<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Odtąd co noc urządzano mu tę samą historję, której powodu nie rozumiał. Gdy zasnął, wpadali, budzili go, kazali mu się ubierać i wiedli przez długie, milczące korytarze, oświetlone elektrycznością z rzędem czarnych, zamkniętych drzwi po obu bokach. Z początku robiło to na nim wielkie wrażenie, drżał z zimna i wzruszenia i nie mógł już usnąć do samego rana, pełen nieokreślonych lęków i okropnych przeczuć.
Zczasem jednak przyzwyczaił się, drwił z tych przeprowadzek i do tego stopnia nawet ośmielił, iż pewnej nocy powiedział dręczycielom:
— Nie chcę, nie wstanę!
— Co?... Dlaczego?... Naczelnik, kapitan kazał zmienić celę.
— Możecie we dnie to robić!... Przyjdźcie jutro! Poco budzić mnie po nocy?!
— Rozkaz.
— Co — rozkaz! Rozkaz mnie się nie tyczy: nie jestem wojskowy! W prawidłach nic nie powiedziano, że mam co noc wstawać, ubierać się, chodzić!...
Wskazał ręką na wiszące nad łóżkiem na grubej tekturze prawidła.
— Nu, nu!... Wstawaj pan, nie gadaj!... Tu niema żartów!
— Ani myślę!
Leżał dalej wyciągnięty na pościeli i patrzał z ukrytą wesołością na zakłopotane twarze żandarmów.
— Cóż, ty naprawdę nie będziesz się odziewał? — spytał wreszcie stary żandarm grubjańsko.
— Nie!
— Zaraportuję o tem naczelnikowi!...
— Raportuj sobie, a ja nie wstanę!
Żandarm chwilę się wahał, poczem skinął głową na posługaczy:
— Bierzcie go!...
Gawar postanowił zachowywać się zupełnie biernie, gdyby zechcieli go ubrać przemocą; ale zamiast tego posługacze podchwycili go wraz z łóżkiem i ponieśli jak zwykle korytarzami. Konwój — z karabinami w ręku — jeden żołnierz na przedzie, a drugi ztyłu, — towarzyszył mu z wielką powagą. Gawar o mało śmiechem nie parsknął, tak to wszystko wydało mu się zabawnem.
Zanieśli go uroczyście do celi w innem skrzydle, gdzie dotychczas jeszcze nie był i zostawili samego. Usnął natychmiast, nie nazbyt zaniepokojony groźbą raportu.
— Taka nuda! Niech mię wezwą do kancelarji! Zapytam się, dlaczego nie wyprowadzają mnie na spacer?... Albo poproszę o książki!... Zawsze się czegoś dowiem!... — obiecywał sobie drugiego dnia rano.
Korytarz, do którego przeniesiono go, był od innych odmienny; wciąż przepływały przezeń szmery i głosy, słychać było stukania do drzwi to w jednym, to w drugim końcu, nieustannie chodził żandarm, dzwoniąc cicho ostrogami. Gawar czuł się tem wszystkiem mocno podniecony.
— Coś tak, jak na Pawiaku!... Albo może się coś stało?
Więc przysłuchiwał się pode drzwiami rozmowom, ale go tylko urywane dolatały wyrazy:
— Nielzia!... Niet... Opiat’ stuczite!... Nietu!...
Do niego żandarm raz wszystkiego zajrzał.
— Nie ma czasu!... Co się tam jednak dzieje?!
Chodził po celi zaniepokojony. Słoneczny błękit nieba, zaglądający przez otwarty wgórze lufcik, nęcił go z niezwykłą siłą: budziła się w nim przygłuszona chwilowo ochota do walki, do czynu, do opierania się groźbom i prześladowaniom. Przemógł resztki obawy, wdrapał się na okno i oglądał chciwie przez lufcik widok otwarty. Było to przestępstwo, surowo wzbraniane w zawieszonych na ścianie prawidłach więziennych.
— A niech tam!... I tak pewnie mię ukarzą, że w nocy nie wstałem z łóżka!...
Przed oknem ciągnęła się szeroka, brukowana ulica, spuszczająca się łagodnie ku widniejącej na prawo czerwonej bramie fortecznej w zielonych wysokich wałach. Po ulicy przechodzili żołnierze, czasem nawet cywilne osoby: służące, oraz ślicznie wystrojone panie, pewnie żony oficerów, a na wałach zmieniały się straże.
Między wałami i więzieniem widać było szereg budowli, gałęzi drzew, stożkowate kupy starych, zardzewiałych pocisków armatnich, szerokie równe przejścia i puste place.
Horyzont zamykały wszędzie wysokie wały ziemne z lawetami armat na grzbietach, z drewnianemi parasolami daszków ochronnych dla szyldwachów.
Czasem po głównej ulicy przejechała dorożka, przebiegł pies lub z głośnym krzykiem i śmiechem mignęła gromadka bawiących się dzieci. Wogóle był to widok wesoły, przyjemny.
Gdy tak wyglądał przez dłuższy przeciąg czasu, usłyszał wpobliżu głośne ziewnięcie. Z początku myślał, że to szyldwach i, przybliżywszy twarz do samej kraty, wyjrzał na ścieżkę, po której wzdłuż skrzydła gmachu miarowo chodził żołnierz. Lecz tam nie widać było nikogo, a głośne chrząknięcie skierowało uwagę jego wbok ku sąsiedniemu oknu:
— Kto tam? — szepnął cicho, wstrzymując bicie serca.
— To ja — Wolski. A pan z pod którego numeru? — padła dość głośna odpowiedź.
— Z pod 34.
— Kiedy was przenieśli? Bo on stał pusty. I skąd?
— Dziś w nocy. Mnie codzień przenoszą.
— Jakto codzień?! Poco?...
— Nie wiem. W czasie snu!...
— Ach, łotry!... Cóż to za nowa sztuka Dona Pedro!...
— Budzili mnie. Może chcieli mnie nastraszyć!...
— A wy nie dawajcie się, protestujcie...
— Jak protestować? A kto ten Don Pedro!...
Rozmówca roześmiał się.
— A no nikt inny, jak nasz czcigodny Aleksander Aleksandrowicz Aleksandrow — naczelnik więzienia...
— Dlaczegóż on Don Pedro?... — pytał się zaciekawiony Gawar. W tej chwili jednak dobiegł go na korytarzu lekki szelest, który zbliżał się ku jego drzwiom. Ledwie zdążył zeskoczyć z okna, zazgrzytały rygle i drzwi szeroko otwarły się; na progu stanął żandarm i podejrzliwie groźnie spoglądał na zmieszanego, opartego o ścianę pod oknem młodzieńca.
— Do kancelarji!... — mruknął grubjańsko.
— Aha, to pewnie... za nocną awanturę!... — pomyślał Gawar. — Ha, trudno! Niech będzie, co chce!... Będę protestował!...
Szedł podniecony, gotując się w myśli do gorącej dyskusji.
Znalazł się niebawem, jak w pierwszym dniu, przed tym samym stołem, okrytym suknem zielonem, za którym siedział na wielkim fotelu ten sam mały kapitan żandarmski.
— Niech pan siada! — zwrócił się do niego tym razem dość grzecznie, wskazując na stojące naprzeciwko krzesło.
Nachmurzona twarz Gawara złagodniała cokolwiek.
— Jakże się pan czuje?... Zdrów pan?
— Zdrów. Prosiłbym o książki...
— Książek dać nie mogę. Pana śledztwo jeszcze nie zakończone... Kiedy przyjdzie czas, to pan książki dostanie. A tak poza tem zadowolony pan?
Gawar milczał.
— No co?... Rozumie się, że w więzieniu zupełnie dobrze być nie może, ale przyznać musicie, że żywią was dobrze, że cele macie suche i ciepłe, spacery...
— Nie mam spacerów!...
— Przyjdzie i to, przyjdzie!... Wszystko przyjdzie. Władza o wszystkiem myśli, o wszystko się troszczy, żeby było jak najlepiej. Oto, tu przysłano panu bieliznę i trochę jedzenia...
Wskazał ręką na leżącą na rogu paczkę. Gawar zerwał się i szybko ku niej rękę wyciągnął.
— Poczekaj, młodzieńcze, tutaj przedtem podpisz. Złożono na twoje imię pięć rubli, a że z dawnych pozostał jeden, więc razem sześć!...
— Jakto jeden?... — bąknął zdumiony Gawar.
— Przecież część kazałeś przepisać na tego tam... ach, zapomniałem...
— Antoniego Musiałowskiego... — podpowiedział Gawar.
— Właśnie. Więc podpisz, ot tu!...
Podsunął dużą książkę, roztwartą na stronicy, zatytułowanej „Józef Gawar“ i podał mu pióro. Józef miał na języku uwagę, że tylko rubla kazał przepisać na Musiałowskiego, lecz tak był ucieszony przesyłką, widocznie przysłaną przez matkę, tak śpieszył się, aby ją czem prędzej odebrać i obejrzeć swobodnie u siebie w celi, że podpisał, nie czytając nawet kilku wierszy objaśnienia, dołączonych do paru cyfr.
Kapitan natychmiast odebrał książkę i kiwnął głową.
— Możesz pan odejść!
— A posyłkę?...
— Posyłkę panu przyniosą!...
— I nic więcej?
— Nic!...
Gawar stał chwilę zdumiony i o mało się sam nie zapytał o zatarg nocny, ale wporę się wstrzymał:
— Widocznie wachmistrz się nie skarżył!... Jakże tu protestować! — błysnęło mu w myśli.
Naczelnik więzienia wstał i patrzał na niego uważnie z poza opuszczonych na koniec nosa okularów; żandarm, który go przyprowadził, przystąpił bliżej.
— Wyprowadzić!... — mruknął naczelnik.
— Pójdziemy!
Chłopiec opuścił głowę i raz jeszcze rzucił okiem na posyłkę z domu i poszedł ku drzwiom.
Wrócił podniecony niezmiernie całem zdarzeniem i krążył wkółko po celi, czekając na obiecaną posyłkę. Gdy w godzinę potem ją odebrał, wydała mu się jakąś mniejszą od tej, którą widział w kancelarji na stole. Był tam funt cukru, trochę herbaty, wiązka suchych obwarzanków, połamanych na drobne kawałeczki, widocznie przy rewizji, i parę jabłek, rozkrajanych na dwie połowy. Ale najbardziej wzruszyła go bielizna; dostrzegł jak w wizji pracowite ręce matki, poczuł je nieledwie, głaszczące mu twarz i głowę. Łzy nabiegły mu do oczu, oglądał koszulę na wszystkie strony, składał, rozkładał, przykładał do ust miejsca wycerowane ukochanemi palcami. Nie poddawał się jednak ostatecznie wzruszeniu i gwizdał zapalczywie jakąś wesołą arję, choć nosem jednocześnie pociągał, aż kres sielance położył żandarm, który, widząc bezskuteczność zaglądania przez judasza, uchylił wreszcie drzwi i mruknął:
— Świstiet’ wospreszczajetsia!
Gawar gwizdał jeszcze chwilkę na znak protestu, choć już mu się nie chciało, poczem wdział czystą bieliznę i wlazł na okno.
Otworzył zamknięty lufcik i wyjrzał. Słońce zachodziło, rzucając miedziane błyski na chylizny i krawędzie pociemniałych wałów fortecznych, na kanty i szczyty budek drewnianych, kryjących armaty. Tu i tam migotały jego blaski, jak iskry ogniste, na ostrzach bagnetów przechadzających się woddali wart.
— Kolego... Kolego!... Towarzyszu!... — zaszeptał mocno Gawar w stronę sąsiedniego okna.
Nikt nie odpowiedział. Natomiast zaskrzypiały kroki pod murem, na matowych szybach zarysował się cień lufy z bagnetem i, choć więzień zdążył wporę cofnąć swą twarz z otworu lufcika, zabrzmiał zdołu opryskliwy głos:
— Ej, ty!... Zapri fortoczku... Nielzia!... Skażu diżornomu!...
Gawar wyciągnął rękę, lufcik zamknął i zeskoczył z okna. Poczciwy żołnierz nie poskarżył się jednak, gdyż żandarm nie zaczepiał Gawara, choć częściej niż zwykle zaglądał dnia tego do judasza.
— Jeżeli mnie tutaj zostawią, to jutro zrana, kiedy będą wietrzyć cele, muszę się rozmówić z sąsiadem. Co to za Don Pedro?! Jaka dziwna figura ten naczelnik i co to wszystko znaczy? — układał sobie zawczasu, chodząc po celi. Próbował nawet stukać cichutko, ale nie miał czem, bo gałka z chleba, przygotowana w tym celu, jeszcze nie wyschła i rozleciała się przy pierwszej prośbie. Zresztą nikt mu nie odpowiadał.
— Za wcześnie!... — powiedział sobie i znowu pogrążył się w myśli, chodząc wkółko po celi.
— Boże, jakże mi się nudzi!... A tam żyją!... Co się tam dzieje w naszem kółku? Pewnie go już niema. Postraszyli się i rozbiegli... Och, Boże, Boże!... — wzdychał, chodził, aż doczekał się szczęśliwie zmroku, kolacji i światła.
Zawiodły go nadzieje — w nocy przeniesiono go znowu. Wprawdzie już mu nie kazali wstawać, ale wpadli z hałasem i porwali go w milczeniu wraz z łóżkiem.
Nazajutrz, skoro tylko posługacz sprzątnął celę i wyszedł, Gawar natychmiast wdrapał się na okno i chciwie oczy zapuścił w otwarty lufcik. Tym razem był na piętrze i miał przed sobą nieduży dziedziniec wewnętrzny, oddzielony od reszty fortecy wysokim, drewnianym parkanem. Na dziedzińcu rosło kilka suchotniczych drzewek, między któremi spacerowali samotni więźniowie.
— Acha, to tu wyprowadzają na spacer?... — domyślił się Gawar i cały czas, przez który był otwarty lufcik, tkwił w nim, pilną zwracając jednocześnie uwagę na najmniejszy szmer w korytarzu. Tak się wyćwiczył, że złapać się nie dał i zawsze wporę z okna zeskoczył, choć żandarm widocznie go podejrzewał i usiłował upolować. Co kwadrans zmieniali się na podwórku więźniowie. A zajęciem i tkliwością przypatrywał się Gawar tym twarzom bladym, obrosłym, tym postaciom ubranym skromnie, często ubogo. Pilnie zważał na ich ruchy, na zachowanie się, na stosunek do pilnujących żandarmów. Jedni chodzili szybko i zawracali na miejscu, inni ledwie kroczyli i na zakrętach zatrzymywali się lub zataczali półkola jakby w niepewności. Ci trzymali się prosto i głowę nosili dumnie wysoko; owi garbili się i opuszczali ją nisko jakby wielkim przytłoczeni ciężarem. Były między nimi i kobiety; te często spoglądały wgórę na okna i nieznacznie kiwały komuś głowami.
Józef pilnie szukał wśród więźniów znajomych twarzy, ale nie znalazł nikogo, nawet Pioruna nie udało mu się zobaczyć. Szczególniej uderzyła go wszakże twarzyczka jednej młodej panienki ze złotemi, bujnemi, zaczesanemi na uszy włosami. Choć jej nie znał, ukłonił się jednak w chwili, gdy błękitne oczy skierowała na jego okno i gdy spojrzenie jej przez chwilę skrzyżowało się z jego zaciekawionym wzrokiem. Odpowiedziała mu natychmiast ukłonem, ale miało to złe skutki, gdyż dyżurujący żandarm przyskoczył do niej i po żywej wymianie słów zabrał ją zaraz z przechadzki, a jednocześnie zapisał okno, z którego Józef nie zdążył wporę cofnąć swej twarzy. Niezadługo zachrobotały rygle i wpadł rozwścieczony wachmistrz żandarmski.
— Na okno włazisz?... Nie wolno!... Czytałeś, co tu napisane?! — krzyczał, wskazując na prawidła grubym, włochatym palcem.
— Nudzi mi się!... — hardo odpowiedział Józef. — Książek mi nie dajecie, ani żadnego zajęcia... Nic nie mam, gołe ściany...
— Nie dla zabawy tutaj siedzisz!... Do karcerza pójdziesz, jak cię jeszcze raz spostrzeżemy!
— Proszę mię nie tykać!... Nie jesteś pan ani moim ojcem, ani bratem!...
Żandarm umilkł zdziwiony, gniew zjeżył mu rude wąsy, a w wyłupiastych, zielonych oczach wężowe zamigotały błyski. Splunął i odwrócił się, mrucząc.
— Tyż... pan... bachor przeklęty... polskie szczenię!...
W Józefie krew zawrzała. Nie zdając sobie sprawy, co robi, postąpił krok naprzód, lecz wachmistrz, cofając się tyłem, już próg przekroczył i drzwi za nim zamknęły się cicho.
— Tak, był cichy!... A teraz wciąż na okno łazi i nawet stukać próbuje!... Ktoś go uczy, ktoś go buntuje!... — słyszał, jak szeptał dyżurny żandarm.
— A ty co?... Śpisz, nie pilnujesz?... A?!... Złap, a już zadam mu bobu!... — odgrażał się, sapiąc dość głośno, wachmistrz.
Gawar tym razem nie wziął tej pogróżki wcale do serca.
W chwilkę potem usłyszał leciuchne, jak brzęczenie komara, stukanie o ścianę w przeciwległym drzwiom rogu celi. Odpowiedział, stukając guzikiem, który odpruł w tym celu od ubrania.
Po wymianie zwykłych: kto? za co? kiedy? dostał tajemniczą odpowiedź: „uważaj o zmroku“ i stukanie się przerwało.
W samą porę, bo zawzięty nań korytarzowy żandarm już go podpatrywał przez uchylone we drzwiach bez szmeru okienko. Józef z rękami w kieszeni udał, że ogląda ścianę.
Było to zresztą jedno ze zwykłych jego zajęć; chodził wzdłuż ścian, stawał pod piecem i szukał pilnie ocalałych lub wpół startych napisów, których odczytywanie budziło w nim niezmierne zainteresowanie. Znajdował wśród nich niektóre z 62-go roku, późniejsze z r. 80-go, wreszcie z rewolucji 1905 r. Cały różaniec dat i nazwisk. W niektórych celach było ich więcej, w innych mniej; w jednych były staranniej zatarte, w drugich ocalało ich dość dużo, a nawet zachowały się wierszyki i sentencje, dowcipnie ukryte w załamach drzwi lub pod powłoką świeżego wapna, którą należało jedynie ostrożnie zeskrobać, albo zlekka zmoczyć, aby napis wypłynął dość czytelnie.
Najwięcej znajdowało się ich na kaflach pieców, ale też tam były ścigane najzawzięciej. Miejscami emalja była wyskrobana do żywej cegły.
Jedne go smuciły, drugie go krzepiły:

„Bo jadłem świata gorzkie, zatrute kołacze,
„To mi ciężko na sercu i dlatego płaczę...“
Antoni Iliński, 1896 r.

„A kto wszystko za kraj stracił,
„Kto Ojczyźnie służył szczerze,
„To spokojny i w Sybirze,
„Bo część długu już odpłacił...“
Ignacy Fursiewicz, 1863 r.

„Dalej, Warszawo,
„Na walkę krwawą!...
Stanisław Marciński, 1905 r.

„Sędziami wówczas będziem my...“
Izydor Hirszbaum, 1905 r.

„Przeniesienie myśli politycznej z dziedziny subjektywnego odczuwania w dziedzinę objektywnych warunków rozwoju, jest główną zasługą historyczną międzynarodowej socjaldemokracji“.
Adolf Trzaski, 1907 r.

„Żegnajcie, towarzysze, dziś umrę“.
Marcin Kudelski, 1906 r.

Badanie i odczytywanie tych napisów budziło w sercu młodego więźnia niemniejszą namiętność, niż klinowe napisy Niniwy w uczonych asyrologach.
Godziny całe wystawał z nosem, uitkwionym w ścianę ku wielkiemu rozgoryczeniu pilnujących żandarmów. Tym razem rozdrażniony dozorca drzwi otworzył i krzyknął mu wściekle:
— Czego stoisz na jednem miejscu?... Nie wolno!...
Józef nawet się nie ruszył i dopiero, gdy usłyszał zatrzaśnięcie drzwi za sobą, roześmiał się dość głośno i gwizdnął.
Nadszedł wreszcie oczekiwany przezeń z niecierpliwością zmrok, białawy, martwy i przykry od szyb matowych okna i napełnił celę. Józef zamarł bez ruchu na krześle i nadstawił uszu. Na korytarzu cicho podzwaniały ostrogi żandarma, słychać było, jak w drugim końcu korytarza pokolei otwierają drzwi cel!... Wnoszono światło. W tej chwili Józef drgnął, gdyż doleciał go niesłyszany dotychczas tutaj dźwięk, coś jak gdyby skrobanie myszy w samym rogu, tuż przy podłodze. Ponieważ był to róg, wskazany przy stukaniu, wlepił oczy w to miejsce, ale nic nie dojrzał. Szmer jednak powtarzał się, a nawet jakby zdradzał pewną niecierpliwość.
— Nie, to nie mysz!... To szurgają... Ale gdzie?
Nachylił się, szmer ucichł...
— Mysz?! Ale gdzie ona tam ma dziurę?...
Przykucnął w samym rogu. Szmer znów się gwałtownie powtórzył. Wyciągnął więc rękę i nagle zdumiony uczuł pod palcami jakiś pręcik, wyskakujący, to chowający się z malutkiego otworku tuż nad podłogą. Schwycił więc za koniuszek pręcika i pociągnął ku sobie; ten przestał poruszać się i łagodnie poddał jego usiłowaniom. Ostrożnie wywlókł go z otworu, nasłuchując, co robią na korytarzu żandarmi.
Wkrótce miał w ręku już cały, dość długi pręcik, ale za nim jeszcze się coś wlokło na nitce i mocno szurało w otworze. Po chwili wyskoczył stamtąd rulonik papieru. Jednocześnie brzęk ostróg zbliżył się do drzwi Józefa i zachrobotały rygle. Chłopak ledwie zdążył pręcik wraz z papierkiem schować pod połę ubrania i rzucić się na łóżko. Do celki wszedł posługacz, postawił na stole lampę, oraz talerz z kolacją. Żandarm podejrzliwie przyglądał się krótką chwilkę chłopcu, który nie ruszał się na łóżku. Powoli zamknął drzwi i odszedł do następnej celi. Józef w jednej chwili skoczył do stołu, usiadł tyłem do wyjścia i zaczął drżącemi rękami odwiązywać nitkę od papierka.
Wtem usłyszał, że żandarm odsunął cichutko klapę okienka i podgląda go znowu, więc zastukał po talerzu łyżką, udając, że je kolację. Gdy jednak usłyszał, że żandarm oddalił się, nitkę co prędzej odplątał, patyczek schował pod poduszkę, a zwitek zapisanego papieru z ukrytym w nim ołówkiem schował do kieszeni kamizelki i zabrał się spokojnie do jedzenia. Dalej starał się robić to, co zwykle robił; chodził czas jakiś po celi, podśpiewując zcicha, posłał sobie łóżko, ale serce biło mu gwałtownie i niecierpliwiło pragnienie odczytania listu.
Był to zmięty i cienki skrawek z opakowania od herbaty, drobno zapisany szeregiem zapytań.
Kto? Skąd? Za co?... Dalej szły rady, jak należy z komunikacji korzystać, w których godzinach ją dokonywać, jak chować pręcik i w jaki sposób zalepiać otworek w ścianie, aby go nie było widać!... Wkońcu stało zapytanie, które najbardziej zastanowiło Józefa. „Kto jest blondynka, której się pan kłania na spacerze?“...
— Aha, blondynka?... On nie wie, on sam chciałby się bardzo dowiedzieć?! Ale co znaczy to pytanie? Kto wie, kto tam siedzi za ścianą?... Może to szpieg, albo żandarm?... Sam sposób przesłania listu jest tak dziwny?... W jaki sposób i czem zdołał więzień przebić mur parostopowy?... Przecież pewnie zrewidowano go i ogołocono ze wszystkiego, jak i jego przed zamknięciem w celi?.. — rozważał Józef, namyślając się, co odpisać i czy wogóle warto odpisywać.
Gdy tak siedział pochylony u stołu, za ścianą rozległo się ciche puknięcie, które po pewnej przerwie powtórzyło się głośniejsze i bardziej naglące.
— Jeszcze może „wsypie“!... — pomyślał Józef, zrywając się od stołu i podchodząc ku drzwiom, aby podsłuchać, co robią żandarmi.
Jedli pewnie kolację, bo cicho było na korytarzu, a zalatywał stamtąd mocny i apetyczny zapach kapuśniaku.
Chłopak przeszedł się razy parę po celi w zamyśleniu. Wreszcie potrząsnął głową i szybko się zdecydował:
— Co mi zrobią?... Nic mi nie zrobią. A może to doprawdy towarzysz i więzień. Dlaczego jednak nie napisał nic o sobie?... Pewnie dlatego, dlaczego i ja nie chcę pisać o sobie!... Acha!... Niech tam: napiszę pierwszy!
Skreślił na dołączonym skrawku czystego papieru swe dzieje w krótkości, dodając, o co go obwiniają, poprosił o wiadomości, z kim ma do czynienia, o wskazówki, jak można robić dziury w tak grubych murach, wkońcu dodawał, że blondynki wcale nie zna, że ukłonił się jej tak, przez grzeczność i że pragnąłby również wiedzieć jej nazwisko, bo wydała mu się sympatyczną.
Liścik wysłał w samą porę, gdyż ledwie zdążył odejść od kąta, zachrobotały rygle i wszedł posługacz, niosąc na noc wiadro cuchnące.
Zabrał talerz, lampę postawił przy drzwiach, zasłonił ją wywróconym stołkiem i wyszedł. Miało to oznaczać, że czas spać. Zanim się położył, Józef starannie zalepił otwór w ścianie chlebem, który zwierzchu pobielił zeskrobanym ze ściany tynkiem, jak go w liście pouczał pomysłowy sąsiad. Nawet zbliska trudno było rozróżnić zaklejone miejsce.
— Ach, gdyby mnie nie ruszano już stąd!... Jakże mi się przykrzy to przenoszenie!... Muszę się zapytać, co robić w takim wypadku... Przecież nie słyszałem, żeby innych wciąż przenoszono!... — rozmyślał, zasypiając.
Nie ziściło się jego marzenie, w nocy obudzono go znowu. Nie wyniesiono go wszakże z łóżkiem, choć się wzbraniał podnosić, lecz zmuszono go ubrać się, włożyć nawet palto, czapkę i wyprowadzono z sali bez zwykłej asysty niosących ztyłu za nim rzeczy i pościel posługaczy.
— To coś nowego!... — pomyślał Józef, zapinając guziki paltocika. — Pewnie szpieg, do którego pisałem, zdradził mnie!
Istotnie poprowadzono go na górę do kancelarji, gdzie przyjął go niezmiernie wyniośle i groźnie Don Pedro i powierzył dwum innym żandarmom, którzy powiedli go na podwórze, gdzie czekała już dorożka z podniesioną budą. Wepchnięto go do środka, a z obu stron usadowili się aniołowie stróże. Wcisnęli go w głąb, nawalili mu na ręce i boki swe grube cielska, ciężkiemi buciarami przycisnęli mu nogi. Tak nawpół zduszonego wieźli, nie pozwalając mu ani się ruszyć, ani wyjrzeć. Nic nie widział, domyślał się tylko z turkotu i trzęsienia dorożki, że źle brukowaną jadą ulicą, zapewne drogą zamiejską. Następnie po migających się w równych odstępach światłach zmiarkował się, że wjechali nareszcie na ulice Warszawy, a po równiejszym bruku, że mijają lepsze ulice. Wkońcu skręcili do bramy jakiegoś domu, gdzie kazano mu wysiąść i iść przed siebie.
Wkrótce Józef znalazł się w małym pokoiku, przylegającym do większej sali. Wśród gołych ścian, przed zakratowanem oknem, wrychodzącem na ciemne podwórko, stało jedno jedyne krzesło wiedeńskie.
Mdlę światło wpadało z przedpokoju przez duże szyby, umieszczone nad framugą drzwi. Z głębi dolatywały stłumione głosy i szmery i do przedpokoju co chwila wchodzili i wychodzili stamtąd ludzie, brzęczały ostrogi i szable.
Józef usiadł na krześle i zamyślił się:
— Coś nowego!... Bo nawet gdyby to był szpieg, to nic przecież nie napisałem mu takiego!...
Był mocno podniecony, a z trudem wstrzymywał nerwowe ziewanie i zimny, przykry pot zwilżył mu czoło i dłonie.
— Co u licha, czego mam się bać?... Gorzej nie będzie, niż było... — dodawał sobie odwagi, ale nadaremno.
Siedział tak długo i uspokoiło go dopiero niezmierne znużenie. Wrażenia ubiegłego dnia, oraz przejażdżka na świeżem powietrzu znużyły go i wyczerpały niezmiernie. Ani się spostrzegł, jak zamknął oczy i zasnął. Obudziło go mocne szarpnięcie za ramię.
— Wstawaj i chodź!... Też znalazł sobie miejsce do spania!... — mruczał olbrzymi podoficer żandarmski, popychając go zlekka przed sobą.
Wszedł nawpół śpiący do dużej sali, gdzie na stole, nakrytym zielonem suknem, pośrodku paliło się sześć świec w dużych kandelabrach. Na rogu fotelu siedział znany mu już żandarmski oficer.
— Cóż, namyśliłeś się pan?
— Nie wiem! Nic nie wiem!... — odszepnął Józef.
— Dobrze. Wprowadzić tamtego!... — zwrócił się oficer do wachmistrza.
Cicho otwarły się drzwi w głębi sali i wszedł kolega Frąckiewicz z Radomia, ten sam, z którym spotkał się Józef w korytarzu na Pawiaku; zbliżył się doń dość swobodnie i wyciągnął rękę.
Józef z początku osłupiał, spojrzał w twarz koledze, oczy mu błysnęły radośnie, ręka drgnęła, ale wporę się wstrzymał.
— Daj spokój, Józef, wszystko się wydało... Lepiej się przyznaj, dostaniesz widzenie z rodzicami i wszystko się prędzej skończy!... — mówił z bladym uśmiechem kolega.
— Nie znam!... Nie wiem, czego on chce!... — zwrócił się Gawar do oficera.
— Tak!... A skądże on imię twe zna? Co? To może i Księżniczki nie znasz, i Budzińskiego, i Cukiera, i Filipowicza?... Co, wyprzyj się?! Dość tych łgarstw, gadaj zaraz!... Tak to was chowają rodzice! Kłamczuchy, oszusty z was rosną! Od pieluch fałszu was uczą, polskie szczenięta! Ja was nauczę!... — krzyczał z pasją żandarm.
Frąckiewicz zbladł jak trup, spoglądał wyszłemi z orbit oczyma to na pieniącego się oficera, to na bladego, nachmurzonego, zaciętego kolegę.
— Powiedz, Józek, powiedz!... Oni nas tu zahukają!...
Józef milczał i patrzał zpodełba na żandarma.
— Nie zdradzę!... Coś zrobił, nieszczęsny? Niech mnie zabiją! — szepnął nieostrożnie.
— Acha, więc przyznajesz, że go znasz, że wiesz!... — ryknął oficer. — Zobaczymy!... Każę cię ćwiczyć, abyś się nauczył nareszcie posłuszeństwa i skromności!... Wziąć go! — zadzwonił.
Józef znowu znalazł się w samotnym pokoiku. Usiadł na krześle i rozmyślał z goryczą i gniewem o zdradzie Frąckiewicza.
— Źle się stało, żem na niego wtedy zawołał!...
Zwróciłem na niego uwagę... A on słaby! Cóż robić?... Nie przyznam się jednak!... Niech mi mówią w żywe oczy, a ja nic i nic, jak mię uczyła matula! Guzik z masłem, jeżeli ode mnie się czego dowiedzą...
Zwolna cisza uspokoiła go i znużenie ogarnęło ze wzmożoną siłą. Usnął znowu niepostrzeżenie dla siebie, ale sen miał ciężki, wydało mu się, że larwy i zmory dręczą go, obstępują, szarpią i pytają!... Bronił się, wołając: „nie powiem, nie powiem!...“ A te wciąż go napastowały, wymieniając nazwiska kolegów, ulice, numera domów właśnie tych, które pragnął zachować w najgłębszej tajemnicy... Nagle wydało mu się, że wyprowadzają go na światło dnia, że słońce zagląda mu w oczy, łaskocze nieznośnie policzki i czoło i budzi... Podniósł powieki i ujrzał tuż blisko nad sobą wąsatą twarz żandarmskiego oficera, a obok jakieś inne postacie, pochylone z kandelabrami jarzących świec w ręku...
— Co? Co? Kto jeszcze?... — szepnął, uśmiechając się żandarm.
Przerażenie ocuciło Józefa odrazu, spróbował się podnieść, ale silne dłonie żandarmów zatrzymały go na miejscu...
— Kto więc, jeszcze kto?... Krępak?... Co za Krępak? Z Warszawy on, czy też z Radomia?... Co?
Józef ciężko dyszał i nie odpowiadał.
Oficer wyprostował się.
— Tu spać nie wolno!... Dopóki nie przyznasz się, nie odeślę cię do więzienia i spać nie będziesz!... — rzekł twardo.
Zawrócił i, brzęcząc ostrogami, wyszedł, a za nim wyszli obecni.
Niedługo wszakże drzwi się znowu otwarły. Ukazał się na progu prosty żandarm w pełnym rynsztunku z szablą i rewolwerem u pasa. Zaczął od tego, że odebrał krzesełko Józefowi, wyrzucił je z pokoiku i stanął wyciągnięty przy drzwiach. Józef próbował chodzić, aby sen rozpędzić, ale był tak słaby i tak go wszystkie kości bolały, iż, aby nie upaść, oparł się plecami o ścianę i ręką podparł głowę... Powieki ciążyły mu jak ołowiane; zamknął je, lecz w tej chwili żandarm go targnął za ramię.
— Spać nie wolno!...
Józef znowu spróbował się przechadzać, lecz znów słabość ogólna i drżenie w nogach zmusiły go oprzeć się o ścianę... Mocował się ze snem, który go tłoczył i dusił, jak straszne brzemię. Ledwie wszakże przymykał powieki, już przystawiony doń siepacz szarpał go natychmiast za ręce i ramiona.
— Spać tu nie dozwolono!
Z wysiłkiem trzymał oczy otwarte, choć nie widział już nic prócz mrocznej, opływającej go zewsząd mgły... Nowe szarpnięcie.
— Nie śpij!... Słyszałeś: nie wolno!
— Ach, wszystko mu jedno: Niech go biją, niech robią co chcą!... Nie może dłużej!... Położyć się, wyciągnąć wprost na ziemi, choćby nawet na gnoju, ulżyć ociężałym nogom, oprzeć na ziemi twardą głowę, kołyszącą się bezwładnie na strudzonej szyi!... Spocząć, spocząć, choćby snem wiecznym!... Przeszłej nocy źle spał, a tej nie spał prawie wcale...
Nieznośne szarpania dręczyły go, jak tortura. Zapadając w niepamięć o nich, tylko myślał i modlił się, aby rychło nie przyszły. Choć chwilkę, chwileczkę. Ale uderzenia nielitościwe przychodziły stale i niezwłocznie, wyrywając go z ledwie poczynającego się słodkiego zapomnienia... Rozumiał, że zaczyna majaczyć i język sobie do krwi gryzł, aby wrócić sobie przytomność i panowanie nad zmysłami.
W zmroku dostrzegł żandarmskiego wampira w szarym szynelu, wyciągniętego u drzwi, który śledził za nim spokojnie zielonawemi, ukośnemi oczkami... Resztą sił przezwyciężył niemoc straszną i przeszedł się parę razy po pokoiku...
— Spać nie wolno!... — powtarzał żandarm.
— Ale usiąść przecie wolno?
— Usiąść pewnie wolno, nie powiedziano, że nie!... — zgodził się żandarm.
Józef opuścił się na podłogę i wsparł plecy między dwie ściany rogu. Było mu bardzo dobrze w tej pozycji i usnął tak szybko, że upłynęło kilka minut, nim żandarm to spostrzegł i obudził go.
Czuł się cokolwiek odświeżonym i zaczął walkę ze snem i ze swym stróżem z pewną systematycznością... Przedewszystkiem chodził czas jakiś po pokoju, starając się orzeźwić. Gdy to mu się nie udawało, gdy sen opanowywał go z nieprzezwyciężoną mocą, opierał się całem ciałem o ścianę i, stojąc, zasypiał momentalnie.
— Nu, nu!... Nie śpij!... Nie wolno!... — budził go głuchy, potworny głos i bolesne wstrząsanie za ramię wyciągało go z słodkiego niebytu.
Doszedł do tego, że, chodząc wolno, spał z otwartemi oczami.
Zawitał dzień, zmienił się żandarm. Więźniowi przyniesiono śniadanie: kubek herbaty i kawał pytlowego chleba. Gawar zjadł wszystko do kruszynki i usiadł na ziemi pokrzepiony, odświeżony. Wesołem spojrzeniem obrzucił wyprostowanego przy drzwiach żandarma i pomyślał:
— A co? Coście wzięli? Nie powiem, choćbyście mnie tu sto lat trzymali... Ale mogą mi nie dawać jeść!... W takim razie co? Ha, co zawczasu się martwić!... Zobaczymy...
Aby się rozerwać, zaczął rozmyślać o tem, co teraz w domu robią...
— Ojciec pewnie podmiata podwórko. Widział, jak pokręcone reumatyzmem ręce ojca z trudem obracają miotłą. Serce rwało się w nim, aby mu dopomóc. Cóż, kiedy zwykle szedł wtedy do szkoły... Matki już nie było, wyszła na targ... W święta jedynie pomagał im, choć wtedy matka zmuszała go spać dłużej, powtarzając: śpij, śpij, wypocznij!...

· · · · · · · · · · · · · · ·

Obudziło go jakieś srogie, tamujące oddech zimno, zerwał się, chciał podnieść z ziemi, ale nie mógł. Żandarm chylił się nad nim z karafką w ręku, lał mu wodę na głowę, a jednocześnie kopał nogą:
— A to śpi!... Powiedziane: nie wolno! Leję, leję, a on śp!...
Chłopak uchylił się od potoku wody i porwał szybko na nogi.
— Co robicie?! Nie wolno lać!
— Ha! — roześmiał się żandarm. — Nam to wolno, a wam to nie wolno! Ja mam rozkaz!
Drżąc z zimna i gniewu, usiłował Józef strząsnąć wodę z włosów, z ubrania, wytrzeć rękawem i osuszyć jej potoki, płynące po twarzy. Lodowate żmijki wilgoci przedostały się wszakże za kołnierz i płynęły po gołem ciele, przenikając aż do butów. Aby się rozgrzać, zaczął znowu chodzić, posępny i zdeterminowany.
— Jak mi jeszcze raz co takiego zrobi, to mu wyrwę karafkę i palnę mu nią w łeb...
Nie doszło jednak do tego, gdyż wkrótce potem drzwi się otwarły i ukazał się na progu wyświeżony oficer żandarmski. Od wywczasowanej, zdrowej jego figury biła radość życia i zapach perfum.
— Cóż, młodzieńcze, jakże się czujesz?
Gawar nie odpowiadał, mierząc go posępnem spojrzeniem przekrwionych oczu.
— A to co? — spytał nagle oficer, przenosząc oczy na podłogę i wskazując na kałużę wody.
— A to... polewamy go, żeby nie spał, wedle rozkazu waszej szlachetności... Ale nawet, kiedy go polewamy, on śpi! Taki jest!
Oficer roześmiał się, jeszcze raz spojrzał na morką, zabrukaną postać chłopca ze sterczącemi bezładnie kosmykami zlepionych włosów nad czołem, na zielonkawą, więzienną, skamieniałą w fanatycznym uporze twarz, jeszcze raz zmierzył go wzrokiem, a gdy chłopiec oczu nie opuścił, żandarm machnął ręką i wyszedł.
Józef usłyszał, jak pytał żandarma już na progu:
— Czy nic nie mówił?
— Nic.
— A to szczenię uparte!
Gawar domyślił się, że nic nie powiedział nawet przez sen i radosne uczucie zwycięstwa podnieciło go na krótką chwilę.
Ale trwało to niedługo, wróciła bolesna omdlałość członków, wróciło nieprzezwyciężone pragnienie opuszczenia się na ziemię, wyciągnięcia do snu za wszelką cenę.
— A niech robią, co chcą!... Niech mię biją i w wodzie utopią!... Będę spał!... — postanowił i usiadł na podłodze. W tej chwili wywołano pilnującego go żandarma z pokoju, a niedługo potem obudziła go już para innych żandarmów poto, aby odwieźć zpowrotem do Dziesiątego Pawilonu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.