<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Waligóra |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Leszka Białego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Jaszko wyruszył z Wrocławia do Płocka wprost, spodziewając się tam znaleść ludzi po swej myśli. Podłowczy księcia Konrada Gromaza był mu dobrze i poufale znany, bo Jaszko z lepszych czasów miał po wszystkich kątach znajomości podostatkiem.
Nie były one wiele obiecujące, bo Jaksa najchętniej się wiązał z temi co do wypitej i wybitej ochotni byli — ci go lubili on ich wzajem. Z poważniejszemi ludźmi nie dotrzymał długo, i choć się na czas przystroił za męża na którym polegać było można, lada co go czyniło jakim w istocie był. Podpiwszy ani języka strzymać, ani natury zwierzęcej, namiętnej pohamować nie umiał.
Gromaza za dawnych lat, choć nieco starszy od Jaksy, takim bez mała był jak on. Kumali się z sobą — ale, co się z nim teraz stało gdy lata trochę szał ostudziły? Jaszko nie wiedział. Zawsze miał się do kogo udać w Płocku i kogo uczepić.
Nie tajno zresztą było że Konrad Mazowiecki, choć z Leszkiem trzymał, burczał i żalił się na niego. Spodziewał się Jaszko usposobienie na dworze, na Mazurach znaleść jakiego mu było potrzeba.
Los nadarzył że o mil kilka od Płocka będąc, na drodze spotkał właśnie ciągnących tamże Krzyżaków, którzy dość wolno podróż przez nieznane odbywając kraje, naostatek radzi się byli dobić do stolicy książęcej.
W podróży łacno się robią znajomości, a choć poczet z którym jechał Jaszko wcale nie był pokaźny, on sam też na gościńcowego łupieżcę więcej niż na prawego rycerza wyglądał, — że języki umiał, wygadany był i kraj ten po trosze znał, Konrad von Landsberg i Otto zawiązali z nim rozmowę. Potem popasali razem i bliższa zrobiła się znajomość.
Krzyżacy mieli nieco przesadne pojęcie o potędze księcia który im szerokie nadawał kraje. Jaszko niechcący — wywiódł ich z tego błędu. Zasypano go pytaniami, ale że karmiono i pojono, a oprócz tego na rękę mu było z niemi razem do Płocka zajechać.[1] Jaksa się do nich uwiązał.
O sobie jednak, jako ostrożny człowiek nie wiele im powiedział, — przyznał się że był rycerzem (Miles) i że w życiu doznał niesprawiedliwości ludzkiej i nieszczęść, że szukał teraz pomieszczenia i t. p.
Gdy się Płock ukazał ze swym zamkiem, ubogiemi i niepokaźnemi kościołami, których drewniane nowe wieżyczki ledwie się ponad dachy domostw trochę podnosiły w górę, bo je niedawno Prusacy spalili byli, — ze swemi chatami szaremi i ogrody nad brzegiem Wisły rozrzuconemi, wielkie było Krzyżaków zdumienie... Zamek zdala wydał im się mizerny, a wały sypane lichą obroną.
Murów choć jakie były na grodzie dostrzedz nie mogli zdaleka. Po niemieckich burgach w kamień odzianych jak we zbroje, licho i ubogo przedstawiał się im ten Płock, a z niego Krzyżacy i o księciu wyciągali wnioski.
Pochmurniały im twarze dojeżdżając... Na gościńcu jeszcze natrafili komornika książęcego, który do stadnin jechał. Ten na zapytanie o Konrada, odpowiedział im że go w domu nie było i księżna tylko z dziećmi na grodzie mieszkała.
Jaszko dodał że i to jeszcze szczęście iż samą panią zastawali, bo niekiedy wszystek dwór z obawy napaści Prusaków chronił się do Wiskitek, Trojanowa lub w lasy do Warszowej.
Puściwszy Krzyżaków wprost na zamek, gdy sam nie miał prawa się tam rozgościć jak oni, Jaszko na Podzamczu wprosił się do chaty mieszczanina.
Tego dnia zaś znużony wielce, dał sobie wczas, siana kazał namościć w izbie, piwa grzanego napił się do poduszki, i chrapnął.
Słońce już było wysoko, gdy go chłopak zbudził oznajmując że na zamku popłoch był jakiś, jakby się na wycieczkę lub do obrony zbierano.
Odział się więc jak mógł najlepiej Jaszko i co żywiej pospieszył na zamek do Gromazy...
Zapytać chciał o niego u ludzi, ale ci jak oparzeni latali, i nikt na rozmowy czasu nie miał. Podwórza zamku wyglądały, jak gdy się nieprzyjaciela spodziewają. — Spędzano z paszy i noclegów stadniny, dobierano konie, z komór wyrzucano broń, topory, pałki, łuki i żelaziwo. Włócznie stały stosami jak stożyska, a krzyku, wrzawy i lataniny tak było pełno, że na obcego wchodzącego nikt nie spojrzał tak byli ludzie zajęci, pilną jakąś sprawą wojenną.
Oklep wysyłano co moment czeladź, do blizkich osad i przysiołków; gdzieindziej trąbili dziesiętnicy i sotnicy zwołując swoich. Kwapiono się niezmiernie. Wśród tych kup Jaszko próżno szukał znajomych sobie Krzyżaków, którzy musieli wygodnie po podróży spoczywać. Szło wśród tego zamięszania nie raźno, jak gdy głowy gdzie braknie.
Jednego i drugiego przechodząc zaczepiwszy o Gromazę, ledwie się Jaszko doprosił, że mu wskazano izbę na tyłach, gdzie go miał znaleść. — Niedaleko ona była od psiarni którą podłowczy miał pod zarządem swoim. Z jednej strony komora dla sokołów, z drugiej parkan zamykający psy, których głosy zdala słychać było, w środku znajdowało się mieszkanie Gromazy.
Tu, chociaż nieco ludzi mniej i ciszej było, za to psiska wyły i ujadały... U drzwi wchodowych różnych sznurów i swór z żelaznemi obrączkami i obrózami wisiały pęki.
Gdy Jaszko wszedł do ciemnej i nie zbyt wonnej izby, w której chorych kilka psów spoczywało na słomie, naprzeciw niego wyrwał się pękaty, kuso odziany, w kaftanie skórzanym, na grubych nogach, czerwonej twarzy trędowatej mężczyzna, który kogoś innego spodziewał się widać, bo począł od klątwy.
— Dajeś zczesł!
Dopiero wymówiwszy słowa te przeznaczone dla psiarczyka, poznał obcego i osłupiały jął się mu przypatrywać.
— Jaszko! a toż to co?
— Stary Gromaza! toć ja...
Ściskać się poczęli.
— A u nas tu słychać było, — odezwał się łowczy, — że ty w Czechach, łapę ssiesz...
— Jużem się wyrwał! — odparł Jaszko, — ale o tem potem. Co u was za zamęt! Co się dzieje!
— U nas mało kiedy inaczej — krzyknął Gromaza — albo Prusacy na karku, albo już na nas wsiedli... Uciekaj do lasu, pędź na błota! Spokojnie jednej nocy nie wyspać!
A tu miłościwego pana nie ma, i rycerze niemieccy wczora przyjechali w gościnę, w sam czas gdy myby z domu radzi drapnąć.
— A gdzież książe? — spytał Jaszko.
Gromaza ruszył ramionami.
— Mnie się on nie spowiadał gdy jechał — rzekł. — Nie ma tego zwyczaju... Coś mu przypadnie, ruszy w świat... potem gdy się go najmniej spodziewają, jak piorun wpada nazad.
O! już tu u nas życie!
— Cóż Prusacy grożą? — spytał Jaszko.
— Nie grożą ale już na granicy łupią — zawołał Gromaza, — jak im zasmakuje nasze mięso, gotowi i pod Płock...
— Któż u was hetmani gdy księcia nie ma?
Na to pytanie Gromaza ramionami zżymnął.
— Kto będzie dowodził, nie wiem, — rzekł i zniżył głos. — Od czasu jak nam nie stało Krystyna z Ostrowa Wojewody, nie mamy nikogo...
Rozśmiał się złośliwie...
— Chyba ks. Czapla weźmie na się zbroję,...
I wnet poprawił się łowczy.
— Mnie co do tego? u mnie aby psy a sokoły zdrowe były... i żeby dali dla nich strawę... a mnie co trzeba?... Chodźże do izby — dodał, — przysiądziesz na ławie, znajdę i kubek miodu...
Otworzył drzwiczki małe do alkierza, gdzie już tylko jednego psa leżącego na ziemi zastali. Ten zobaczywszy nieznanego człowieka zaburczał, odebrał rozkaz by milczał i spać się położył.
Komora była mała, na pół posłaniem zajęta, czuć w niej było świeżo licho wyprawne skórki lisie, które wiązkami na ścianie były pozawieszane. W rogu stoliczek mały, u ściany ława drżąca na kołkach..., prostą chatę przypominały.
Podłowczy książęcy nie był bardzo wspaniale wyposażony, ale naówczas nie wiele wymagano, a Gromaza był skąpy i o wygody nie dbał.
Obejrzał się Jaszko po nie wiele obiecującej komorze... i przysiadł w kącie.
— A co! — bąknął, — możebym i ja się wam tu na co zdał teraz, boć żołnierzem jestem.
Gromaza popatrzał nań i nieśmiało bąknął.
— Poczekajże abyś miał z kim iść. — Nasze mazowieckie rycerstwo, choć po niego rozesłano, zbieży w lasy a nie pokwapi się do nas...
— A toż dla czego? — zapytał Jaszko, — ludzie przecie bitni i do ucierania się gotowi.
Gromaza pochylił mu się do ucha i śmiejąc się szeptał.
— Toście nie słyszeli jak książe Konrad sobie począł ze swojemi ziemiany??
— Nie.
— Trochę temu już dawno, ale ziemianie takich rzeczy nie zapominają, — mówił podłowczy, — Prusacy nas, jak to ich obyczaj osaczyli, podrapali i książe się im obiecał wykupić... Co miał robić? Życie trzeba było unieść. Przyszła godzina wypłaty — nie wiem czy w skarbie zabrakło, czy książe zły był na ziemiany że się nie bronili. Zwołał ich tu do Płocka jak na wiec. Myśleli panowie rycerstwo że im da jakie swobody albo ugości... Tymczasem gdy na zamek się zebrali, książe im konie wszystkie i szaty kazał zabrać i odesłał jako wykup Prusakom. Niebożęta piechoto i bez opończy powrócili do dworów.
Otóż teraz gdy ich na nieprzyjaciela wołają, nie bardzo spieszą...
Jaszko się śmiał.
— Dobrze im tak, a czemu się od Prusaków nie bronili! — zawołał.
— My się teraz bez nich obejdziemy pono — dodał Gromaza. — Książe chciał zakon rycerski założyć przeciw pogan, ale się nam Dobrzyńscy nie udali, powołał Niemców co bywali w Jerozolimie i z pogany się znają. Jakci siądą na granicy, będziemy za niemi jak za ścianą.
— Wczoraj jechałem z niemi — odparł Jaszko, — dwu ich prawda jest zbrojnych doskonale i prawych rycerzy, pachołkowie też niczego, chłop w chłopa, ale prędko ich nie stanie...
— Ci tylko na zwiady przyszli — odparł Gromaza dobywając z pod ławy dzban i częstując gościa...
Jaszko powoli cmoktał myśląc.
— Jeżeli na Prusaków się będzie wybierać — rzekł, — ja też nie mam co robić, poszedłbym.
Podłowczy głową tylko potrząsł.
— Czemu nie — przebąknął trochę skłopotany, — tylko to — widzicie, miłościwy mój — bardzo głośna była ta wasza przygoda na granicy, coście to Odrowążów dali wyrzezać... a sami się schronili...
Jaszko zapłonął i podskoczył ku niemu.
— Czyż ty nie wiesz jak było, — zawołał — toć nie z tchórzostwa pierzchnęli my — chcieliśmy się pozbyć Odrowążów, bo ich nam było nadto, i daliśmy ich na łup...
— Ludzie to wiedzą, przerwał Gromaza, — tylko że i z tem nie ma się co chwalić. Więc jakbyście się zaciągać chcieli, lepiej insze imię weźmijcie.
— I jam także myślał już — potwierdził Jaksa, — nie raźno mi z tem, gdyby o mnie gadali...
Pomilczeli trochę.
— Z kim tu gadać? — spytał Jaszko...
— Ja nic nie wiem — odezwał się Gromaza... — Widzi mi się że ci Niemcy co tu przybyli będą sami gospodarzyć i dowodzić, bo nie ma komu...
Jaszko wychylił miód... i wstał z ławy.
— Pójdę ich pomacam — rzekł... — a co zyszczę, z tem przyjdę do ciebie... Ty na Prusaków nie pójdziesz?
Gromaza potrząsł głową i pokazał na brzuch gruby...
— Niech każdy swojego pilnuje — na wilki, na niedźwiedzie, na lisy, jam zawsze gotowy, a co do mnie te bezbożne Prusaki należą? Skóry z nich nie zdjąć i wyprawna małoby się na co zdała..., ze psy na nich nie raźno, a ja innego wojska nie mam krom czteronogich.
Jaszko wyszedł.
Znowu się musiał przedzierać przez ludzi, nim do dworu się dostał w którym Niemcy gościli, ale tu ich nie było, poszli do księżnej Agaty, która ich przyjmować miała... W dziedzińcu Ottona von Saleiden przypóźnionego spotkawszy, i kilka słów z nim zamieniwszy, Jaszko za nim do izby pociągnął.
Stał tu już Konrad w pełnej zbroi, w płaszczu, z hełmem w ręku oczekując na księżnę... Izba wielka nizka, ciemna, pozawieszana była oponami, dosyć ozdobna, lecz duszno w niej było i nieczysto.
Na oponach, skórach, na zbrojach, poosiadał pył, z ław spadały kobierce i poduszki, nieład był jakiś i zaniedbanie. Obok bardzo kosztownych tkanin wisiały liche i stare...
Księżnej Agaty nie było tu jeszcze, i chudy, blady, z wejrzeniem kocim, ale oczyma bystremi, przymilający się do zbytku rycerzom stał mąż w sukni duchownej.
Miał na szyi krzyż, a na palcu pierścień, który tylko prałatom wolno nosić było. Pod płaszczykiem też biała rokieta widniała, bo się na przyjęcie zakonników ustroił. Twarz niemiła, przebiegłością nacechowana, ruchoma i zmieniająca się, przybierała to wyraz pokory wielkiej, to jakiejś obojętności samolubnej. Chociaż nieco dalej stał pierwsze tu miejsce zajmować mający prawo Biskup Jan Gozdawa, starzec już wiekiem pochylony. — Prałat ten zastępował jego i księżnę i zastępować się zdał gospodarza.
Był to sławny, naówczas jeszcze ulubieniec księcia, ks. Jan Czapla, nauczyciel synów Konrada, doradca jego i prawa ręka, któremu głos powszechny przypisywał smutny, niezasłużony koniec mężnego Krystyna Wojewody..., tego Konrad do więzienia rzucić, oślepić dał i w końcu zabić.
Był to pierwszy głośny czyn okrucieństwa, którym młody pan rządy swe napiętnował... Mówiono po cichu że ks. Czapla, zazdroszcząc wpływu Wojewodzie, a sam chcąc mieć przewagę na dworze, był do tego czynu poduszczycielem i doradcą.
Biskup przypatrywał się Krzyżakom, ich rycerskiej postawie i nieznanemu strojowi, — i stał na uboczu opierając się na kleryku, który mu towarzyszył.
Oprócz niego przytomnym był kasztelan płocki Wit z Chotla, człek też niemłody, krzepki jeszcze, lecz nieśmiały i niemowny. Ten to głowę gładził, to brody poprawiał.
Było i innych wielu urzędników dworu i kapelanów kilku, i komorników dosyć co się Krzyżakom chcieli przypatrzeć.
Jaszko łatwo się mógł ukryć w tym zbiorowisku i stanął za Niemcami, nie wysuwając naprzód.
Dobry czas czekać musieli niżeli księżna, która się na przyjęcie tych gości z całym przepychem wschodnim, do jakiego na Rusi nawykła, wystroiła, — weszła ze dworem swym i dziećmi starszemi... Jaszko jej nigdy nie widział... Wydała mu się poważną bardzo, lecz w twarzy jej niewieściej dobroci, łagodności i skromności wcale nie dostrzegł. Zmęczona nieco, nie zbyt już kwitnąca, chociaż tuszy znacznej i silnie zbudowana, księżna Agata miała w ustach i oczach wyraz zimny a surowy. Gdy milczała wargi jej zacinały się, a brwi ściągały i na czole występowały fałdy groźne...
Księżna wyszła w sukni ciężkiej jedwabnej, cała obwieszona łańcuchami, ręce mając pierścieniami okryte, głowę ubraną w przepaski kamieniami wysadzane. Nawet pas jej i obówie świeciło od złota i kamieni.
Z dumą wystąpiła witając rycerzy, a że po niemiecku mówiła mało, ks. Czapla odezwał się za nią, wyrażając radość z ich przybycia a razem smutek że pana nie zastali i właśnie w taką godzinę się tu znaleźli, gdy pruski napad nie dozwalał ich tak przyjąć jakby chciano.
Konrad von Landsberg, który zdawał się dzicz ową lekceważyć, a chciał się znaleść po rycersku, odpowiedział scholastykowi tem że w lepszej chwili przybyć nie mogli — i radzi będą pomódz do odparcia pogan...
Wit z Chotla wmięszał się dając wiedzieć że najezdnicy w dosyć znacznej liczbie byli, i po swojemu kawał już kraju spustoszyli. — Na obciążonych łupem zdawało się możliwem napaść z nienacka i pogromić.
Po krótkiej naradzie z Ottonem, brat Konrad powtórnie oświadczył się z gotowością — towarzyszenia i przewodniczenia wyprawie.
Księżna Agata przyjęła to bardzo wdzięcznie. Siły na odparcie najazdu już się zbierały, oddawała je rycerzom niemieckim pod ich rozporządzenie.
Nie było chwili do stracenia, gdyż zbiegi przybyli rano z okolic spustoszonych, opowiadali że Prusacy ciągle się w głąb Mazowsza posuwają.
Krzyżacy zaledwie przyjęli wezwanie do stołu, który już dla nich był przygotowany, i natychmiast sposobić się chcieli do tej wycieczki...
Księżna sama powiodła ich do jadalni, w której tak samo jak z ubraniem wystąpić chciała z bogactwy. Dobyto więc ze skarbca wielką ilość starych, ciężkich, zaśniedziałych sreber, których nawet dobrze oczyścić nie miano czasu. Było ich więcej niż potrzeba, widocznie na okaz..., ale jadło i napoje nie odpowiadały zastawie.
Z księżną na dwór przybyły zwyczaje i potrawy ruskie, bardzo różne od tych do jakich byli Krzyżacy przywykli. — Inne jadło po domowemu było przyprawne, niektóre przysmaki po niemiecku.
Troisty ten charakter miał i dwór księcia Konrada, polski potroszę, ruski i niemiecki zarazem. Tego ostatniego żywiołu, jak po wszystkich książęcych i tu było dosyć. Umieli się wcisnąć ci nauczyciele i dozorcy, bez których zdało się wówczas że się obejść niepodobna. Trzy te języki, z dodatkiem łacińskiego, którym się duchowieństwo, zwłaszcza obce posługiwało, krzyżowały się u stołu, słychać je było wszędzie. Wprawdzie czeladź po polsku mówiła, lecz im kto stał wyżej tem się więcej swej mowy wystrzegał, bo nie wydawała się dosyć szlachetną, dość światową — była to mowa ludu — zwano ją pogardliwie — pospolitą, a każdy wyróżnić się chciał i nie być pospolitym...
Jaszko zdala się trzymając, nie narzucając dostojnikom, razem z pomniejszem rycerstwem się umieścił, przypatrywał się a słuchał.
Nie wiele mógł skorzystać, bo ze wszech stron tylko obawę Prusaków słychać było i opowiadania o ich zuchwalstwie, z drugiej zaś strony odgrażania się Krzyżaków. Dopytywali oni o sposób wojowania pogan, o ich broń, i liczbę — zbrojnych.
Wit z Chotla o tej ostatniej powiedzieć nie umiał, rachowano ją bardzo różnie, kupy były wielkie, ale według niego niesworne, bezładne... Za cały oręż służyły im pałki, topory, miecze od Pomorzan nabywane, łuki i proce, małe pociski z twardego drzewa... Znaczniejsza część miała walczyć mało odziana, na w pół naga... Zbroi u nich tylko u dowódców nieco być miało. Wprawdzie w pierwszej napaści rzucali się wściekle, walczyli zajadle, lecz byle popłoch padł na nich, uchodzili bezładnie.
Brat Konrad, wysłuchawszy tego opowiadania, zaręczał że dobrze zbrojne rycerstwo niemieckie, żelazem okute, sprosta małą garścią temu tłumowi, a kilkudziesięciu knechtów seciny ich pędzić będzie.
Otto von Saleiden mniej obiecywał, wstrzemięźliwszy był — lecz i ten nie zdawał się wątpić iż im podołają.
Czasu obiadu jeszcze, dawano znać że gromady wojska, które ściągano z bliższych gródków i po osadach, nadchodziły... Dnia tego wyruszyć na Prusaków już było niepodobna, czekano na posiłki nowe, ale nazajutrz ze dniem Krzyżacy wyciągać chcieli.
Jaszko powiedział sobie że pójdzie z niemi[2] Nie miał nic lepszego do roboty. W ten sposób mógł się zasłużyć księciu, i albo u niego umieścić, lub przynajmniej mieć czas do rozpatrzenia się.
Jak skoro rozchodzić się zaczęto, Jaksa wrócił do swojego Gromazy, który też był podjadł ze dworem, i popijał czekając nań.
Poczęli sobie przy dzbanku stare przypominać dzieje, lepsze i weselsze czasy. — Korzystając z coraz skłonniejszego do wywnętrzenia się usposobienia Gromazy, Jaszko zagadnął o księcia Konrada.
— Ten kiedyś panować będzie, — rzekł, — bo ma męztwo i wolę własną... Jemuby Kraków należał nie Leszkowi, który do panowania smaku nie ma, a księżom nad sobą daje przewodzić. Ale też Krakowianie już go mają dosyć.
— Hę? — ozwał się Gromaza. — To stara wiadoma rzecz, że oni długo jednego nie lubią. Naszemu panu śmieje się Kraków!!
— Byle chciał! — zawołał Jaksa.
— Mało tego jednak — rzekł Gromaza, — nas tu wasz Leszek tak wlepił w ręce pruskie, że się ruszyć nie ma sposobu. Miał rozum, bo gdyby Konradowi ręce rozwiązano... nie dałby mu siedzieć spokojnie...
Otóż na to nam ci Niemcy jerozolimscy potrzebni — dodał Gromaza — jak oni nas od pogan zasłonią!! hm! hm!
— Ja wam powiadam byle chciał! — mruknął Jaksa okiem dając znak...
— A ja wam mówię że chce! — rozśmiał się Gromaza — byle mógł. — Księżna pani nasza też wolałaby siedzieć na Krakowie, bo dumna jest... Ona też coś znaczy.
Jaszko po długiej naradzie z przyjacielem poszedł się jeszcze rozmówić z Konradem, potem do gospody wyleżeć, a jak świt... trzeba było na koń i w pole. Prusacy byli niedaleko...
Mało tam kto spał tej nocy na zamku, bo ciągle to przybywały poczty, to słano na zwiady, to języka przynoszono, a drudzy się sposobili. Jeszcze nie szarzało gdy się rogi dokoła odzywać zaczęły, nawołując ludzi, knechty już gotowe stały w dziedzińcu, konie posiodłane... Jaszko się ze swemi do Niemców przyczepił, i miał iść z niemi.
Wit z Chotla, który na grodzie gospodarzył wśród tego zamachu wielkiego na nieprzyjaciela ledwie się doprosić mógł aby mu tyle zostawiono co koniecznie potrzeba było dla bezpieczeństwa zamkowego.
Księżna Agata, choć nie zbyt bojaźliwa, nie dozwalała Płocka ogałacać zupełnie, bo odsieczy i męża nie wiedziała kiedyby się mogła spodziewać.
Po wyruszeniu znaczniejszej części sił z grodu, nastała tu jakaś złowroga cisza i pustka... Dniało, gdy z góry zamkowej można było dojrzeć wysuwające się w pole pułki, na których czele jechali Konrad i Otto... Knechci nieśli chorągiew zakonu, pierwszy raz nad tą ziemią powiewającą. Zdala, niewyraźna brzmiała pobożna pieśń niemiecka, i nucenie a wykrzyki Mazurów, którym serca i ochoty dodawali Niemcy.
Jakiś czas widać ich było przeciągających polami, potem zaczęli tonąć w lesie czarnym który ich całkiem pochłonął... Zamczysko stało jak opustoszone, nieme i dzwony dwu kościołów wołały tylko na modlitwę za tych co przeciw poganom wyruszyli.
Księżna Agata spoglądała z okna za odchodzącemi, patrzała długo zadumana, namarszczona, gniewna;... a gdy ks. Czapla przyszedł jej oznajmić, iż wojska wielkiem męztwem zagrzane poszły z błogosławieństwem kościoła po pewne zwycięztwo, odpowiedziała mu głośno.
— Zdałby się teraz Krystyn z Ostrowa!!
Ks. scholastyk którego twarz blada zarumieniła się aż do siności, zrozumiał ten wyrzut, zlekka się pokłonił i wyszedł z izby...
Ani tego, ani następnego dnia wieści żadnej od wojska nie było. Wieśniacy z okolic przybywający rozpowiadali najsprzeczniejsze rzeczy, to o zbliżających się Prusakach, to o ucieczce ich na samą pogłoskę że im czoło stawić miano.
Przynoszono księżnej te słuchy z Podzamcza — lecz pewnej wiadomości czekano napróżno.
Trzeciego dnia wieczorem niepokój coraz większy zaczął obejmować księżnę. Rozesłała ludzi aby księcia szukali, czekała posła jakiego od wojska... — napróżno. Słońce już zachodzić miało, gdy Gromaza, który stał na czatach w bramie zamkowej, postrzegł na polu konnego, który w czwał pędził ku miastu... Zdala rozpoznać było trudno jeźdzca, lecz zdawał się zbrojny i odziany jakby do wojska należał...
Znikł mu on za chatami i ogrodami na czas krótki, a wnet tentent konia oznajmił, że się ku zamkowi zbliżał. Wybiegł za wał naprzeciw niemu Gromaza i postrzegł już nadciągającego Jaszka, który zaledwie rozpędzonego konia mógł wstrzymać.
Gdy go ściągnął gwałtownie poznawszy podłowczego, koń padł na cztery nogi wysilony, i Jaszko też na ziemię z nim się obalił.
Już pytać go spojrzawszy nań nie potrzebował Gromaza. Jaksa miał posieczoną zbroję, podarte suknie, głowę obnażoną, ręce krwawe...
Gdy podłowczy podbiegł aby mu rękę podać i pomódz do podniesienia się — Jaszko ledwie miał siłę zawołać...
— Padli wszyscy!! jam ledwie z życiem uszedł.
Załamał ręce Gromaza — gdy w tem ks. Czapla, zdala postrzegłszy też jeźdzca, nadbiegł ku niemu...
Tuż i inna gawiedź zamkowa zbierać się zaczęła... Lecz z Jaszka, jakby się wysilił na tych słów kilka dobyć już nic nie było podobna. Musiano go jak nieżywego wziąć na ręce i zanieść do komory we wrotach, gdzie go rzeźwić i poić zaczęli ludzie, aby mógł coś więcej powiedzieć...
Na grodzie popłoch się stał straszny, jak gdyby już zwycięzkie tłumy Prusaków nań ciągnęły. Zamykano wrota, obwoływały się straże...; ludzie biegali jak oszaleli.
Jaszko nierychło mógł rozpowiedzieć co widział — bitwa miała trwać zajadła niemal dzień cały. Cudów męztwa dokazywali, jak opowiadał, on i Krzyżacy, lecz siła napastników była przemagająca, niezliczona, i w końcu pokonała... Knechci niemieccy paść mieli wszyscy, Konrad i Otto, okryci ranami, zgnieceni zostali na pobojowisku — resztki Mazurów rozproszyły się po lasach...
Z opowiadania Jaksy wyrozumieć jednak dawało się że Prusacy też ponieśli straty wielkie, i dalej w kraj na pustoszenie go posuwać się już pewnie nie będą śmieli.
Gdy dano znać księżnie o tem, sama zbiegła do wrót, aby z ust Jaksy posłyszeć straszną wiadomość, załamała ręce, zaczęła płakać i zawodzić.
Ostatnia nadzieja jaką pokładano w rycerzach niemieckich zawiodła, sam zakon straciwszy najdzielniejszych swych dwu wysłańców, mógł się cofnąć i odmówić pomocy...
Zebrano radę natychmiast... Wit z Chotla, ofiarował się z garścią pozostałą na zamku jechać przynajmniej ciała poległych niemieckich rycerzy odzyskać, aby je chrześciańskim uczczono pogrzebem. — Mówiono za i przeciw... Jaszko choć ranny i bezsilny, gotów był prowadzić i wskazać pobojowisko...
Cała noc upłynęła w narzekaniach i sprzeczkach. Jeden ks. Czapla nie ukazywał się już księżnie pod pozorem że młodych swych uczniów strzedz musiał. Nad rankiem Wit ruszył z zamku, bo i duchowieństwo i Biskup nalegało aby braci zakonnych ciała odszukać koniecznie. Jaszka nie potrzebowano brać za przewodnika, gdyż z opisu jego łatwo odgadywano miejsce potyczki. Rannego i potłuczonego podłowczy zabrał do siebie...
Drugiego dnia wszakże umierający Jaszko, wstał z barłogu i zażądał się napić...
Gromaza zaręczał że jak tylko pragnienie się znalazło, nic mu już nie będzie. Jakoż wieczorem siedzieli przy dzbanku, a kości na ziemi świadczyły iż Jaszko się dobrze posilił. Opowiadał teraz o swych mężnych czynach i straszliwej mocy pobitych nieprzyjaciół.
— Ależ to jak komu szczęście — dodał Gromaza. — Raz uciekłeś od Prusaków umyślnie a oto teraz wtóry z musu — dość że bez uciekania się nie obeszło.
Omało między dobremi przyjaciołmi z powodu tej uwagi podłowczego nie przyszło do kłótni, Jaszko się jednak dał zagodzić...
Dano znać że na wozach przywieziono Konrada i Ottona. Wysłany po nich Wit z Chotla, znalazł jeszcze dających znaki życia... Oba acz okrutnie pokaleczeni, w zbrojach które im pałki pruskie powciskały do kości, dyszeli jeszcze...
Natychmiast księżna sama i cały dwór jej, duchowni, komornicy, kto tylko czuł się do tego zdatnym, zajęli się jak najpilniej rannemi. — Wezwano baby z ziołami, księży którzy się cokolwiek na lekach rozumieli, księżna nie odstępowała od ich łoża...
Mała i słaba nazajutrz była nadzieja że się przy życiu utrzymają.
O Jaszku nikt nie myślał, ale on o sobie sam pieczę miał pilną. Na usposobienie umysłów wpłynęło i to że Prusacy po krwawym boju cofnęli się w lasy swoje, gdyż straty ponieśli wielkie.
Konrad i Otto już dawali znaki życia wracającego, które wróżyć dozwalało że uzdrowić ich będzie można, gdy jednego wieczora z utęsknieniem oczekiwany książe Konrad na zamek powrócił. Po drodze już dowiedział się o wszystkiem. Nie tyle go bolał napad i spustoszenie części ziem co nieszczęście jakie Krzyżaków spotkało.
Zaledwie przestąpił próg zamkowy, gdy cisza jaka tu panowała zmieniła się w dziwny zamęt strwożonych ludzi... Sam Gromaza nawet inaczej chodził i trwożnie przysłuchiwał się i oglądał... Czuć było pana w domu.