpatrzony nieustannie w szyby okna.
— Jest mi niewierną. Ona jego kocha!.... Jego!... To tak naturalne... Przekonałem się i wszystko w porządku.
Zaczął oddalać się, powtarzając machinalnie: Tak... wszystko w porządku...
Nie odczuwał żadnego bólu, zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny i zrównoważony.
Naraz nasunęło mu się pytanie: Dla czego mu otwarcie nie powiedziała?... Dla czego kłamała?...
Jakby w odpowiedzi, postawił natychmiast drugie pytanie: A jeżeli nie kłamała?... Bo co on w rzeczywistości wie?... Przed nie całą godziną wyszedł od niej a ona niepołożyła się spać; to jeszcze żaden dowód. Może w tej chwili, gdy chciała lampę zgasić, przypomniała sobie jaką pilną robotę... Może tam siedzi zapracowana i myśli o nim... myśli w chwili, gdy on tutaj chodzi i ją oskarża.
Wrócił się i przystanął w pobliżu domu. — Jeszcze krok i okno zobaczy. Ociągał się trochę, wahał się, wreszcie wzniósł wzrok w górę i... ujrzał światło.
Tym razem uczuł pewien ból. Nie wiedział, jak to sobie tłómaczyć... czepiał się nadziei... wreszcie postanowił czekać do wpół do pierwszej. Jeżeli do tej pory spać się nie położy, to pewnem będzie, że nie jest sama.
Naznaczywszy sobie termin oczekiwania, dla skrócenia czasu jął chodzić od rogu do rogu ulicy.
Deszcz zaczął lekko kropić, a on wyszedł z domu bez parasola. To go jednak nie krępowało... myśl wreszcie była czem innem zajęta. Nie chciał też do okna zaglądać, póki oznaczony termin nie minie! nie mógł przecie wymagać, żeby tak od razu w mieszkaniu zrobiło się ciemno.
Miał nawet zamiar zrobić większy spacer, lecz wpadło mu na myśl, że powinien być przezorny i dla większej pewności zwracać baczniejszą uwagę na bramę domu.
Gdy spotkał jakiego przechodnia, spuszczał głowę i nasuwał kapelusz na czoło, aby nie być poznanym. Przeważnie jednak znajdował się sam w pustej ulicy, mając jedyne towarzystwo w policjancie i stróżu ulicznym.
Ci dwaj stali w bramie domu i rozmawiali. Rozróżniał ich głosy, słyszał brzęk kluczy, czuł, że o nim mówią, a zawsze, kiedy koło nich przechodził, był cokolwiek zażenowany.
Stróż nocny znał go z pewnością; widywał go często wieczorem, a czasem i rano.
W głębi ulicy odezwał się sygnał i nawoływanie. Stróż, podzwaniając kluczami, udał się w stronę, zkąd głos pochodził.
Policjant ziewnął, przeciągnął się, przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął pod murem, świecąc na dłuższą metę płaszczem gumowym, lśniącym od deszczu.
Przechodząc koło stróża bezpieczeństwa publicznego, powitał go słowami:
— Dobry wieczór!
Policjant odpowiedział na ukłon przyłożeniem ręki do kasku, poczem zagadał:
— Nieznośne mamy dzisiaj powietrze!...
— To prawda, ale świeże!...
Urwał rozmowę i poszedł dalej. Policjant długo za nim wiódł oczami, a kiedy niestrudzony spacerowicz przechodził znowu koło niego, odezwał się poraz drugi:
— Oho... już północ, właśnie biją zegary!...
— Dopiero dwunasta, nie więcej?... — odezwał się, aby tylko coś powiedzieć i w dalszym ciągu odbywał swoją wędrówkę.
Rozrywka z policjantem powtarzała się jeszcze kilka razy, a w tymczasie latarnik, przebiegając śpiesznie ulice, gasił latarnie, pozostawiając tylko tu i owdzie sennie migocące płomyki.
Policjant przestępował z nogi na nogę, klął na deszcz, w końcu odezwał się:
— Teraz już za mokro. Trzeba się obejrzeć za jakim dachem!... Dobranoc panu!...
— Dobranoc!...
Policjant zniknął w głębi ulicy, podążając w stronę, w której stróż nocny utknął.
Ulica teraz zupełnie opustoszała.
Czas wlekł się leniwie... Trudno doprawdy uwierzyć, żeby pół godziny tak długo trwało!
Zaczął zapełniać czas obserwowaniem świateł w oknach.
Co chwilę w różnych punktach światło gasło, tylko tam, w górze, na trzeciem piętrze, oświetloną jest dotąd jedna mansarda...
Z pobliskiej restauracji wyszło dwóch pijanych gości, taczających się to w prawo, to w lewo. Za nimi wytoczył się tłusty gospodarz, roześmiał się głośno z balansujących nieustannie ludzi, zaprzysięgających sobie przyjaźń, machnął ręką i zamknął lokal.
Deszcz padał nieustannie, a co gorsza, upusty niebieskie coraz bardziej się wzmagały.
Spojrzał pod latarnią na zegarek... Pięć minut do wpół do pierwszej!...
Postanowił wytrwać na stanowisku co do sekundy i czekać cierpliwie, aż zegar kościelny wydzwoni czas oznaczony.
Nareszcie dzwon śpiżowy odezwał się. Podążył śpiesznie pod dom obserwowany, podniósł głowę w górę...
Okno było oświetlone!...
Z wściekłości tupnął nogą. Kurczowo zaciskał klucz, trzymany w ręku... Brała go ochota cisnąć tym kawałkiem żelaza w szyby i w ten sposób gniew swój wywrzeć.
Powstrzymał się jednak, gdyż zauważył jakiegoś młodego człowieka, obserwującego jego osobę. Odwrócił się szybko i zaczął znowu chodzić w dłuż ulicy.
Teraz już wie, o co mu chodziło...
Zdawało mu się, że widział ich razem siedzących, że widział jej postać, siedzącą tuż obok mężczyzny. A może nawet zarzuciła mu ręce na szyję?... Może zapewnia, że go kocha?... A może... ....Nie, nie!... Oni siedzą i spokojnie rozmawiają, on zachwyca się jej pięknością, a ona się śmieje. On chwyta jej rękę, całuje koniuszczki jej palców, ona zaś przechyla wdzięcznie główkę i mówi:
— Patrz, jak cudowną mam szyję.
Teraz on ją całuje, a ona się nie broni... Za chwilę padnie przed nią na kolana, potem...
Stanął znowu przed domem, drżąc z wściekłości...
— Dla czego ten młody człowiek jeszcze tam stoi i spogląda w stronę oświetlonego okna?... Czy on czatuje na niego, czy na nią?...
Udawał, że na przybysza nie zwraca uwagi, myśli jednak czepiały się osobistości, która wyrosła nagle na chodniku, jakby jego sobowtór. Pewny był, że go nie zna; pierwszy raz go widzi... Co to za jeden?... Miałżeby znaleźć się ktoś z dawniejszemi prawami do tej kobiety?... Jeżeli jemu jest niewierną, czyż nie może być innych, prócz architekta, których ona zdradza.
Nie, gdyby tak było, wymieniłaby nieopatrznie nazwisko takiego przyjaciela. Wiedział przecież, z kim ona się przyjaźni, gdzie przebywa, znał wszystkich jej znajomych...
Nie, tam mógł być tylko architekt!... Oo do niego, nie miał nawet najmniejszej wątpliwości. Tam mógł się znajdować tylko osobnik, który bywał u niej dawniej.
W myśli przebiegł całe jej otoczenie, nie pomijając nikogo, nawet osób, któremi się choć cośkolwiek interesowała, podejrzenie padało jedynie na architekta.
On jej towarzyszył do miejsc kuracyjnych, był wszędzie, dokąd ona się udawała, a wreszcie bywał w jej domu...
Wyśmiewała go co prawda, ale też często o nim mówiła. Był w dodatku miłym i przystojnym mężczyzną. Poznał go u niej i zrobił dobre wrażenie. Mówił nawet nieraz do niej, że nie pojmuje, dla czego go tak ośmiesza?...
Teraz... przeciwnie... dziwi się, że nie wyraził względem jego podejrzanego zachowywania się, swej antypatji, wstrętu, nienawiści!... Gdy zaczął sobie przypominać, że ten partacz budowlany do niej zanadto się zbliżał, dreszcze przeszły mu po ciele i czuł się zdolnym go zabić!...
Zdawało mu się, że go ktoś ściska za gardło, a on w rozpaczy zabija przeciwnika, aby swoje życie uratować!...
We wspomnieniach różnych, nawet najdrobniejszych czynów, szukał usprawiedliwienia i potwierdzenia swej nieufności.
Stosunek zachodzący między nimi, badał przecież jak najdokładniej, z mikroskopijną ścisłością; w przyjaźni tej nie udało mu się odkryć nic zdrożnego, nic nieprzyzwoitego, dla czego dzisiaj ujawnia się ta pewność, że w tejże chwili jest on, a nie kto inny w jej mieszkaniu?...
Ah!... w stosunku do kobiet, każde przypuszczenie nie ulega wątpliwości!...
Wszystko to mogło być wyrachowaniem, perfidją!... Ta szczerość, jej żarty z natrętnych wielbicieli, wszystko to sztuka tylko, udanie... aby nie ściągnąć na siebie jakich podejrzeń.
A przecież, wszystko to, na nic się nie zdało!... Przy pierwszej sposobności dyplomacja ta poniosła porażkę i przypuszczenia jego we właściwą zwróciły się stronę.
Dla czego ona tak postępowała?... Dla czego nie powiedziała otwarcie, jak sprawa stoi i nie pozostawiła mu swobody?...
Przyszło mu na myśl, że o coś podobnego głupio byłoby się pytać!... Nie wszyscy — zarówno mężczyźni, jak kobiety — posiadają tak ciasne serce, które nie mieści w komórkach swych więcej, jak jedną tylko miłość!
On przecież, kocha ją tylko jedną i pragnął być przez nią kochany niepodzielnie!...
Gdyby mógł jej ślepo wierzyć!... Gdyby choć teraz mógł poznać rzeczywistość?...
Niestety, wierności nie da się dowieść, gdy niewierność ma tę zaletę, że ją zawsze sprawdzić można.
Tak, trzeba tylko wyjaśnić sprawę!... Przecież dla tego tu chodzi!...
Co prawda, to on zawsze powątpiewał w jej miłość; wątpliwości tej nie mógł wykorzenić z serca!...
Dziś pragnie jedynie pochwycić ją na wiarołomstwie... naturalnie dla zdobycia pewności i... spokoju.
— Czyż dotąd nie jest jeszcze pewny swego?
— Tam jeszcze stoi ten młody człowiek, jak wrosły w bruk uliczny, z rozpostartym parasolem i wpatruje się w okno...
Jakżeby pragnął dowiedzieć się, czego chce ten człowiek?
Ostrym krokiem przeszedł koło niego, wpatrując się w jego twarz...
Nieznajomy uśmiechnął się i pozostał na miejscu.
Gdy po chwili odwrócił się, spostrzegł, że przybysz podąża za nim, nucąc jakąś wesołą piosnkę.
Na rogu ulicy wyjął z kieszeni cygaro, zapalił je, roześmiał się głośno i... poszedł dalej.
Lżej mu się zrobiło na sercu, gdy przechodnia stracił z oczu.
Zegar wybił pierwszą godzinę po północy.
Czy ta wędrówka uliczna doprowadzi do jakiego celu, gdyby nawet teraz światło rzeczywiście zgasło?...
Dziwna mu myśl błysnęła...
On powinien być kontent, że światło się pali!...
Im dłużej lampa rzuca promienie, tem większa pewność, że oni tam siedzą razem.... Dopóki się światło pali, bitwa nie przegrana.
Postanowił pozostać i śledzić w dalszym ciągu. Jeżeli architekt wyjdzie, zanim światło zgaśnie, to oznaczać będzie... oznaczać będzie... właściwie nie wie, co to będzie oznaczało, w każdym razie coś oznaczać będzie.
Zaczął na nowo chodzić w jedną i drugą stronę, a światło nie gasło, lampa wciąż paliła się wesoło... oko jego nieustannie śledziło każde poruszenie płomyka, rzucającego równe promienie poza obręb okna.
Wpatrując się uważnie, zdawało mu się, że widzi jej cień, a nawet i jakiś drugi... tuż po za firanką... Gdy przyjrzał się uważniej, przekonał się, że to tylko wizja... Za firanką nic nie było.
Przeszedł się znowu i nie wiadomo już który raz, spojrzał w okno. Żadnego życia, żadnego ruchu nie mógł pochwycić po za wiotką, niebieską zasłoną.
Wspiął się na palce, wytężył słuch, licząc na to, że w ciszy nocnej pochwyci jej głos; niestety, z mieszkania żaden szmer nie dochodził.
A deszcz padał i padał, potęgując ciemność nocy...
Tu i owdzie palące się latarnie spowite były w żółty, matowy kolor mgły, w środku której migały tajemniczo czerwone punkty płomienia.
Przemoczony do nitki nie odczuwał już zimnych kropel padającego nieustannie deszczu. Cygaro, które usiłował zapalić, było tak mokre, że nadawało się jedynie do wyrzucenia; rękawiczki przykleiły się do rąk, a gdy je zdjął, zamieniły się w jakąś bezkształtną masę.
Pomimo, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i że czuł się jak rozbity, nie zaprzestał wędrówki ulicznej. Mózg nawet przestał filozofować i myśli zaczęły się snuć w nieładzie.
On jednak nie schodził z placówki i od okna oświetlonego nie mógł oczu oderwać.
Jedyną jego rozrywką były kwadranse, które wybijał zegar wieżowy, pozostały czas zabijał jak mógł. Liczył kroki, a gdy się pomylił, liczył je na nowo; sprawdzał wiele kroków zrobi w pół godziny, lecz po kwadransie przekonał się, że tylko sto ich naliczył, o innych zaś setkach zapominał.
W czasie tych spostrzeżeń i doświadczeń nagle przystanął. Zdawało mu się, że drzwi obserwowanego domu skrzypnęły, a gdy spojrzał w tę stronę, dostrzegł jakiś cień na przeciwległym rogu ulicy.
Przeleciał pędem dzielącą go przestrzeń, spojrzał w prawo i lewo, nie mógł jednak dopatrzeć żywej duszy.
Ostatnie latarnie zgaszono, powietrze w skutek przebłysku świtu rozpostarło się nad domami jak olbrzymi biały parasol, w szarej zaś mgle przesuwać się zaczęły jak duchy, jakieś postacie, wyobrażające kobiety w chustkach na głowie, lub mężczyzn z krótkiemi fajeczkami w ustach i węzełkami w ręku.
Policjant i stróż wyszli ze swej nocnej kryjówki, rozglądając się na wszystkie strony, przeciągali swe członki i poziewali głośno.
Okno wydawało teraz jasność bledszą, więcej matową...
Nagle zauważył, że smuga świetlna w tył się cofnęła i... znikła.
Policjant ze stróżem stali przed domem i coś gawędzili. Gdy koło nich przesuwała się gromadka robotników, zdawało mu się, że jakaś postać dostatnio ubrana, wysunęła się z pośród nich i... znikła.
Wstydząc się biedź, przyspieszył kroku. Policjant z uśmiechem powitał go słowami: Dzień dobry!...
Mruknął mu coś w odpowiedzi i wytężył wzrok w koniec ulicy... Nic jednak nie zauważył. Wobec tego wrócił raz jeszcze przed dom ukochanej, i poraź tysięczny spojrzał w górę. — Światła już nie było.
— Kto był ten odchodzący?.. czy architekt?.. Może kto inny?... A może to tylko fantazja?...
Więc bez żadnego rezultatu, nie sprawdziwszy nic, zmarnował długą, chłodną, nieprzyjemną noc!... I żadnej pewności!... żadnego wyjaśnienia!...
— Czy jeszcze czekać?... Nie... stara stróżka wstaje z pierwszem pianiem kogutów, a wreszcie, gdyby nawet architekt był u niej, z pewnością już zdążył się wymknąć.
Po nocnej włóczędze wracał do domu mokry, zziębnięty, gardło mu zaschło i zachrypło, oczy piekły, twarz pobladła.
Robotnicy dążący do pracy z podziwem spoglądali się na sponiewieranego elegancika. On jednak nie zwracał na to uwagi? szedł spokojnie z wzrokiem spuszczonym w ziemię.
Tylko jedna myśl nieustannie go trapiła.
— Policjant śmiał się ze mnie!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: Wincenty Szatkowski.