W szponach/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W szponach |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Radosny błysk w oczach naczelnika więzienia, pośpiech, z jakim kazał go odprowadzić do celi, żartobliwy frazes, jakim pożegnał go doktór, zastanowiły Józefa, ale było już za późno. Szedł z opuszczoną głową przez korytarz, a w uszach mu dzwoniło:
— Bądź pan pewny, że my tu całą służbę postawimy na nogi, byle panu chleba dostarczyć... Niech pan będzie spokojny...
Był zły na siebie i długo chodził po celi, aby się uspokoić.
Słyszał ciche, szybkie stukania, jakby aparatów telegraficznych w sąsiednich celach i nawet do niego zastukano kilkakroć razy.
Nie odpowiadał, rozżalony na cały świat, zniechęcony wogóle do ludzi.
— Tak podle kłamać!
Ostre uczucie głodu przeszło zwolna w dręczącą słabość, usiadł na stołku, położył głowę na stole i zamknął oczy.
— Niech się klucznik złości, co go to obchodzi!...
Nie ruszył się nawet, gdy drzwi celi otwarły się. Odemknął tylko jedno oko i popatrzył, czy czasem nie przyniesiono mu chleba...
Ale nie: to wszedł posługacz, otworzył pryczę, położył na niej ciemną, zwiniętą w wałek kołdrę i w milczeniu cofnął się natychmiast.
— Kłaść się spać!... — warknął klucznik.
Józef wcale się nie śpieszył; był w okresie nieposłuszeństwa:
— Niech tam! Co mi zrobią? — myślał. — Nie dlatego się kładę, że mi każą, a dlatego, że sam chcę!...
Istotnie, zmęczone jego członki z rozkoszą wyciągnęły się na grubym i chybotliwym wyrku. Nie rozbierał się dla zimna i wstrętu, jaki czuł do cuchnącej kołdry.
Okrył nią tylko nogi i pół ciała...
Wkrótce zasnął głodnym, pełnym przywidzeń snem.
Śniło mu się, że przedziera się przez gęste ciernie, które szarpią mu ciało i ranią, oplątują nogi, wstrzymują, a tymczasem ztyłu ściga go ogromny, czarny niedźwiedź!...
Matka biegnie zboku i woła:
— Józiu, Józieczku!... Uciekaj, uciekaj!...
Ojciec stoi w furtce bramy i macha kluczem...
Aby tylko do tej furtki dopaść!...
Ale niepodobna, siły go opuściły, ugrzęzłe w powojach nogi daremnie się szamoczą...
Trzask, łoskot nadbiegającego potwora wzmaga się, Józef już czuje ztyłu na karku gorący jego oddech, ciężkie, kosmate łapy opierają się o jego plecy... Leci w przepaść...
Niezwykły hałas obudził go: w otwartych drzwiach stał klucznik i dwóch żołnierzy, a trzeci świecił latarką nad łóżkiem i mówił:
— Dwudziesty piąty!...
— Zmiana warty i „powierka“ — pomyślał sennie Józef, przewracając się na drugi bok.
Zasnął natychmiast i znowu obiegł go rój potwornych i przykrych widziadeł, wraz z któremi zapadł się bezsilnie w ciemną, niezgłębioną przepaść.
Wyrwał go z niej głos przykry i mocne szturchnięcie.
Otworzył oczy i ze zdziwieniem dostrzegł w szarym zmroku przedzierającego się przez okno świtania dziwną postać wygoloną, krótko ostrzyżoną w szarej kurcie, która szczerzyła ku niemu białe zęby i wyciągała rękę po kołdrę.
Poza nią w otwartych drzwiach korytarza stał wąsaty klucznik w ciemnym mundurze.
— Niech pan wstaje!... Muszę zamknąć łóżko!... Twardo pan śpi!... — gadało widziadło.
Józef ocucił się zupełnie, wstał, oddał kołdrę i pozwolił zamknąć pryczę.
Wzrok jego chciwie szukał po stole.
— A chleb?... — bąknął.
Widziadło już wymknęło się z celi, unosząc kołdrę. Klucznik drzwi głośno zatrzasnął.
Chleba nie było.
— Ach, moskale, moskale, łotry!... Rozumie się, że oszukali. Rzecz prosta: inaczej być nie mogło. Słyszana rzecz, żeby moskal słabszemu słowa dotrzymał! — pomyślał Józef z goryczą.
Jednocześnie poczuł, że całe ciało gore mu, jak w płomieniach i z przerażeniem spostrzegł roje pluskiew, opiłych krwią, jak błąkały się po ścianach wzdłuż ramy przymkniętej pryczy, szukając dziennych kryjówek.
— Widzę, że nie będę sam — roześmiał się. — Cóż, trzeba się ubierać! Nie daruję im mego chleba... Zaraz zacznę stukać!...
Rozebrał się, umył z rozkoszą rozpalone, skąsane piersi, ramiona i plecy zimną z kranu wodą, rozczesał palcami rozwichrzone włosy.
— Ani siennika, ani poduszki, ani mydła, ani grzebyka!... Psie juchy, chcą nas zbawiać, według teorji Tołstoja!... Chcą nas koniecznie „sprostaczyć“, „omużyczyć“ — pomyślał po rusku.
— Zobaczymy!... — mruknął głośno.
Czuł się wyspanym, rzeźkim i wesołym. Wczorajszych rozpaczliwych myśli ani śladu. A gdy nadto otwarło się we drzwiach okienko i stamtąd wysunęła się ręka ze sporą krajanką razowego chleba, odrazu odzyskał dawny humor i nawet zagwizdał.
Wtem, łamiąc chleb, trafił na wetknięty weń zwitek papieru; umilkł, odwrócił się plecami do drzwi i kartkę pośpiesznie rozwinął:
— „Kto jesteście, towarzyszu? Skąd i za co?... Posyłam wam alfabet stukania. Pierwsze uderzenie — rząd, poczem przerwa — następne uderzenie — miejsce litery w rzędzie. Stukać najlepiej o zmroku, bo wtedy nie widzą, kto stuka. Gdybyście chcieli odpisać, to kartkę oddajcie temu, co przynosi chleb. To nasz człowiek, prawda, złodziej, ale uświadomiony już tu w więzieniu. Siedzę tu już dwa miesiące i znam doskonale wszystkie porządki. Jeżeli trzeba wam będzie co, to wam poradzę. Jestem S. D. K. P. i L. Nazywam się Butterbrot“.
— No, doskonale!... Ale zapomniał napisać, z której znajduje się strony. Zaraz zastukam i dowiem się.
Chwycił łyżkę i uderzył w mur.
— Raz, dwa, trzy.
Gdy po małej zwłoce ozwały się za ścianą uderzenia, roześmiał się, a gdy i za drugą ścianą jednocześnie ozwały się podobne stuknięcia, zawołał w głos:
— Ale tu widzę tych Butterbrotów urodzaj!
— Już pan stukasz?... Wcześnie pan zaczyna! Stukać nie wolno!... Napisano w prawidłach. A wrzątku pan chcesz!? — spytał, otwarłszy okienko, klucznik.
— Przyjacielu, naczelnik więzienia pozwolił mi wczoraj robić wszystko, co zechcę, spytaj go, jeżeli nie wierzysz. Wrzątku chcesz mi dać? A poco?
— Do herbaty.
— Herbaty nie mam, ale wrzątku dajcie. Wypiję z chlebem. Czy nie można dostać szczypty soli?
— Wszystkiego można dostać, jeżeli pan ma pieniądze. Ale powiedziałem już, że zakupy robi się tylko we wtorki i piątki.
— A czy pożyczyć od kogo nie można?
— Może i można!... To zależy. Jeżeli pan tu kogo zna... Co?... To chyba!... Niech pan powie jakie nazwisko... — chytrze pytał klucznik...
Józef już chciał wymienić Butterbrota, ale wporę ugryzł się w język.
— Nie znam nikogo. Dajcie tymczasem czystego wrzątku.
Aresztant, stojący ztyłu za klucznikiem i pilnie przysłuchujący się rozmowie, nalał mu w podany kubek gorącej wody. Okienko zatrzasnęło się zaraz i Józef, siadłszy na stołku, zabrał się z rozkoszą do śniadania. Jadł wolno, po chłopsku, skrupulatnie podbierając opadające na stół kruszynki chleba i rozmyślał o tem, co ma wystukać swoim sąsiadom.
— Nie jest znowu tak źle. Wszędzie są ludzie! Jak się dowie szczegółów o zwyczajach więziennych i o tem, co mu się należy, to nie pozwoli się krzywdzić!... Te żydki wydają się jakieś poczciwe dusze, chociaż es-deki! Napisali zaraz do niego! Najgłówniejsza, jak dać znać rodzicom, że jest tutaj na Pawiaku i że nic mu się nie stało. Matka napewno rozpacza, szczególniej, jeżeli ta moskiewka ze „stróżówki“ poleciała z językiem. Szkoda, że z nią mówił, ale czy mógł wiedzieć?
Widział wyraźnie tuż przed sobą roztrzęsione wzruszeniem i zalane łzami rysy matki.
— Nie mogłem przecież inaczej, nie mogłem, matuchno! I tybyś nie chciała, żebym inaczej postąpił. Ja wiem, kochana, wiem i za to cię tak bardzo, tak bardzo kocham! — szeptał, zakrywając twarz rękami. — Spytam się, czy nie można napisać do rodziców. Matka zapłaci, ostatniego rubla odda, byle mieć kartkę ode mnie. Te socjały pewnie tu dawno siedzą i pewnie mają sposoby... Piszą zapomocą rozmaitych umówionych znaków, ukrywają kartki jak ta w chlebie, którą dostałem. Ale jeżeli oni nie są tem, co piszą?... Jeżeli to są umyślnie posadzeni obok mnie szpiedzy, żeby wydobyć tajemnicę?... Nic, nic im nie powiem, tylko nazwisko, klasę i szkołę, bo to policja już wie przecie! Możnaby dodać, o co mię posądzają, ale nie wiem właściwie sam, o co mię mają zamiar posądzać, gdyż mnie dotychczas nie badano! Co to znaczy, że mnie nie badają? Albo oskarżenie moje jest zupełnie nic nie znaczące, pochodzi od tych radomiaków, albo wszystko wykryto, wszyscy są już aresztowani i badają ważniejszych, odkładając nas młodszych na potem, kiedy będą mieli więcej czasu! Nie, to niemożebne!... Tylu uczniaków, rozsypanych po całej Polsce, żeby w tak krótkim czasie mogli wyłapać!?... Niepodobna! I w jaki sposób mogliby się dowiedzieć!? O wszystkiem, zupełnie o wszystkiem paru tylko wie ludzi, pewnych jak sam Pan Bóg!... Inni znają jedynie swoje kółko, co najwyżej swój okręg... Żeby wykryć całą organizację, trzeba czasu, a przed mojem aresztowaniem wzięci byli tylko radomiacy...
To rozumowanie uspokoiło Józefa. Chodząc, siedząc, gwiżdżąc pocichu lub śpiewając pod nosem, doczekał się nareszcie obiadu.
Co to była za zupa, ta grochówka koloru błota, podana w brudnym, drewnianym szafliczku! Głód jednak tak mu dokuczał, iż, pokonawszy odrazę i przymknąwszy oczy, zaczął pośpiesznie czerpać łyżką i jeść płyn ciepławy. Gdy wszakże na dnie dostrzegł pływające, rozgotowane robaki, odepchnął od siebie jedzenie z odrazą, graniczącą z bólem fizycznym.
— To nie do wiary! Co te mochy wyrabiają? Poskarżę się, poskarżę!...
Zerwał się i chciał już łomotać do drzwi.
— Ale komu? Moskalom na moskali? Klucznik powie, że to się jego nie tyczy. I słusznie: co on na to poradzić może?... Naczelnikowi więzienia? Lecz przecież on sam to jedzenie mi przysyła... Ha, trzeba będzie się tych socjałów spytać, czy im takie jedzenie dają i co oni w tym wypadku robią?
Czekał więc ze zdwojoną niecierpliwością na zmrok i możność stukania. Siedział bez ruchu na stołku i rozmyślał. Ciemności nie zgęściły się jeszcze na tyle, aby nie można było rozróżnić przedmiotów. Zwlekał więc Józef z obawy przed klucznikiem i śledził z niepokojem kroki jego na korytarzu, gdy energiczne trzykrotne uderzenie w ścianę zakłóciło grobową ciszę celi.
— Poco tak głośno, nie jestem przecie głuchy! — pomyślał i odpowiedział leciuchnem puknięciem.
Sygnał powtórzył się raz jeszcze i dopiero po głośniejszej odpowiedzi Józefa posypał się grad stuków, przerywanych rytmicznie, jak w aparacie telegraficznym. Józef nic nie rozumiał i, doczekawszy się przerwy, jął wolno wypukiwać swe nazwisko, wedle tablicy.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć; raz, dwa, trzy, cztery, pięć; raz, dwa, trzy.
Przerwano mu z drugiej strony nagłem stuknięciem, ale go nie zrozumiał i dalej wystukiwał w pocie czoła, szepcąc:
— Wol — no!...
Znowu grad niecierpliwych stuknięć.
— Nic z tego nie będzie! Czegoś czy brak, czy za dużo!... Nie rozumiemy się! Będę stukał po swojemu...
I znowu zaczął od początku, wolniuchno, z uporem wystukiwać:
— Józef Gawar, uczeń ósmej kla...
Stuknięcie z za ściany.
— Szko...
Znów stuknięcie.
— Acha, to znaczy, że zrozumiał, że nie cały wyraz trzeba mu wystukiwać!... Byczo! — domyślił się wreszcie.
Żwawiej poszła telegraficzna rozmowa.
— Ładnie, ładnie! Pan stuka, pan wie, że nie wolno!... Pan czytał w prawidłach. Wczoraj pana przyprowadzono, a już pan stuka. Wcześnie pan zaczyna... Ja na pana raport złożę, pana za to nie pochwalą, nie! — rozległ się nagle głos ode drzwi.
Józef obejrzał się i zdumiał, spostrzegłszy stojącego w otwartych drzwiach grubego, dobrodusznego klucznika.
Zagłębiony w poznawaniu nowej dla siebie nauki, zapomniał, gdzie jest, nie słyszał ani kroków klucznika, ani nawet zgrzytu rygli i zawiasów otwieranych drzwi.
Chciał dać znać o bliskiem niebezpieczeństwie wystukującemu dalej za ścianą sąsiadowi, ale, zanim się na to odważył, drzwi się u niego zatrzasnęły, a otwarły natychmiast obok i usłyszał burzliwą rozmowę po rosyjsku:
— Znowu pan stuka... ja doniosę zaraz naczelnikowi, pozbawią pana spaceru i widzenia!...
— Donoś, kochanku, donoś... Wiem przecież, że twoje to rzemiosło... Poco więc mi tu o tem raportujesz?... Idź do djabła!
— Nie wolno stukać... Pan zawsze tylko ciszę powszechną narusza i innych psuje, co jeszcze nic nie wiedzą!
— Acha, to ten obok nowy?... Doskonale, właśnie chciałem się dowiedzieć. Kto to i skąd? Nie wiesz? Powiedz, a dostaniesz papierosa i stukać przestanę.
— Rozmawiać nie wolno!... — pochmurnie odpowiedział klucznik i zaraz zgrzytnęły rygle.
Zapalono na korytarzu światło i wstawiono lampki do cel w otwory nad drzwiami.
Mętny, żółtawy blask rozwidnił stężały do atramentowej mocy zmrok posępnych i nagich katowni.
Tak zakończył się dzień drugi Józefowego więzienia.
Do cel wrzucono kołdry i otwarto prycze. Zmęczony Józef pośpieszył się rozebrać i położyć.
Lecz pchły i pluskwy zaatakowały go natychmiast w tak okrutny sposób, a było ich tak wiele, takie były zajadłe, przedsiębiorcze i do takiej dorastały wielkości i siły, iż zmrużyć oka nie mógł, opędzając się im całą noc, dręczony ukąszeniami głębokiemi i bolesnemi, jak pchnięcia sztyletów.
Gdy zaś zdrzemnął się troszkę nad ranem, zbudziło go przejmujące zimno, wnikające pod lichą kołdrzynę zdołu, przez rzadkie, dziurawe płótno rozciągniętego na ramie pryczy wyrka, gdyż materaca lub nawet siennika tu nie dawano.