Próba ogniowa (Nansen, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Próba ogniowa
Pochodzenie Próba ogniowa
Wydawca Spółka Wydawnicza Jan Rowiński i Adam Sobieszczański
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wincenty Szatkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Próba ogniowa.



W pewnem towarzystwie rozmawiano o młodym malarzu i jego niewiernej małżonce.
Oburzenie zwracało się głównie przeciw niej, gdyż oszukiwała zacnego męża w sposób, przechodzący wszelkie granice przyzwoitości. Szczególniej damy powstawały na lekkomyślną połowicę.
Jedna z nich, piękna aktorka B., ciesząca się pewną sławą, iż w czasie trzechletniego pożycia małżeńskiego, obdarzyła społeczeństwo czworgiem tęgich i zdrowych krzykaczy, zwróciła się do mecenasa sztuk pięknych, Franciszka Hema — przyjaciela rogacza — z przekonaniem, że on nawet obowiązany jest otworzyć oczy małżonkowi na postępowanie żony.
Zainterpelowany, z uśmiechem skłonił się i odpowiedział:
— Dzięki serdeczne za to pochlebne o mnie mniemanie, ale przysługi przyjacielskiej, jaką zaleca mi pani, wypełnić nie mogę. Więcej powiem, misji takiej stanowczo nigdy się nie podejmę. Zaraz pani wytłómaczę, dla czego... Mój przyjaciel kocha swoją niewierną małżonkę.
— Właśnie dla tego należy go ostrzedz! — zaakcentowała silnie pani B. — Właśnie dla tego należy mu oczy otworzyć. Byłoby oburzającem, żeby dla takiej osoby marnował on najszczersze uczucia serca. Panu, jako jego przyjacielowi, nie powinno to być obojętnem.
— Oh... pani łaskawa... podobne sceny zwykle obojętnie obserwuję!... — Przy słowach tych roześmiał się serdecznie. — Przysporzyłbym mu tylko zgryzot, gdybym mu prawdę powiedział; po zatem pozbawiłbym się jego przyjaźni, gdyż, jak to już zaznaczyłem, on kocha swoją żonę. To znaczy, że każdy, kto o niej źle mówić będzie, stanie się w jego oczach zwykłym oszczercą. Niewiasty, łaskawa pani, są nadzwyczaj przebiegłe, one kłamią lepiej od mężczyzn. Walka między mężczyzną i kobietą jest stanowczo nierówną. Tego raz jeden doświadczyłem. Historja ta jest zarówno moralną, jak pikantną. Pragnie ją pani poznać?... A więc proszę siąść tam, w tym ciemnym kąciku; tam, w ciszy i spokoju może się pani rumienić dowoli w czasie opowiadania mego dramatu.
Zaczynam:
Razu jednego przepędzałem lato na wsi, wspólnie z moim przyjacielem i jego kochanką, panią Y. Mąż jej odwiedzał nas tylko w niedziele i święta, gdyż rozliczne interesa zatrzymywały go w mieście. Człowiek to tępy umysłowo, obojętny na wszystko, jeden z tych okazów, którzy zasługują na to, aby byli oszukiwani.
Mieszkaliśmy w pensjonacie, zamienionym ze starej, wielkopańskiej rezydencji, z olbrzymim parkiem i ogrodem.
Pensjonat ten był bardzo ożywiony; gości sporo, a powietrze — jak się wyrażają moderniści — przepojone było erotyzmem.
Przyjaciel mój i jego dama, nadawali odpowiedni ton całemu towarzystwu. Nie krępowali się niczem do tego stopnia, że kto nawet nie chciał, wiedział, dla czego spędzają lato o kilkanaście mil od stolicy i... małżonka.
Pokój pani Y. był na pierwszem piętrze; przyjaciel mój zajmował zaś pokój w przebudowanej stajni na dom mieszkalny.
Wiedzieli wszyscy, że w pół godziny po oddaleniu się pani Y. do swego mieszkania, skrzypiały zwykłe schody, wiodące na pierwsze piętro i cieszył się cały pensjonat, że mężateczka nie czuje się osamotnioną i nie potrzebuje lękać się wizyty opryszków.
Była to rozkoszna idylla, przerywana jedynie w niedziele, w czasie kilkugodzinnej wizyty pana Y.
Przyjaciel mój był rzeczywiście bardzo zakochany w tej bladej, szczupłej, lecz wulkanicznego temperamentu osóbce. Należała ona do tych niewiast, które nie stawiają zbyt wielkich przeszkód. Cicha, łagodna, odznaczała się w postępowaniu dobrze wystudjowaną galanterją.
Gdy przyjaciela przypadkiem nie było pod ręką, natychmiast umizgi swe zwracała w inną stronę.
To było jej naturalną potrzebą, koniecznością, podtrzymującą jej zdrowie; nieustannie musiała być pod wpływem męskiego uwielbienia.
Ja, nawiasem mówiąc, doświadczony w obcowaniu z niewiastami, poznałem najdokładniej wszystkie jej erotyczne wady, które — wybaczcie mi, nadobne słuchaczki — nie tylko jej były właściwe.
Wiedziony pewną sportową ciekawością, że ona nawet mnie, gdyśmy się przypadkiem spotkali na schodach lub w sieni, w pokoju albo ogrodzie — obdarzała specjalnem, dużo obiecującem spojrzeniem. Aby się nie okazać źle wychowanym, z odpowiednią wprawą odpowiadałem jej rzutem oka, również bardzo dużo mówiącym.
Raz jeden nawet objąłem jej kibić i szepnąłem do uszka kilka miłych wyrazów.
— Zapewniam, że dusza moja nie była obciążona ani cieniem zdrady mego przyjaciela, zaś co go pana Y., nie miałem zupełnie zamiaru robić go rogaczem podwójnej potęgi.
Zdanie to rozmyślnie silniej akcentuję, zanim przejdę do treści opowiadania.
— W naszym pensjonacie odbyła się pewnego wieczoru zabawa po której późno w noc wszyscy udali się na spoczynek. Ja tylko i mój przyjaciel, pozostaliśmy na werendzie i w dalszym ciągu piliśmy wino. Szczególniej mój przyjaciel z wprawą wychylał kieliszki.
— Wieczór był prześliczny, niebo skrzyło gwiazdami, księżyc rzucał blade światło hen... poza ogród i drzewa parkowe, śpiew słowików, woń kwiatów i balsamiczne powietrze wywierały potężne wrażenie.
Przyjaciel mój, nieco podchmielony, usposobiony poetycznie odezwał się:
— Czy to nie przypomina Florencji, Wenecji, albo innego starego włoskiego krajobrazu?... Zdaje się, żoe żyjemy w czasach średniowiecznych!...
Ty i ja jesteśmy patrycjuszami... w pałacu tym mieszka szlachetna Rozalinda, do której pałam miłością. Na dziś wieczór naznaczyła mi schadzkę... Ty towarzysz mi do miejsca umówionego, a ponieważ pozostaje nam pół godziny czasu oczekiwać na znak umówiony, przepędzamy go przy pucharze w ogrodzie zajazdu grubego Maceo.
Dla wywołania większego efektu, zawołałem:
— Za zdrowie twojej Rozalindy!... Wiwat, ty stary romansowy biboszu!...
— Żart na stronę! — odpowiedział, w całym kraju niema tak wiernej kochanki jak ona. Pomimo rozlicznych kaprysów zawsze jest dobrze usposobiona, a w sztuce Amora bieglejsza od wszystkich, jakie kiedykolwiek znałem. Przywiązana jest do mnie... szalenie!...
Mimo woli chrząknąłem: Hm, hm!...
— Wiem o czem ty myślisz — mówił w dalszym ciągu przyjaciel — przypomniałeś sobie jej męża... Wiesz dobrze, że go nie kocha; wobec tego chyba nie wątpisz, że oddała mi serce...
— Tego jestem zupełnie pewny; zbyt jaskrawo to okazuje.
— A może sądzisz, że jest mi niewierną?...
— Nie mam powodu tak sądzić.
Przyjaciel wychylił potężną szklanicę wina., policzki nabiegły mu krwią, a głos drżał mu lekko gdy wymawiał słowa:
— Ja cię pojmuję; masz na myśli jej kokieterję... Sama mówiła mi, że cię kokietowała; wyznała nawet, że gdyby mnie nie posiadała, byłaby zdolną zakochać się tylko w tobie. Jeżeli chcesz jednak prawdy się dowiedzieć, to ja sam zachęcałem ją do flirtowania z tobą. Tak... ja ją zapewniłem, że ty jesteś jedynym człowiekiem, któremu nie zazdrościłbym pozyskania jej względów. Śmiejesz się z tego?... Wierzaj, że słowa moje to święta prawda!... Nie dalej, jak wczoraj wieczorem pytałem jej, czy pozwoli cię sprowadzić?... Zarumieniła się biedaczka i rozpłakała.
— A gdyby się zgodziła, ty byłbyś płakał!...
— Słowo honoru, że nie!... Po pierwsze, jesteś moim najlepszym przyjacielem i z tobą chętnie wszystkiem się podzielę co mam najdroższego; po drugie — może to niemoralne co powiem zapewniam cię, że w oczach moich nie utraci ona powabu, jeżeli ty, wyborny znawca kobiet, znalazłbyś, w niej upodobanie.
— Mój drogi, nie zapominaj, że na samą nawet propozycję, ona płakała i oburzała się...
— Z tonu, jakim się o niej wyrażasz, w noszę, że ty wątpisz o jej prawości!...
— Ja sądzę jedynie, że każda kobieta rozsądna, podobną propozycję kochanka odrzuciłaby ze wstrętem.
Przyjaciel mój siedział przez chwilę milczący, z wzrokiem utkwionym w jakiś przedmiot. Nagle rzucił mi pytanie:
— Nie odmówisz mi pewnej grzeczności?.
— Proszę, dysponuj!
— Czy zechcesz teraz odwiedzić panią Y.
— Za późna pora na składanie wizyty.
— Czy zechcesz przez dzisiejszy wieczór grać rolę jej kochanka
— Nie!
— Dla czego?
— Bo więcej cenię twoją przyjaźń, aniżeli jej miłość.
Roześmiał się szczerze, poczem ściskając mi dłoń odezwał się z naciskiem:
— Ja cię proszę o tę grzeczność, a jakikolwiek będzie wynik wyprawy, zapewniam cię, że nic naszej przyjaźni nie zachwieje.
Proszę cię, błagam o tę przyjacielską przysługę! Wymagam tylko jednego, że mi szczerą prawdę powiesz, nie zataisz tego, jeżeli rzeczywiście jej względy posiędziesz.
Jak już poprzednio zaznaczyłem, piliśmy rzetelnie; szczególniej on, ale i ja nie byłem zupełnie trzeźwy.
Niezależnie od trunku rozmarzył nas księżyc, a przy tem ona tego wieczoru wyglądała tak bosko, na dobranoc obdarzyła takiem spojrzeniem... które do wszystkiego upoważniało.
W powietrzu, — jak się wyraził mój przyjaciel — odczuwałem czasy renesansu; zdawało się, że mam przed sobą legendowy pogański wieczór, nęcący ułudnie do miłosnej awanturki. Dla pokrycia tego kuszącego pragnienia, począłem przyjacielowi perswadować na co chce mnie narazić, upominałem go... lecz moje filisterskie zapatrywania wywołały wręcz przeciwny skutek i popychały go do tem większej natarczywości.
Uległem jego prośbom.
Kieliszkiem wina zapieczętowaliśmy umowę. Zobowiązałem się zdać mu najdokładniejszą relację z tego, co między mną a jego kochanką zajdzie; on zaś jeszcze raz mnie zapewnił, że całą tę sprawę zachowa przed nią w najgłębszej tajemnicy i nie powtórzy jej ani słowa z mego opowiadania.
— A więc chodź — odezwał się wesoło — wskażę ci drogę.
Zarzucił płaszcz, wziął kandelabr ze stołu i przeprowadził mnie przez oranżerję do sieni.
Prawdopodobnie z nadużycia trunku pobladł nieco, oczy błyszczały mu dziwnie, śmiał się jednak tak serdecznie, że aż świecznik pobrzękując, trząsł się w jego ręku.
— Do djabła — szepnąłem — zachowuj się spokojnie, bo inaczej wszystko zepsujesz.
— Jakże się nieśmiać z tak wybornego żartu?
Światło tajemniczo migało, a na ścianie, jak jaki olbrzymi nietoperz, ukazał się cień jego, przybierający to większe, to mniejsze kształty.
— Mój drogi — mówił bez przerwy — tylko nie marudź i śmiało przystępuj do rzeczy. Gdy wejdziesz na schody, znajdziesz się w długim kurytarzu; przejdziesz go, a w końcu natrafisz na drzwi wiodące do jej pokoju. Drzwi są otwarte, gdyż ona mnie oczekuje. Zatem marsz!... Życzę szczęścia!...
Uczułem dziwny jakiś niesmak... Teraz zrozumiałem dopiero, że to co miałem wykonać, było złośliwe i głupie!.. Miałem nawet zamiar wyjawić to przyjacielowi, lecz twarz jego wyrażała tyle zarozumiałości i ironii, że postanowiłem go ukarać.
— Dobrze — pomyślałem — jeżeli sam tego chcesz, popróbujemy!... Zobaczymy, kto zwycięży!..
— Do widzenia! — szepnąłem — i ruszyłem naprzód zdobywać laury!...
Schody trzeszczały po każdym stąpnięciu, a gdy znalazłem się na piętrze, jeszcze dochodził mnie śmiech przyjaciela.
Po chwili znalazłem się pode drzwiami pani Y. i otworzyłem je.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pół godziny oczekiwał na mnie przyjaciel. Zastałem go na werendzie jeszcze więcej bladego i pijanego niż poprzednio.
— Już z powrotem?... odezwał się wesoło i podniósł kieliszek.
No, jak cię przyjęła?...
— Przypominasz sobie naszą umowę?
— Naturalnie!...
— Wymagasz jej dotrzymania?
— Bezwarunkowo. A więc jak ci poszło?
— Tak jak przewidywałem. Ona jest tak poczciwą; nie chciała dopuścić do żadnego skandalu.
— Nie stawiała ci trudności?... Nie opierała się?
— Najpierw pytała się gdzie jesteś. Zdawało jej że słyszała twój śmiech na schodach; przysięgłem że się myliła. Zapewniłem ją, żeś podpił zawiele i zmuszony byłem do łóżka cię położyć. Potem... pogodziła się z losem. Wreszcie...
— Wreszcie?!..
— Ty sam, tak gorąco mnie prosiłeś...
Padł na krzesło bezwładnie i począł coś majaczyć...
Po chwili odezwał się:
— Z opowiadania twego wnoszę, że drwisz ze mnie.
— Chciałeś prawdy i zapewniłeś mnie, że nie przyjmiesz tragicznie, jakikolwiek będzie wynik tej wyprawy.
— Ja też nie przyjmuję tego tragicznie; przeciwnie, cieszy mnie to!...
— A ty?... jesteś chociaż zadowolony?... Czy zasługuje na te pochwały, jakie jej oddaję?
— Możesz z niej być dumny.
— W takim razie wychylmy kieliszek za zdrowie Rozalindy!...
— Niech żyje!...
Piliśmy jeszcze czas jakiś na jej pomyślność, przyczem musiałem najdokładniej opowiedzieć cały przebieg tej awanturniczej ekspedycji. Już dobrze świtało, gdyśmy powstali od stołu i udali się na spoczynek. Pomimo podniecenia się trunkiem, nie byliśmy zbyt wesoło usposobieni, a przy rozstawaniu się, trudno nam było wydobyć z gardła życzenie „dobrej nocy”.
Z pewnym niepokojem udałem się dnia następnego na śniadanie.
W sali stołowej miejsce mego przyjaciela — znajdujące się tuż obok mego — było puste. Również niezajęte było krzesło pani Y.
Czyżby złamał słowo i mnie zdradził?... A może wbrew naszym układom, na zasadzie moich zeznań pociągnął ją do tłómaczenia? Z pewnością tak zrobił...
Wściekałem się na moją głupotę!... Żałowałem teraz że prawdę wyznałem!... Należało, mi przewidzieć, że słowa moje wpiją się jak sztylet, w jego serce i pozbawią go spokoju...
Pod koniec śniadania weszła pani Y. cichutko do sali. Ubrana była w białą suknię, kolor symbolizujący niewinność. Skarżyła się na lekki ból głowy, przyjmując przytem postawę zimną i niedostępną.
Zasyłając „dzień dobry” skłoniłem się nizko. Odkłoniła się z miną obrażonej księżny... miną imponującą powagą i... wzgardą — na jaką tylko wytrawni aktorzy zdobyć się potrafią. Wierna kopia pani B. w słynnej roli z „Fałszywych brylantów”.
W chwilę po niej, zjawił się mój przyjaciel. Traktował mnie wyniośle i drwiąco. Z nią, przeciwnie, zachowywał się z wyszukaną galanterją; okazywał jej niezwykłą troskliwość.
Ponieważ śniadanie już spożyłem, a sytuacja dramatyczna — silnie naprężona — zbyt widocznie do mnie stosowaną była, więc, jak gentleman, skłoniłem się grzecznie i opuściłem jadalnię.
Nie upłynęło kwadransa, gdy do mego pokoju wszedł przyjaciel.
Zastał mnie palącego cygaro i bawiącego się pielęgnowaniem paznogci.
— Siadaj — odezwałem się — i zapal cygaro.
— Czegoś podobnego nie spodziewałem się — brzmiała odpowiedź.
Stał przedemną, przybierając ton uroczysty.
— A może wolisz fajeczkę?...
— Zachowałeś się marnie!...
Twarz jego była czerwona. Głos mu drżał.
— No, no... widzę, żeś podrażniony?... Nie galopuj się tylko zbytnio. Zdaje się, że to ty właśnie niezbyt lojalnie się zachowałeś!...
— Sądzisz, że jej cośkolwiek powtórzyłem?
— Tak, niestety, cała sprawa wygląda!
— Mylisz się. Gdybym ją pociągał do tłómaczenia a ona prawdziwość twoich zeznań zaprzeczyła, nie uwierzyłbym jej. Rzecz ta zupełnie inny obrót przybrała. Gdy ją dziś rano spotkałem, była silnie podrażniona; płakała i narzekała na pensjonat. Gdy zapytałem co jej dokucza, nie chciała mówić. Po długich naleganiach dopiero, wyznała, co ją w nocy spotkało. Mówiła, że ty do niej gwałtem się wdarłeś; że siłą pragnąłeś posiąść jej wzajemność, że przeszło kwadrans walczyła, aby się uwolnić od twojej osoby!
Zamilkł, oczekując mojego uniewinnienia się.
Nie ruszając się z miejsca, przyglądałem mu się z uśmiechem i w ciszy podziwiałem nadzwyczajną przebiegłość pani Y.
Jak świetnie obmyśliła odparcie zarzutów, nie czekając na zapytanie o winę!... Odparcie było tak sprytne i z taką prawdą wypowiedziane, że wszystkie inne jej kłamstwa manewr ten pokrywał.
To było bajeczne!... nadzwyczajne!...
— Odpowiedz, co na te zarzuty, człowieku!... Wytłomacz się!...
Do djabła... z czego się śmiejesz?...
— Ja się śmieję?... Wybacz, bezwiednie to uczyniłem. Znajduję, że ty masz rację. Ja, rzeczywiście, marnie się zachowałem!... Chciałem ci ją odbić!... Niestety, zostałem zdemaskowany.
Twoja ukochana jest czysta jak śnieg, a nieugięta jak opoka. Życzysz sobie abym ją przeprosił?... Jestem gotów!... Zapewniam, że czuję nawet potrzebę dać jej zadosyćuczynienie.
Przyglądał mi się chwilę z powątpiewaniem, poczem odpowiedział:
— W słowach twoich odczuwam myśl utajoną... ty chcesz mnie otumanić. Z początku także uważałem za niemożliwe, żebyś ty był zdolny uciekać się do pospolitego kłamstwa... Musisz jednak przyznać, że to wszystko przeciw tobie przemawia. Dla czego ona dzisiaj rano tak rozpaczała?... Gdyby tak było jak utrzymywałeś, byłaby przecież całą sprawę w tajemnicy trzymała. Nie uwierzysz jak ciężko przychodzi mi wyrazić żal do twojej osoby. Czy mogę jednak ukryć ten ból?...
— Mój przyjacielu, zakończmy te udręczenia. Tu nie ma wątpliwości, że ty obowiązany jesteś więcej jej wierzyć, aniżeli mnie, zwłaszcza, że ja przyznaję się otwarcie do kłamstwa. Jeżeli ty starasz się mnie jeszcze usprawiedliwiać, widzę przecież wyraźnie, że to wynika z radości odkrycia prawdy. I woja ukochana przeszła zaszczytnie przez próbę ogniową, na którą ją sam wystawiłeś. Ja... łgałem i własnem kłamstwem pobity zostałem.
— Przyjaciel mój poszedł; nie zupełnie jednak pewny szczerości mych słów. — Dopiero po wznowionej z panią Y. rozmowie, upewnił się zupełnie o jej niewinności. — Od tej pory miłość zakochanych spotęgowała się. — Gruchali odtąd jak dwa gołąbki!...
Ja, okazałem się już zbyteczny, żenowałem ich.
Aby nie zwracać uwagi gości pensjonatu, pozornie zachowywaliśmy stosunek przyjazny. Ona tylko unikała mnie starannie; przy obiadach zaś zachowywaliśmy najkonieczniejsze formy towarzyskie.
Życie w tych warunkach na wsi, było nieznośne; postanowiłem więc usnąć się. — Trzeciego dnia, po zajściu powyższem, powiedziałem im: „Bywajcie zdrowi”!
Nie uwierzycie państwo, z jakiem zadowoleniem ten frazes przyjęli....
Opuszczając willę, spojrzałem raz jeszcze w gorę. — Stała w oknie, ukryta dyskretnie za firanką. Gdy wzrok nasz spotkał się, roześmiała się i na pożegnanie posłała mi ręką całusa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Historja moja, tak, jakby ukończona, gdyż do niej to tylko dodać mogę, że w kilka lat po naszem rozstaniu, mój przyjaciel odszukał mnie i.... przeprosił.
Jego ukochana zerwała z nim przyjaźń i z całą otwartością — żeby nie miał żadnej wątpliwości — przyznała się, że traktowała go zawsze jak błazna!
Przy rozstaniu przyznała się nawet do tego, że moja wizyta nocna była dla niej prawdziwą przyjemnością.
Wywdzięczając się za tę przykrość i żeby jej postępowanie należycie napiętnować, przyjaciel mój z naciskiem zaznaczył, że jemu tę przyjemną wizytę ma do zawdzięczenia.
Jak powiedziałem, to już do historji mej nie należy, w której zarówno lekkomyślność i morał, są chyba dostatecznie zrozumiałe.
Teraz też zapewne łaskawa pani pojmuje, dla czego uważam odsłanianie przyjacielowi niewierności ukochanej za nonsens...
Czy mam rację?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: Wincenty Szatkowski.