<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Zhardziała dusza w chłopaku po tej próbie.
— Aha, teraz wiem, naco mnie co noc budzili i przenosil!... Chcieli mnie zmęczyć, osłabić, nastraszyć i wymóc!... Ale nic z tego!... Słóweczka nie pisnę, nie dowiedzą się nic!... W żywe oczy się wyprę!... A Frąckiewicz? Co?! Ładna lala!.. Tak im wyśpiewać! Co?!... Ale miał minę, gdym się go wyparł. Żandarm o mało się też ze wściekłości nie udusił!...
Śmiał się, wspominając scenę, której najmniejszy szczegół stał przed nim, jak żywy. Chodził po nowej celi, do której przeniesiono go po badaniu, szukał napisów, ale przedewszystkiem oglądał najbardziej skryte zakątki po rogach, koło listwy przy podłodze, koło pieca, spodziewając się odnaleźć i tu tajną komunikację z sąsiadami.
Nic nie znalazł. Sam więc zaczął przemyśliwać, w jakiby sposób mur przebić. Przy starannej rewizji swego ubrania, wykrył w kamizelce w samym rogu twardego szwu ułamek stalówki, który szczęśliwie umknął ciekawych palców stróżów więziennych. Miał więc ostrze; trudniejszą rzeczą wydało mu się znaleźć do niego rękojeść długą, cienką i mocną. Gdyby wyprowadzano go na spacer, spróbowałby zdobyć w ogródku jaką witkę. Ale było rzeczą wątpliwą, aby wobec jego uporu i odmowy zeznań dozwolono mu kiedykolwiek spacerów. Zwrócił więc uwagę na rzeczy, które miał w celi. Miał tam łóżko żelazne, stół i stołek, miał wreszcie w ciągu nocy wiadro blaszane z rączką drucianą. Ta rączka grubości pióra, mogła być doskonałym świdrem, lecz jak nią zawładnąć — w tem sęk? W dodatku rozumiał, iż dziurawienie grubego muru potrwa długo, a wobec ciągłego przenoszenia go z miejsca na miejsce, nie warto nawet pracy tej na teraz rozpoczynać! A jednak dobrzeby było dowiedzieć się, jakie tu są obyczaje? Co wolno, czego nie wolno? Czego ma się prawo domagać, a czego nie? Prawidła, wywieszone na ścianie były beznadziejne: mówiono w nich o tem tylko, czego nie wolno.
Z głową, pełną pomysłów, sercem pełnem pragnienia czynu i walki, usnął, szepcząc:
— Nie dam się, nie dam się!... Boże, dopomóż mi, a ich wszystkich niech djabli wezmą!
Tak był przyzwyczajony do przenosin w nocy, że obudził się w odpowiednim czasie. Długo przysłuchiwał się, czekając w ciszy na znany skrzyp kroków, brzęczenie ostróg i zgrzyt otwieranych rygli. Lecz cisza, głęboka cisza więzienna, nienaruszana żadnym turkotem, żadnym głosem zewnętrznym trwała dalej niezmącona. Przemyślał wtedy, po raz który niewiadomo, wszystkie swoje przygody, wszystkie odpowiedzi, jakie dał żandarmom, wszystkie sztuczki, jakich używali, aby wydostać od niego zeznanie, uśmiechnął się dumnie i powrócił myślą do rodziców. Usnął, wzdychając, ogarnięty tęsknotą i pragnieniem dowiedzenia się, co się tam u nich dzieje.
— Żeby choć liścik maluchny, parę słów!... — marzył.
Nic ruszono go tej nocy, nie ruszono go nawet na przyszłą noc, a na trzeci dzień dostał istotnie liścik maluchny, parę słów... od matki. Popatrzył nań z zabobonną trwogą, nie śmiąc czytać!... Zapragnął i oto jest?... Coś się zaczyna dziać innego, lepszego! Nic w liście zresztą nie było prócz zwykłych „jesteśmy zdrowi“... „staraj się, synu, nie przeziębić“... „posłałam ci bieliznę“... „całuję cię i błogosławię wraz z ojcem“...
Ta wieść ze świata wstrząsnęła nim głęboko, do bolu prawie, poczem błoga radość wypełniła mu piersi na długo. Nawet na żandarmów spoglądał tego dnia życzliwiej. Spotkała go jednocześnie druga niespodzianka — wyprowadzono go na spacer.
Teraz on zkolei, chodząc między suchotniczemi drzewkami, spoglądał badawczo na szeregi okien, czy nie ukaże się w którym z otwartych lufcików jaka twarz znajoma?
Daremnie jednak patrzał: nikt nie wyjrzał.
Godzina pewnie była nieodpowiednia, więźniowie wypoczywali po obiedzie, albo może czytali.
Zwrócił więc pilną uwagę na ziemię, na drzewa, aby przekonać się, czy nie uda się czasem zdobycie pręcika.
Na pożółkłej, jesiennej, murawie, leżało wprawdzie kilka sękatych badyli, ale znajdowały się tak daleko od dróżki spacerowej, że o podniesieniu ich nieznacznie mowy być nie mogło.
— Zresztą są pewnie zmurszałe!... — pocieszał się, odchodząc do celi na wezwanie pilnującego żandarma.
Wydało mu się, że spacerował niezmiernie krótko, próbował nawet zwrócić na to uwagę żandarma, pytając go, ile minut wyznaczono na spacer, ale ten nie odpowiedział mu nic zgoła, jakby go nie słyszał.
Minęło parę dni.
Przyzwyczaił się do celi, z której go nie ruszano, przyzwyczaił się do spacerów.
Na prośbę, żeby mógł napisać do matki, odpowiedziano mu, że listy wolno pisywać raz na miesiąc, określonego dnia, że termin wczoraj upłynął; wcześniej więc jak za cztery tygodnie listu wysłać nie może.
Pragnienie porozumienia się z towarzyszami więzienia dręczyło go jak zmora. Podejrzewał, iż go żandarmi oszukują, że wolno więcej, niż mu mówią i że on tych swoich przywilejów nie wyzyskuje...
Myślał o tem nieustannie.
Próbował stukać, ale nie odpowiadano mu, choć słyszał kroki wgórze nad sobą i obok w celi na prawo.
Na lewo miał głuchą ścianę, po której wilgoć spływała strumieniami i od której wiało nieznośne zimno.
Łóżko, które stało początkowo przy niej, przeniósł na drugą stronę.
— A co: gdyby tak się przymówić do kancelarji i pogadać z Don Pedrem?... Możeby go przeniósł do innej celi!... Tu taka wilgoć!...
— I tak nudno, tak strasznie nudno!... Najgorszy z korytarzy! — rozmyślał, spoglądając na obrzydliwe ściany i posępne, ciemne okno.
W czasie swych ciągłych wędrówek poznał plan więziennego gmachu na tyle, że mógł bez trudu określić położenie swej celi. Była zewnętrzną, narożną, okno jej wychodziło na pusty i nieodwiedzany wcale przesmyk między więziennym gmachem i zamkniętemi na głucho fortecznemi składami.
Chodził tu wprawdzie szyldwach, ale musiał mieć do pilnowania duży działek, gdyż cień jego rzadko migał na matowych szybach okna.
Brama forteczna też stąd była niedaleko.
Raz Józefa nawiedziła nagła jak błyskawica myśl napozór niedorzeczna, która jednak nie opuszczała go już ani na chwilę: uciec, uciec stąd.
Przepiłować kratę, przebrać się w białą oponę, w bieliznę i uciec w jaką zamieć śnieżną.
Powinny się zacząć niedługo wichury zimowe, gdyż śnieg już prószył i chociaż zaraz tajał, wróżył zbliżanie się głębokiej zimy.
Ale jak to uczynić?
Jak dostać się do kraty, zamkniętej podwójnemi szybami. Następnie, skąd wziąć piłki? Czy nie lepiej zrobić podkop?...
Wyjąć deskę, jak to czytywał w książkach, i wydrążyć otwór w fundamencie?...
Długie godziny spędzał na przeglądaniu desek i rozmyślaniu nad sporządzeniem odpowiednich narzędzi.
Przyszedł do wniosku, że jednak przedewszystkiem potrzebny mu będzie świder dość długi, żeby wysondować grubość muru i naruszyć jego całość.
— Spróbuję, jak to mi pójdzie i zrobię dziurę do sąsiada... Pewnie zostawią mię tu dłużej, bo cela jest zimna, wilgotna, więc zechcą pewnie teraz dręczyć mnie reumatyzmem...
Ale nic z tego!... Ucieknę!... Byle dostać pręcik!...
Raz, siadając do obiadu, zawadził ubraniem o trzaskę, nadłupaną przy krawędzi stołka.
To mu podsunęło pomysł, do którego wykonania przystąpił niezwłocznie po sprzątnięciu przez posługacza naczyń i oddaleniu się żandarma.
Należało odkrajać brzeg stołka, trąc trzonkiem łyżki blaszanej między słojami drzewa aż do zupełnego przecięcia deski.
Zaczął to robić niepostrzeżenie, siedząc na stołku i pilnie nasłuchując, co się na korytarzu dzieje. Drzewo było suche i twarde, robota posuwała się bardzo powoli. Józef tem się nie zniechęcał i po paru dniach posiadał już gruby patyk, który ukrył w sienniku. Brzeg stołka wyrównał łyżką i zabarwił kurzem z wodą, iż wyglądał jak stary. Rękojeścią łyżki, którą naostrzył o kafel pieca, wyrównał patyk, ogładził, przywiązał doń wyciągniętemi z ubrania nićmi ułamek stalówki i otrzymał w ten sposób narzędzie, z którego był niezmiernie dumny i które natychmiast puścił w ruch za piecem. Uważał, iż tam jest miejsce najodpowiedniejsze na otwór nietylko dlatego, że tam występ pieca najlepiej zabezpieczał „robotę“ od oczów żandarma, ale jeszcze dlatego, że wiercenie mógł prowadzić szparą między piecem i cegłami muru, gdyż piec był wspólny dla obu cel przyległych. Wnioskował, że spojenie powinno być mniejsze od samej cegły.
Pracę zaczął niezwłocznie. Okazała się zaiste egipską. Nici, łączące stalówkę z patyczkiem, co chwila rozluźniały się, naciskać na świderek nie było można i zagłębiał się on w twardą ścianę niezmiernie powoli. Józef nie zniechęcał się jednak, przeciwnie, rozpalał trudnościami; praca wniosła ożywczą strugę w jego zabójczo jednostajne życie.
Znikł strach i niepokój, sypiał po nocach doskonale, apetyt mu się poprawił, na białej twarzyczce pojawiły się rumieńce, oczy zabłysły wesoło. Kiedy nie mógł pracować, chodził sobie po celi i wyśpiewywał piosenki, które często sobie układał. Żandarmi nie niepokoili go więcej, przyzwyczajeni do trybu jego zachowania się; nie przenoszono go również, czego bał się obecnie ogromnie. Wogóle traktowano go lepiej i Józef przypisywał to głównie swej hardości:
— Gdybym ustąpił i przyznał się, toby mnie gnębili więcej, żeby reszty się dowiedzieć!... A tak, dali spokój, bo widzą, że napróżno!... A może nawet myślą, że nic nie wiem i wypuszczą mnie niedługo!... Ha, wtedy dziura zostanie dla innego!... — myślał z żalem.
Robota mocno posunęła się już naprzód, gdy pewnego wieczora, ku wielkiemu przerażeniu Józefa, szczęknęły rygle i wszedł wachmistrz żandarmski. Rozejrzał się, jak zawsze, podejrzliwie po celi i spytał, cedząc wyrazy:
— Czy nie zrobi pan jakich zamówień do sklepu? Jeżeli ma pan pieniądze w kancelarji, to może pan kupić sobie cukru, herbaty, bułek, wędliny, papierosów...
— Mam trzy ruble!... — odrzekł pośpiesznie Józef, trochę zmieszany widokiem wapiennego i ceglanego pyłu, których nie zdążył zmieść z pod pieca.
— Nie trzy ma pan, a sześć!... — poprawił go wachmistrz, zaglądając do swojej książeczki.
— Ach, tak!... Prawda! Mam sześć! Zapomniałem.
— Ale pan nie może za tyle kupować odrazu. Pan może kupić tylko za rubla.
— Za rubla. Dobrze. Niech będzie za rubla.
— Więc cóż pan zamówi?
— Co? Chyba cukru i herbaty. Można?
— Można.
— A kiełbasy można?
— Można. Więc herbaty ósemkę i cukru funt i kiełbasy pół funta... — gadał żandarm, nie przestając wodzić oczami po celi...
— Tak, tak!... Ósemkę i funt, pół funta! Doskonale!... — powtarzał Józef, coraz mocniej zmieszany, gdyż drogocenny świder, schowany w pośpiechu pod połę surducika, zdawało się, że ożył i gwałtem wydzierał się nazewnątrz. Wreszcie żandarm szczęśliwie odszedł, a Józef wepchnął co prędzej świderek do siennika, a sam rzucił się na pościel, aby uspokoić wzburzone nerwy.
Zmiótł okruchy muru, wyrzucił je przez lufcik, zalepił dziurkę miękiszem wybielonego tynkiem chleba i położył się spać.
Tej nocy przeniesiono go do innego numeru.
Był pewny, że wachmistrz wszystko widział; zadziwiło więc go, że rewizji nie przeprowadzono i że świderek pozostawiono dalej wraz z siennikiem w jego władaniu.
— Dobrze, że przyuczyłem ich przenosić mnie z łóżkiem i pościelą!... — pomyślał radośnie.
Przyczyna przeniesienia wraz z nim pościeli i łóżka była jednak zupełnie inna, a płynęła z braku sienników, kołder, oraz z dążności zarządu więzienia do jak największego zaoszczędzenia... słomy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.