W szponach/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W szponach |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym czasie zaszły dwa wypadki, które odegrały ogromną rolę w historji jego duszy.
Pewnego dnia wezwano go w niezwykłej godzinie do kancelarji, a stamtąd, nie powiedziawszy ani słowa, wpuszczono go do obszernego pokoju, przedzielonego nawpół podwójną przegrodą z gęstej, drucianej siatki. Poza tą siatką, niby za mgłą, ujrzał postać matki. Obok niej stał dobrze mu znany wachmistrz żandarmski z ceglastą, drewnianą twarzą, tęgi, dorodny, opięty w mundur niebieski.
Stał z miną wyżła, wartującego nad zwierzyną.
Widok ten uderzył Józefa jak obuchem w głowę. Był pewny, że jego matka została również aresztowana i zatoczył się wbok tak, że musiał ręką oprzeć się o ścianę. Matka przypadła do kraty.
— Józiu, Józiku, dziecko moje!... Co ci to?... Ach jaki on blady, jaki mizerny?!... Co oni z nim zrobili?... — szepnęła przez łzy, gradem płynące po zawiędłej, pomarszczonej twarzy. — Pewnie źle ci jeść dają? Przyniosłam ci trochę jedzenia i bielizny. Powiedzieli mi, że ci oddadzą. Upomnij się!...
— To matka z domu przyszła, z wolności?... — pytał, przypadając z drugiej strony do kraty.
— Z domu. Albo co? — zdziwiła się.
— Nic, nic! A ojciec, ojciec też jest w domu?
— Jest, jest... Zdrów. Nie mógł przyjść, kazał cię uściskać...
— A... lokator z trzeciego piętra?
— Też wszyscy są... Kazali cię pozdrowić... Nikogo nie brak z twych kolegów, tylko ciebie — westchnęła.
— Nie wolno rozmawiać o niczem więcej, tylko o zdrowiu!... — upominał ją surowo wachmistrz.
— Ja też o niczem... Jakże się masz?... Nie chorowałeś? Tak byłeś strasznie blady, kiedyś wszedł. Teraz dopiero trochę ci się twarzyczka zarumieniła.
— Bo widzisz, matuchno, najciężej, kiedy... lękam się... że przeze mnie... kiedy myślę, żem komu krzywdę zrobił..
— Ależ nikt, nikt... Mówię ci... Wszyscy ci posyłają ukłony i uściski... Przychodzą owszem czasami do mnie. Książki obiecali nosić...
— To Kardzo dobrze. Książek bardzo potrzebuję. Chciałbym się uczyć...
— Napisz mi, co chcesz, to się postaram...
— A jakże ojciec? Bardzo się martwi, nie gada na mnie?
— Nie, nie gada; ciężko nam, ale nie gada... Kiedym tu szła, to mi też kazali, żeby cię skłonić, ale ja... nie... Ty sam wiesz... Ciężko nam, ale błogosławię cię, synu!... W imię Ojca i Syna... — mówiła cicho.
— A nie dowiadywałaś się, matko, jak stoi moja sprawa? Czy długo jeszcze się przeciągnie?... Nic mi nie mają do zarzucenia, bo ja nic nie wiem...
— To samo mówiłam, kiedy mi kazali cię skłaniać... Nic nie może powiedzieć, bo nic nie wie, mówiłam. Chcę prośbę do prokuratora podać, żeby cię wypuścili za poręką, albo kaucję pozwolili złożyć... Dobrzy ludzie obiecali znaleźć na to pieniądze...
— Cóż ci odpowiedzieli?... Mówiłaś już o tem?
— Mówiłam. Krzyczał na mnie bardzo... jenerał... Mówił, że krnąbrny jesteś, nieposłuszny, że cię nie puści... Ale podobno każdemu tak gada. Więc mi radzą, żeby podać prośbę. Cóż ty na to?
— Owszem, można! Byle tam bardzo nie prosić!... — odpowiedział po chwili namysłu.
Żandarm spojrzał na zegarek.
— Już czas!... Kończcie...
— Więc widzisz, synu... Przyniosłam ci... Upomnij się... I napisz, jakie książki będą ci potrzebne... Przyniosę... Będę przychodzić... Wszystko, co mogę... — szeptała rwącym się, przejmującym szeptem.
Ręce położyła na siatkę drucianą, jakby go chciała objąć. Serce mu się warem oblało, boleśnie zapragnął jej dotknięcia i odczuł całą hańbę i okrucieństwo tych podwójnych przegród z żelaza i tych paru stóp pustki między dwiema kratami, oddzielającemi go od matki.
— Do widzenia, matko!... Przychodź, ach przychodź, kochana!... Za dwa tygodnie, powiadasz?...
— Tak mówili...
— Więc do widzenia. Ojca uściskaj, ręce mu ode mnie ucałuj... Niech daruje, że przeze mnie może ma zmartwienie, ale nie można inaczej, nie można...
— Sama mu to mówię, cięgiem powtarzam... Dzieciątko moje, a chroń się, żebyś nie zachorował... Mam nadzieję, że się wszystko dobrze skończy...
— Nie wiem, matko, ale myślę, że tak...
— Kiedy wrócisz do nas, to się urządzimy lepiej... za miastem. Ojcu obiecują miejsce...
— Więc ojciec bez miejsca?
Milczała przez chwilkę zakłopotana.
— No tak, stracił... Kazali rządcy zaraz mu miejsce wymówić, ale to nic, to lepiej... Ciężka służba stróżowska, sam wiesz... Teraz, kiedy ty swoją szkołę skończysz, będziemy mogli innego szukać zajęcia... Przy jakiej willi, lub coś... Mówię ci, że już mu obiecują... Nic to, nie warto się martwić! Ot, głupstwo, byleś był zdrów! — powtarzała żałośnie.
Chłopak pochylił zachmurzone czoło i nic nie odpowiadał. Żandarm znów spojrzał na zegarek.
— Widzisz, matko, nie wiem, czy mi pozwolą... zdawać tutaj maturę!... Muszę się jednak uczyć na wszelki wypadek... Dlatego proszę o książki... Przyślesz mi moje książki szkolne...
— Tylko widzisz, synku: podobno nie pozwalają przysyłać tutaj książek starych, trzeba dawać nowe, nierozcięte... Ale to nic, pozamieniam u antykwarjuszy... z dopłatą.
Chłopcu boleśnie brwi drgnęły.
— Nie trzeba, nie trzeba... Bez tego dam sobie radę, przypomnę tak z pamięci... Nie chcę, żebyście wydawali, wiem, że sobie od ust ujmiecie... Nie chcę!...
— Dziecko moje, przecież ty nasz... — próbowała go przekonywać.
Drzwi za Józefem otwarły się z niemiłym trzaskiem i wszedł żandarm, który go przywiódł.
— Koniec. Proszę wychodzić!
Józef spojrzał na matkę raz jeszcze; zmącone bólem jej oczy przeszyły go jak dwa zatrute sztylety, poczuł, że znów blednie i słabnie, rękę mimowoli do serca przycisnął, usta zaciął, kiwnął jej głową i wyszedł.