<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

W czasie swych nieustannych wędrówek po X Pawilonie przekonał się Józef, że więzienie to nie ma bynajmniej tego jednolitego charakteru, jaki wróżyła jego powierzchowność i jego sława. Miał on korytarze i zakątki ciche, posępne, ale miał i wesołe, miał spokojne, potulne, miał i burzliwe, buntownicze. Skąd to pochodziło, Józef sobie wytłumaczyć nie umiał, gdyż i tu i tam stróżowali ci sami żandarmi, ci sami żołnierze; mury, kraty, drzwi i przepisy były te same i ci sami więźniowie.
A jednak wszystko się w tych różnych korytarzach zmieniało i ten sam żandarm, co zachowywał się surowo i grubjańsko w jednym oddziale, był grzecznym i wyrozumiałym w drugim; w jednym wypadku był on czujnym, nieprzystępnym służbistą, w drugim obojętniał i głuchł na wszelkie wykroczenia więźniów.
Józef tak się wczuł już w życie więzienne, że po paru godzinach pobytu określał po kilku drobnych szczegółach, po spojrzeniu i zachowaniu się swych stróżów charakter korytarza, na który się dostał.
Tym razem był to korytarz wesoło-niespokojny, ten sam, którego okna wychodziły na wały forteczne, gdzie po raz pierwszy wyjrzał przez okno i próbował porozumieć się z sąsiadami. Szkoda, że nie w tej samej umieszczono go celi. Ale i ta była niezła, sucha, ciepła, widna. Wogóle inny wstępował duch w człowieka!... Ogarniał jakiś specjalny nastrój. Przedewszystkiem tu wcale nie było tak strasznie cicho, jak gdzie indziej. Coraz stukano do drzwi. Żandarmi biegali zatroskani od celi do celi, nie przyciszając nawet kroków. Rozmowy z nimi więźniowie prowadzili wcale nie szeptem, a głosem donośnym i śmiałym. W celach rozbrzmiewały pieśni i śmiechy, oraz słychać było nieustanne prawie to tu, to tam kołatanie.
Do Józefa również zastukano natychmiast, skoro tylko posługacz wniósł mu śniadanie.
— Kto?... Skąd?... Jak?... Za co?...
Odpowiedział, trochę zmieszany natarczywością i odwagą, z jaką pukano, nie bacząc na obecność pod drzwiami żołnierzy i żandarmów. Dowiedział się, że sąsiaduje z nim Frączak z P. P. S., z frakcji rewolucyjnej, z czego bardzo się ucieszył, bo zawsze marzył o poznaniu tej awanturniczej partji. Z drugiej strony miał lewicowca Potockiego. Dziwiło go trochę, że ten tak samo hałasuje i dogaduje żandarmom, jak „frak“ i poczuł do niego za to również sympatję.
— Przewiercę dziurę do obu! — powiedział sobie i wziął się do tego zaraz po śniadaniu. Na korytarzu rozbrzmiewały prawie bez przerwy głosy i kroki, ruch nie ustawał i zajęci ciągle żandarmi nie przeszkadzali mu wcale w robocie. Wtem usłyszał trzykrotne głuche uderzenie w ścianę, a potem na piecu dziwny szmer, jakby pełzanie gada. Domyślił się zaraz, o co chodzi. Przystawił stołek, schwycił się rękami za gzyms, podciągnął do wierzchu pieca i dostrzegł tuż przed nosem gruby patyk, wystający z dużej dziury. Zapomocą tej „igły“ wywlókł z muru długi, płócienny woreczek, pełny papieru. Radość jego granic nie miała. Znalazł tam liścik do siebie, kawałeczek ołówka, czysty papier, parę gazet, oraz liścik do sąsiada Potockiego ze wskazówką, jak go przesłać. I w tamtym murze naprzeciwko była już dziura; nie to go jednak zdumiewało, lecz długość listu fraka do lewicowca, o których walce i nienawiści wiedział dobrze z opowiadań starszych kolegów i studentów na wolności. Jeszcze bardziej zastanawiał go serdeczny ton listu, na który mimowoli rzucił okiem.
— „Drogi Bolku!...
— Coś w tem jest! — rozważał. — Najpewniej, że ta lewica nawróciła się na frakcję, ale poco w takim razie on mi stukał, że jest lewicą? Przecież to brzydactwo ta lewica, która odrzuca niepodległość Polski!
List wysłał zaraz, gazetę zostawił sobie do przeczytania, jak mu to w liście dozwolono. Odwrócił się tyłem do drzwi i, oparłszy łokciami o podoknie, zagłębił w zmiętych, brudnych kartkach, jak pszczoła w miodzie. Pożarł je z błyskawiczną szybkością. Gazeta nie była świeża, lecz z drobnych jej wiadomości, z opisów, z artykułów, nawet z ogłoszeń wypłynął przed Józefem tak żywy obraz znanych mu ulic i gmachów, serce przytem biło mu tak gwałtownie i rozkosznie, iż teraz zrozumiał, jak bardzo je kocha...
Po przeczytaniu stuknął pięścią w ścianę do lewicy i zapuścił ostrożnie patyk pocztowy w odszukany w rogu otworu. Otrzymawszy z powrotem patyk z przesyłką lewicy, odesłał mu gazetę, a swoim patykiem przesłał list na drugą stronę do „frakcji“. Rad był bardzo, że może narazie uczynić użytek ze swojego, zdobytego z takim trudem, narzędzia.
Zrobiło mu się wesoło, śmieszliwie; zaśpiewał sobie, a nawet przytupnął i po raz pierwszy w więzieniu zatoczył koło w skokach tańca... Ale przycichł zaraz, zawstydził się i nawet przestraszył cokolwiek, zauważywszy błyszczące oko żandarma w okienku drzwi.
— Najlepiej nie zwracać na niego uwagi, jak to pisze „frak“! — powiedział sobie i, podśpiewując, chodził dalej po celi.
Trzasnął rygiel w zamku i drzwi uchyliły się ostrożnie.
— Śpiewać nie wolno!... — powiedział żandarm.
— Cóż więc wolno?...
— Nic nie wolno!...
— Co wam śpiew szkodzi?
— Nic nie szkodzi, ale nie wolno!...
— Dobrze, już wiem. Niech będzie nie wolno!...
— Ja doniosę komendantowi...
— Donoś pan!...
Żandarm patrzał chwilkę, jak Józef chodził po celi i nucił dalej piosenkę, poczem drzwi zamknął i odszedł, gdyż stukano nań w drugim końcu korytarza...
— Co mi zrobią? Nic mi nie zrobią? Jeżeli za takie głupstwa będą mnie chcieli dręczyć, to co uczynią w czasie badań!... Bili mnie, spać nie dawali, głodem męczyli... robactwu rzucili na pastwę, co jeszcze, co mogą mi uczynić?... Chyba żelazem będą przypiekać... Wytrzymam i to. Nic się nie dowiedzą! — myślał zuchwale.
Ciche, małe kroki wgórze nad nim zastanowiły go; były jakieś inne i towarzyszył im ledwie uchwytny szmer rytmiczny.
— Kobieta!... Napewno kobieta!... Może ta ładna blondynka!... Jeżeli one się nie boją siedzieć tu w więzieniu, to jakże ja mogę się bać?!... Trzeba się dowiedzieć, kto tam wgórze? Może „Księżniczka“?...
Napisał na oddnrtym od gazety marginesie cały szereg zapytań i posłał je „frakowi“.
Odpowiedź przyszła dopiero o zmroku. Rano po śniadaniu, kiedy żandarmi i żołnierze byli zajęci dozorowaniem oprzątanych przez posługaczy cel, poczta i stukanie odbywały się w szybkiem i ożywionem tempie. To samo działo się o zmroku, kiedy roznoszono światło i kolację. Żandarmi w tym czasie, jakby głuchli i ślepli, tolerowali rzeczy, za które w czasie zwykłym robili awantury. Więźniowie stosowali się do tej milczącej umowy i w innym czasie zachowywali spokojnie, z wyjątkiem rzadkich wypadków, wymagających niezwłocznego porozumienia się lub przesłania jakich wieści ważnych, przyniesionych z widzenia przez krewnych albo uchwyconych na spacerze.
Józef poddał się cichemu „regulaminowi“ korytarza. Rano i o zmroku korespondował, stukał, przysyłał pocztę, wreszcie rozmawiał z sąsiadami przez „telefon“, to jest dziurką w murze; we dnie chodził wkółko po celi, jak więzione tygrysiątko, marzył, przysłuchiwał się krokom sąsiadki wgórze, która spacerowała rzadko, nieśmiało i cicho, jak motyl. Wtedy serce mu poczynało bić mocniej i ogarniało go uczucie dziwnej tkliwości.
— Biedna! Jakże ona cierpieć musiała i co robili z nią ci oprawcy!... — myślał, zaciskając pięści. — A jednak są takie, co się odważają!...
I chodząc po celi, głośno deklamował:

„Och, nie zginęła nasza Ojczyzna,
Póki kobiety to czują;
Bo z ich to piersi płynie trucizna,
Którą wrogowie się strują!“

W takich momentach nie dbał, czy żandarm patrzy i słucha, czy nie, czy się gniewa, czy grozi...
Mocnym głosem wypowiadał upajające go myśli i nawet nie zwracał uwagi na szelesty pod drzwiami, na gniewne spojrzenia stróżów, błyskające w otworze judasza.
Ale to go najbardziej dziwiło, że w miarę, jak zachowanie się jego własne stawało śmielszem i krnąbrniejszem, łagodniał i grzeczniał stosunek do niego żandarmów. Nawet wachmistrz nie odzywał się doń już tak grubjańsko, jak dawniej.
— W tem coś jest! Muszę się spytać!...
O zmroku postawił przez „telefon“, to jest dziurkę w murze, cały szereg zapytań „frakowi“.
— Na to się składa dużo przyczyn. Przedewszystkiem Don Pedro jest łapownik i złodziej, kradnie nam pieniądze, wystawia fałszywe rachunki, zatrzymuje część przedmiotów, posyłanych nam z domu, no i haniebnie nas żywi. Gdyby przyszła jaka poważna rewizja, wyrzuconoby go, albo może nawet dostałby się pod sąd... Małej, takiej zwykłej awantury on się nie boi, na nią zawsze znajdzie radę, pojedyńczego więźnia ukarze, odosobni, pozbawi ulg rozmaitych... Ale my tutaj, jakeś zauważył pewnie, występujemy zawsze solidarnie: jak jeden stuka, to zaraz wszyscy stukają... Często nie wiemy nawet o co, ale wystarcza, że ktoś jest skrzywdzony... I wy, kolego, też zawsze stukajcie, a gdy was się spytają, czego chcecie, to mówcie, że żądacie, aby zadość uczyniono prośbie tego obok, co stuka, że was stukanie denerwuje!... I basta!... Don Pedro boi się takiego ogólnego buntu, skandalu, którego niepodobna byłoby ukryć, który wywołałby może jaką komisję i dlatego ustępuje... Cała sztuka, aby struny nie przeciągać. Ale tutaj my wszyscy jesteśmy „starzy“, co dawno już siedzą w więzieniu... Wyjaśniliśmy nawet Don Pedrze, iż w jego interesie leży, aby do nas tu nowych i zbyt nerwowych nie sadzał, że w jego to leży interesie...
— To wy z nim rozmawiacie?...
— A jakże. Całe dyskusje przeprowadzamy. To bardzo kompromisowy jegomość, szczególniej, jeżeli w końcu rozmowy zrobić jakie większe zakupy...
— Mało mam pieniędzy.
— To nic: Don Pedro nie gardzi i wdowim groszem. Wsiakoje dajanie błaho!
— W takim razie... Ee!... Chyba nie!... Czy w tym korytarzu nie siedzi czasem... Musiałowski?... Antoni Musiałowski!...
— Musiałowski?... Nie, nie słyszałem. Kto to taki?...
— To dziwne. A dlaczego mnie tutaj posadzili? Jak myślicie, kolego?
— Tutaj sadzają albo tych, których śledztwo skończone, albo tych, których uważają za bardzo niebezpiecznych; wreszcie niespokojnych, którzy mogliby im zarazę buntu zaszczepić w innych skrzydłach Pawilonu.
Musieli przerwać rozmowę. Józef czuł się trochę zaniepokojonym i długo rozmyślał, do jakiej kategorii więźniów mogli go zaliczyć. — Rozważania doprowadziły go do wniosku, że musiano ukończyć śledztwo. Ale w takim razie, dlaczego go nie wypuszczono?... Przecież ani nic u niego nie znaleziono, ani nic nie wykryto w czasie badania... Bo, że głupi Frąckiewicz przyznał się, to przecież on temu zaprzeczył!...
— W każdym razie — zły to znak, że mnie tu posadzono!... Zato tu o wiele lepiej, tu życie, ruch!... — pocieszał się.
Za poradą „fraka“ zażądał książek. Dano mu kilka poszarpanych tomów Kraszewskiego. Znał je dobrze, ale tak był żądny jakiejkolwiek lektury, iż z drżeniem rozkoszy rozwinął obszarpane, brudne stronice.
W ten sposób przechodziły mu dnie i tygodnie. Nie ruszano go więcej z tej celi. Zżył się i zapoznał z sąsiadami, z „frakiem“ i z lewicą, polubił ich nawet, choć z twarzy ich nie znał, nie wyobrażał nawet sobie. Z ich stukania, z ich kartek, które niekiedy przez grzeszną ciekawość czytywał, zrozumiał tylko, że jeden z nich jest wesoły, a drugi smutny, że jeden liczy na „działalność świadomej siebie jednostki“, drugi na „rozwój społecznych i gospodarczych form“; jeden na „siłę przyrodzoną narodu“, drugi na „postęp międzynarodowy“, „na solidarność klasową proletarjatu“.
Serce Józefa lgnęło do „fraka“, „gdyż ten był za Białym Orłem, za niepodległością“, lecz „lewica“ rozumowała nieraz tak kusząco „jasno i prosto“, tak zgrabnie i łatwo wszystko się u niej „samo robiło“, że słuchając przez dziurkę w murze cichego szeptu apostoła „mechanicznego pojmowania dziejów“, chłopak czuł ogarniające go pragnienie uprawnionego lenistwa, uprawnionej nieodpowiedzialności za wszystko, co się na świecie dzieje.
— Jeżeli tak, to poco ja tu siedzę!... — rozmyślał ze smutkiem. — Czem jest osobnik wobec tych potęg? Co mogę ja, syn stróża, bez stosunków, bez środków? Możeby istotnie lepiej poczekać, aż się kapitał skoncentruje, skupi nas i zorganizuje... Wtedy się wszystko samo zrobi... Musi się zrobić, bo tego wymaga logika powszechncgo rozwoju... A tak, co?
— Mają rację — wzdychał.
— Szczególniej, co przedstawiamy wobec tych sił my, Polacy?... Pozbawieni własnego państwa, wojska, wcieleni w olbrzymie gospodarcze interesy Rosji, Niemiec i Austrji... Nie damy rady!...
Chodził, dumał, walczył z bolesnemi nieskończenie myślami i wydawało mu się często, że tonie, że ginie wraz z tem wszystkiem, co ukochał nad życie i dla czego gotów był i siebie, i swe najdroższe uczucia, oraz interesy najbliższych poświęcić.
Biegł wtedy zrozpaczony do „lewej“ ściany, stukał w nią pięścią trzykroć i wołał przez dziurkę „telefonu“ tajemniczemu sąsiadowi:
— Obywatelu, a co będzie z Polską?
— Z Polską będzie to samo, co z innemi krajami. Wszyscy ludzie korzystać będą sprawiedliwie i w równej mierze ze szczęścia, wolności, wykształcenia...
— Do tej pory zruszczą nas lub zniemczą!...
— Więc co? Z klasowego stanowiska to nie ma znaczenia. Czy to syci, wykształceni, kulturalni pracownicy, choćby mówili po niemiecku, albo rosyjsku, będą gorsi od teraźniejszych ciemnych, głodnych różnojęzycznych rzesz robotniczych, które i tak nie mają ojczyzny?
— Nie! To nieprawda!... Mamy ojczyznę, każdy ma ojczyznę, jak chce... Sam jestem synem ostatniego proletarjusza, ale nie zgadzam się na to, co pan mówi!
— To znaczy, że nie jesteście dostatecznie uświadomieni. Należy zawsze starać się stanąć na klasowem stanowisku, bo to bardzo ułatwia orjentację. Właściwie dla klasowca narodowości nie istnieją. Są to historyczne pozostałości, jakieś dawne przeżytki. Obecnie terenami gospodarczemi są państwa, w ich obrębie i pod ich bezpośrednim wpływem zachodzą wszystkie walki i zmiany. Reszta, błaha i złudna nadbudówka! Język, religja, obyczaje, wogóle to, co wy nazywacie narodowością, w gruncie rzeczy jest zawadą i przeszkodą dla porozumienia się ludzkości. Proletarjusze hiszpańscy, japońscy, niemieccy, rosyjscy są bliżsi sobie i dla siebie zrozumialsi, niż dla burżujów własnego narodu.
— A w jakim języku rozmawiają? — zaciekawił się Józef.
— Eh, nie o to chodzi. Wszystko jedno — będą rozmawiali choćby na migi, a mimo to ich porozumienie się zasadnicze będzie głębsze i doskonalsze, niż z własnymi rodakami z wrogich klas. To przecie takie proste i jasne. Jako, że w ten sam sposób wyzyskiwani robociarze będą mieli punkta styczne z sobą liczniejsze i żywotniejsze, niż z własnymi ciemiężcami. Również kapitaliści i burżuje wszystkich narodowości są dla siebie bratniemi duszami.
— A jednak swój swego, choćby z innej klasy, pożałuje niekiedy, obcy nigdy. Ja to wiem!
— Jak kogo. To zależy od stopnia uświadomienia.
— Nie, nie ma pan racji. Czuję, że nie ma pan racji!... i... źle mi pan mówi.
— Może to, co wam mówię, przykre jest nietylko dla waszych, lecz i dla moich uczuć i nałogów. Ale nad uczuciami winniśmy panować; brać ich w rachubę w tych wielkich sprawach, nieledwie kosmicznych, niepodobna. — Tam rządzą prawa twarde, żelazne, wykryte i uświęcone przez naukę i nikt na to nie poradzi... Musimy im się podporządkować, czy chcemy, czy nie chcemy.
Józef gniewnie odchodził od ściany i często dzień i dwa nie gadał z „lewicą“, choć ta wołała go na rozmowę, a gdy posyłał jej pocztę od „frakcji“ pytała żartobliwie:
— Jakże się ma, obywatelu, wasz patrjotyzm?
— Bardzo dobrze! Nic nam nie zrobi wasza międzynarodówka, jak nic nie zrobili Moskale i Niemcy.
— Pięknie, ale w takim razie poco za niego iść do kozy? On przecie nienaruszalny i wieczny. Prawo natury. Czy nie tak?
— A wy poco siedzicie?
— To co innego. My walczymy za interesy powszechne, wszechświatowe. Kiedy ja tu siedzę, to wiem, że mi współczują proletarjusze wszystkich narodów... A wy co?... Wy zwalczacie lud pracujący, sprzeciwiacie się jego interesom najżywotniejszym... I co? Własna wasza burżuazja nienawidzi was, szkaluje was, denuncjuje was... Może nie?... Co?... A co mówią i robią wasi narodowi-demokraci?... Ha?...
— Niech mówią, co chcą... Nie dla ich pochwał, ani dla lepszego kawałka chleba tutaj się dostałem. Będę walczył do ostatniego tchnienia!... — wołał gwałtownie Józef i śpieszył do „fraka“, aby mu się poskarżyć i powtórzyć „świętokradzkie“ odpowiedzi „międzynarodowca“
— Gwiżdż na niego... On umyślnie chce cię drażnić... Znam go: jest bardzo dobrym Polakiem. Najpiękniejsze zresztą rozumowania rozlatują się jak puch wobec faktu, że historja stworzyła narodowości, że one istnieją, istnieć prawdopodobnie będą długo, może wiecznie i że sprawy socjalne mogą być rozwiązane jedynie na tle celowego, rozumnie i sprawiedliwie prowadzonego gospodarstwa narodowego!...
Tu następowało długie dowodzenie, iż narodowość powstała: jako największa, możliwa przy współżyciu ludzi, „ekonomja energji“, że przy najłatwiejszem porozumieniu się jednostek, pokrewnych sobie językiem, duchem, obyczajem otrzymuje się w pracy największe zaoszczędzenie czasu i siły.
Te dowodzenia nudziły trochę Józefa, ale słuchał ich, gdyż były pewną odtrutką na „naukowe“ okrucieństwa „lewicy“.
— Wiccic co, towarzyszu? — rzekł wreszcie raz nieśmiało. — Wszystko, co wy mówicie, to jest prawda i wierzę wam zupełnie... Lecz nawet, gdyby tak nie było, to czuję, że nie mógłbym zostać innym. Wyznaję, że to słabość, ale tak jest!... Jestem Polakiem i chcę nim być, choćby go wszyscy potępili... Ta Polska jest teraz jak stara, wygłodzona suka bezdomna, którą wszyscy biją... A przecież ona... królowa! Nieprawda?! Tak przecież mówi i Mickiewicz, i Słowacki, i Krasiński, i nawet Bobrzyński!...
Czekał na naganę, tymczasem po krótkiej chwilce odpowiedział mu z za muru wesoły głos:
— Ależ owszem!... To jest najlepszy z dowodów, jaki możecie nam tutaj przytoczyć; według mnie, nawet jedyny, który coś wart!
Józef poczuł, jak kamień mu spadł z serca.
— Bo i pewnie!... Poco będę się sprzeczał z tym tam, czy mam prawo być tem, czem jestem i chcę być, czy nie? Kto mi może zabronić?! Pal ich djabli!... Nie chcą być Polakami, niech nie będą... A tylko niech nie żądają, żebym był dla nich dobry, uczynny, albo sprawiedliwy... Nie obchodzą mię wcale... nienawidzę ich!...
Od tej pory niechętnie zbliżał się do muru, dzielącego go od „lewicy“ i kazał się często długo prosić, zanim zamienił słów parę. Pocztę przesyłał, ale nic ponadto.
Sąsiad odczuł zaraz zmianę i próbował wybadać przyczynę. Józef z początku się wykręcał, wreszcie otwarcie powiedział, że uważa go za odstępcę, a więc... gorszego niż moskal...
— Przecież nas też rząd rosyjski dusi! — broniła się „lewica“.
— Ha, to już nie wiem, dlaczego!... — szorstko odrzekł Józef i odszedł rozżalony od „telefonu“.
„Lewica“ już go więcej nie wołała, nie zaczepiała, zapanowało między nimi odtąd zimne i wrogie milczenie.
Z tego stosunku, który ciężył jednak Józefowi, wyspowiadał się on „frakowi“ i ten próbował złagodzić niechęć wzajemną sąsiadów, dowodząc, że to jest różnica przekonaniowa, że trzeba być tolerancyjnym, że myśl ludzka nie może jedną drogą chadzać, ale Józef nie mógł się przełamać.
— Nie mam serca do niego, nie mogę... On odstępca!... Gdyby Polska była wolna, to tak, ale teraz to to samo, co porzucić ojca i matkę w nieszczęściu, aby ucałować kogoś nieznajomego. Ja przecież was, obywatelu, rozumiem, choć pan jest socjalistą... Lecz pana z tamtej strony, to wcale nie rozumiem i przykro mi z nim gadać, więc poco się będę przymuszał...
— Wszyscy tutaj jesteśmy w więzieniu... Gniecie nas wspólny wróg, łączy wspólna dola!...
— Tak, to tak, ale on właśnie tego nie chce uznać... Nie, nie zmuszajcie mnie, obywatelu, bo go nie lubię!...
Część niechęci do „lewicy“ przeniósł Józef po tej rozmowie mimowoli na „fraka“ i mniej z nim rozmawiał, a zato oddał się całkowicie czytaniu książek, oraz rozmyślaniom na temat narodowości.
— Będę się uczył i napiszę książkę o Polsce, która wszystkich przekona!... — marzył.
Nie był jednak w stanie rozwiązać wielu zawiłych zagadnień, nasuwających się w przedmiocie narodowości. Czuł tylko, że ojczyzna jest dla niego skarbem, którego nie da wydrzeć sobie żadnym potęgom. Zaciężył więc mu bardzo stosunek z sąsiadami, którzy, wydało mu się, że na ten skarb czyhali.
— Bo poco ten „frak“ wdaje się z tą „lewicą“! — myślał z goryczą. — Twierdzi, że jest dobrym Polakiem! Paradne! A musi sam sobie dowodzić, że ojczyzna jest potrzebna! Dlaczego ja tego nie potrzebuję?! Poprostu świnie są, międzynarodowe świnie, tchórze i żydy! — zadecydował z oburzeniem.
Zaciętość w nim rosła i chwilami pragnął nawet, żeby go stąd przeniesiono gdzie indziej, choć odbierana od czasu do czasu od „fraka“ gazeta lub kartka z wiadomościami ze świata słodziły mu bardzo samotność więzienną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.