Walka Północy z Południem/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Odkrycie Czarnej przystani
Pochodzenie Walka Północy z Południem
Wydawca Redakcya Wędrowca
Data wyd. 1888
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Odkrycie Czarnej przystani.

Tegoż wieczora, przed samą północą, Gilbert i Mars powrócili do Castle-House. Ileż trudności przyszło im pokonać, zanim się wydobyli z Czarnej Przystani! W chwili, gdy opuszczali blokhauz, noc zaczęła się rozpościerać nad doliną Saint-Johnu. Pod drzewami laguny panowały zupełne ciemności. Gdyby nie rodzaj instynktu, jakim się kierował Mars pomiędzy przesmykami, pośród wysepek, zlewających się z ciemnościami nocy, napewno nie dosięgliby rzeki. Ich czółno musiało się zatrzymać kilkanaście razy przed zaporą, której nie zdołało przebyć, i znów się cofać, ażeby dotrzeć do jakiego przystępnego kanału. Trzeba było zapalić smolne gałęzie i umieścić je na przodzie czółna, żeby jako tako oświetlić drogę. Największe trudności napotkali, gdy Mars starał się odnaleźć ujście, którem wody wpływały do Saint-Johnu. Metys nie mógł trafić do otworu, zrobionego w zaroślach z trzcin przez który obydwaj przedostali się przed kilku godzinami. Na szczęście, następował odpływ, czółno mogło zatem iść z prądem, dążącym do swego naturalnego upustu. W trzy godziny później, przebywszy 20 mil, oddzielających Czarną Przystań od plantacji, Gilbert i Mars wylądowali w Camdless-Bayu.
Oczekiwano ich w Castle-House. Domowi nie rozeszli się jeszcze do swoich sypialni, niepokoiło ich bowiem to opóźnienie Gilberta i Marsa, którzy mieli zwyczaj powracać wczesnym wieczorem. Dlaczego ich nie widać? zapytywali jedni drugich. Co ztąd należy wnioskować? Czyżby znaleźli nowy ślad i poszukiwania ich odniosły skutek? Ileż obawy było w tem oczekiwaniu!
Nakoniec przybyli. Gdy kroki ich posłyszano, wszyscy wybiegli na powitanie.
— No cóż... Gilbercie? — wykrzyknął James Burbank.
— Alicja nie omyliła się, ojcze!... — odpowiedział młody oficer — To Texar porwał Dy i Zermę.
— Masz dowody?
— Przeczytaj to, ojcze — rzekł Gilbert, podając świstek papieru, na którym metyska napisała kilka słów.
— Tak, to hiszpan, nie można już wątpić. Ofiary swe zawiózł lub kazał zawieźć do starego fortu, w Czarnej Przystani. Tam przebywał, tając się przed wszystkimi. Biedny niewolnik, któremu Zerma powierzyła ten papier, i od którego pewno się dowiedziała, że Texar zamierza się udać na wyspę Carneval, przypłacił życiem chęć poświęcenia się dla niej. Znaleźliśmy go umierającego z rany, zadanej mu przez Texara; teraz już nie żyje. Wprawdzie Dy i Zermy nie ma już w Czarnej Przystani, ale przynajmniej wiemy, że je powieziono do Ewerglad, i że tam trzeba podążyć... Zaraz jutro, ojcze, zaraz jutro wyruszymy...
— Gotowiśmy, Gilbercie.
— A więc jutro!
Nadzieja zawitała znowu do Castle-House. Już się nie będzie marnowało czasu na bezowocne poszukiwania! Pani Burbankowa odżyła, dowiedziawszy się, jak rzeczy stoją. Znalazła dosyć siły, ażeby wstać z łóżka i na klęczkach podziękować Bogu.
A więc i Zerma stwierdziła, że Texar osobiście przewodniczył porwaniu dziecka w przystani Marino. Jego to widziała miss Alicja na statku, odpływającym na środek rzeki. Jednakże trudno było pogodzić ten fakt z alibi, na jakie powołał się hiszpan. Jakim sposobem mógł być uwięziony przez federalistów, w chwili, kiedy się dopuszczał tej zbrodni? To alibi musiało być zmyślone, tak samo, jak i dawniejsze. Ale jak się wziął do tego i czy owa tajemnica zostanie kiedykolwiek wyjaśnioną.
Zresztą, nie chodziło im już wiele o to, wiedzieli bowiem główną rzecz, mianowicie, że metyska i Dy zawiezione zostały najpierw do blokhauzu w Czarnej Przystani, a potem na wyspę Carneval. Tam, należało ich szukać i tam zaskoczyć Texara. Tym razem nic go nie zdoła obronić od kary, na jaką od tak dawna zasłużył zbrodniczemi knowaniami.
Zresztą, nie było chwili do stracenia. Z Camdless-Bay do Ewerglad jest dość daleko. Droga wynosiła kilka dni. Szczęściem, jak powiedział James Burbank, wszystko było gotowe do wyprawy.
Co się tyczy wyspy Carneval, to na mapie półwyspu Florydy, wskazaną ona była na jeziorze Okee-cho-bee.
Te Ewerglady stanowią pas bagnistej ziemi, przylegającej do jeziora Okee-cho-bee, nieco poniżej 27-go stopnia szerokości geograficznej w południowej części Florydy. Od Jacksonville do tego jeziora liczą około 400 mil. Dalej, znajduje się okolica mało uczęszczana, której podówczas prawie nie znano.
Gdyby Saint-John był żeglowny bez przerwy, aż do źródła, możnaby ową drogę przebyć szybko i bez wielkich trudności. Lecz było bardzo prawdopodobnem, że Saint-John będzie żeglownym tylko na przestrzeni 107 mil, to jest do jeziora Jerzego; dalej bowiem rzeka jest pełną drobnych wysepek, zatamowaną trawami, bez wytkniętego regularnie łożyska i niekiedy wysycha w czasie odpływu; wskutek czego statek z cięższym ładunkiem napotykałby poważne przeszkody, a przynajmniej posuwałby się powoli. Jednakże droga byłaby o wiele bliższa, gdyby można dopłynąć aż do jeziora Waszyngton, prawie na wysokości 28-go stopnia szerokości geograficznej, w poprzek przylądka Malabar. Ale niepodobieństwem było na to rachować. Przezorność nakazywała przygotować się na podróż na przestrzeni 250 mil, pośród okolicy prawie pustej, gdzie nie będzie środków transportu i wogóle wszystkiego, co potrzebne do szybkiej przeprawy. James Burbank, robiąc przygotowania, brał w rachubę również i wypadki.
Nazajutrz, d. 20 marca, grono, mające się puścić w drogę, zebrało się w porcie Camdless-Bayu. James Burbank i Gilbert, niezupełnie wolni od obawy, uściskali panią Burbankową, która nie mogła jeszcze wychodzić ze swego pokoju. Miss Alicja, p. Stannard i oficjaliści towarzyszyli im. Nawet Pyg przyszedł pożegnać się z panem Perry, dla którego doznawał teraz pewnego uczucia, pomny na jego uwagi co do ujemnych stron wolności, do korzystania z której nie był jeszcze dosyć dojrzały.
Do wyprawy należeli: James Burbank, jego szwagier Edward Carrol, wyleczony z rany, Gilbert, rządzca Perry, Mars i 12 murzynów, wybranych pomiędzy najodważniejszymi i najwierniejszymi z całej plantacji. Razem osób 17. Mars dostatecznie był obeznany z rzeką Saint-John, ażeby służyć za sternika, dopóki żegluga będzie możliwą, tak z tej, jak z tamtej strony jeziora Jerzego. Co do murzynów, ci, nawykli do wiosłowania, mieli wprawiać w ruch swe krzepkie ramiona w razie zbyt słabego prądu lub przeciwnego wiatru.
Statek, jeden z największych w Camdless-Bay, mógł dowoli rozwinąć żagiel, który ułatwiał mu, w razie pomyślnego wiatru, przemykanie się przez zakręty kanału. Był on zaopatrzony w dostateczną ilość broni i amunicji, tak, że James Burbank i jego towarzysze nie potrzebowali się lękać band seminolów, oraz popleczników Texara. Istotnie należało przewidywać wszystko, co mogło stanąć na przeszkodzie wyprawie.
Nastąpiła wreszcie chwila pożegnania. Gilbert ucałował miss Alicję i James Burbank uściskał ją również, jak gdyby już była jego córką.
— Ojcze... Gilbercie... — rzekła — przywieźcie małą Dy!... Przywieźcie tę moję siostrzyczkę...
— Dobrze, droga Alicjo! — odpowiedział młody oficer — dobrze!... Przywieziemy ją przy pomocy boskiej.
P. Stannard, miss Alicja, oficjaliści i Pyg zostali w porcie Camdless-Bay, podczas gdy odwiązywano statek. Wszyscy przesłali mu ostatnie pożegnanie w chwili, kiedy, porwany wiatrem północno-wschodnim, dzięki przypływowi, szybko znikał za przystanią Marino. Było wtedy około szóstej rano. W godzinę potem statek wymijał wioskę Mandaryna, o dziesiątej zaś, bez pomocy wioseł, dotarł do wysokości Czarnej Przystani.
Serce im biło, gdy mijali lewy brzeg rzeki, poza który sięgały wody w czasie przypływu; tam, poza temi zaroślami z trzcin, Dy i Zerma były najpierw więzione. Tam, od dwóch tygodni przeszło, Texar i jego wspólnicy ukrywali je tak głęboko, że nie pozostawało żadnego śladu.
James Burbank z Stannardem, a później Gilbert i Mars, dziesięć razy płynęli rzeką na wysokości tej laguny, nie domyślając się, że stary blokhaus służy za schronienie ofiarom.
Ponieważ nie mieli powodu do zatrzymywania się w tem miejscu i pilno im było rozpocząć poszukiwania o kilkaset mil dalej, w kierunku południowym, statek ominął Czarną Przystań.
Do pierwszego posiłku zasiedli wszyscy razem.
Byli oni zaopatrzeni w żywność na dwadzieścia dni, w beczki do przewożenia produktów spożywczych, gdy im wypadnie puścić się lądem, oraz niektóre przedmioty do obozowania podczas wypoczynków dziennych lub nocnych w gęstych lasach, jakiemi są pokryte nadbrzeżne terytorja Saint-Johnu.
Około jedenastej, chociaż morze odpłynęło, pomyślny wiatr nie przestał dąć; mimo to należało uciec się do wioseł, ażeby nie zwolnić biegu. Statek, party krzepkiemi rękami murzynów, posuwał się szybko w górę rzeki.
Mars stał, milczący, u steru i pewną ręką manewrował pośród wytworzonych przez wyspy i wysepki odnóg na środku Saint-Johnu. Trzymał on się przesmyków, w których prąd był mniej gwałtowny. Nigdy się nie omylił co do żeglowności odnogi i nie narażał statku na to, aby osiadł na mieliźnie, gdy wody odpłyną. Aż do jeziora Jerzego znał równie dobrze to koryto, jak zakręty poniżej Jacksonvillu i tak bezpiecznie sterował statkiem, jak kanoniarkami komendanta Stevensa.
Saint-John był opuszczony w tej części swego biegu. Zwykły ruch przewozowy ustał od czasu wzięcia Jacksonvillu. Jeśli jaki statek płynął w górę lub w dół rzeki, to transportował on wojska federalne, albo służył za środek komunikacyjny pomiędzy komendantem i jego podwładnymi. Powyżej Picolata, prawdopodobnie i ten ruch miał całkiem ustać.
James Burbank dotarł do tej mieściny około szóstej wieczorem. Oddział północnych zajmował tę miejscowość.
Gilbert Burbank przypomniał się oficerowi, dowodzącemu oddziałem; przedstawiwszy kartkę komendanta Stevensa, mógł podążać dalej.
Ów przystanek trwał tylko kilka chwil. Ponieważ zaczynał się przypływ, statek raźno mknął pomiędzy głębokiemi lasami, które się ciągnęły z obu stron rzeki. Na lewem wybrzeżu, za bagnem, zaczynał się las, o kilka mil powyżej Picolata. Lasy dokoła były gęste i głębokie. Podróżni minęli jezioro Jerzego, nie ujrzawszy ich końca.
Trochę po szóstej, James Burbank i jego towarzysze stracili z oczu, po za zakrętem rzeki, czerwonawą wieżę starego fortu hiszpańskiego, który, opuszczony od wieków, góruje nad wysokiemi wierzchołkami wielkich nadbrzeżnych drzew palmowych.
— Marsie — zapytał wtedy James Burbank — czy nie boisz się puścić nocą na Saint-John?
— Nie, panie Jamesie — odpowiedział Mars. — Do jeziora Jerzego ręczę za siebie; co będzie dalej, to zobaczymy. Zresztą, nie mamy godziny do stracenia i kiedy sprzyja przypływ, korzystajmy zeń. Im dalej będziemy się posuwali, tem przypływ stanie się słabszy i mniejszy, dlatego też, mojem zdaniem, powinniśmy płynąć dzień i noc.
Mars odezwał się z tą propozycją po rozważeniu okoliczności. Kiedy się podejmował przepłynąć, należało zaufać jego zręczności. Nie pożałowano tego, statek z łatwością płynął całą noc w górę Saint-Johnu. Przypływ dopomagał im jeszcze kilka godzin; a i murzyni, luzując się, pchnęli łódź o jakie 15 mil dalej ku południowi.
Nie zatrzymywano się ani tej nocy, ani w ciągu dnia 22-go, który się nie upamiętnił żadną przygodą, ani też przez 12 następnych godzin. Górna część rzeki zdawała się zupełnie opuszczoną. Żeglowało się, rzec można, pośród długiego lasu starych cedrów, których gałęzie splatały się niekiedy z sobą ponad wodą, tworząc gęste sklepienie z zieleni. Wiosek wcale nie było widać, plantacyj lub pojedynczych siedzib również. Nadbrzeżne grunta nie nadawały się do żadnego rodzaju uprawy. Koloniście nie przyszłoby na myśl urządzić tam gospodarstwa rolnego.
Po kilku dniach podróży, wraz z pierwszym brzaskiem dnia, rzeka rozlała się szeroko i brzegi jej wydobyły się nareszcie z lasu bez końca. Okolica, bardzo płaska, sięgała aż do krańca widnokręgu, oddalonego o kilka mil.
Było to jezioro — jezioro Jerzego, które Saint-John przerzyna z południa ku północy i od którego zapożycza część swych wód.
— Tak, to jezioro Jerzego, które zwiedziłem już, towarzysząc wyprawie, która otrzymała polecenie zajęcia górnego biegu rzeki — powiedział Mars.
— A jak daleko jesteśmy teraz od Camdless-Bay? — zapytał James Burbank.
— O jakie sto mil — odrzekł Mars.
— To nie stanowi nawet trzeciej części drogi, jaka nam pozostaje do Ewerglad — zauważył Edward Carrol.
— Marsie — zapytał Gilbert — jakże postąpimy teraz? Czy, wysiadłszy ze statku, będziemy szli jednem z wybrzeży Saint-Johnu? Kosztowałoby to wiele trudu i opóźniłoby nas. Czyby zatem nie można, przepłynąwszy jezioro Jerzego, posuwać się dalej tą wodną drogą aż do miejsca, gdzie przestanie być żeglowną? Czy nie można spróbować, choćby przyszło wysiąść na ląd, jeśli się to nie uda i jeżeli nie będziemy mogli puścić się znowu na wodę? Warto przynajmniej spróbować... Jak myślisz?
— Spróbujmy, panie Gilbercie — odpowiedział Mars.
Rzeczywiście, nie było innego punktu wyjścia.
Zawsze możnaby wylądować; a podróżując wodą, oszczędzało się dużo trudów i mitręgi.
Statek wpłynął więc na powierzchnię jeziora Jerzego, trzymając się wschodniego brzegu.
Dokoła jeziora, na tych płaskich gruntach, roślinność jest rzadsza, niż nad brzegami rzeki. Rozległe bagniska ciągną się, jak okiem sięgnąć. Niektóre przestrzenie ziemi, mniej wystawione na zalew wód, rozścielają kobierce z czarnych mchów, od których odbijają fioletowe cienie drobnych grzybów, rosnących tam miljardami. Należy stronić od tych ruchomych gruntów, trzęsawisk, na których noga nie może się oprzeć bezpiecznie.
Gdyby James Burbank i jego towarzysze musieli wędrować pieszo po tej części terytorjum Florydy, kosztowałoby ich to wiele wysiłków, mozołów, straconego czasu i w końcu wypadłoby się nawet może cofnąć. Tylko ptaki wodne, po większej części płetwonogi, mogą przebiegać bagna. Gdyby zbrakło żywności na statku, byłoby tu łatwo zaopatrzyć się w cyranki, kaczki, krzyki. Zresztą, chcąc polować na tych wybrzeżach, trzebaby stawić czoło całemu legionowi wężów bardzo niebezpiecznych, których ostry syk dawał się słyszeć na powierzchni kobierców zieleni i błota... Mówiąc nawiasem, gady te napotykają zaciętych nieprzyjaciół w gromadach białych pelikanów, należycie uzbrojonych do tej zabójczej wojny.
Statek posuwał się szybko. Ostry wiatr północny parł go w dobrym kierunku. Wskutek tego wiosła mogły wypoczywać cały dzień. Do wieczora przebyto bez znużenia trzydziestomilową przestrzeń, jaką zajmuje jezioro Jerzego od północy ku południowi. Około szóstej, James Burbank i grono jego towarzyszy stanęli u dolnego kąta, którym Saint-John wpada do jeziora.
Zatrzymano się tam i to najwyżej na pół godziny dla powzięcia wiadomości; w tem miejscu garstka domostw stanowiła wioskę. Były one zamieszkane przez tych florydczyków nomadów, którzy specjalnie oddają się polowaniu i połowowi ryb na początku wiosny. Na propozycję Edwarda Carrola postanowiono zażądać tam wskazówek, tyczących się przejazdu Texara, i pomysł ten okazał się najlepszym w skutkach.
Zapytano jednego z mieszkańców wioseczki, czy nie widział w ciągu kilku ostatnich dni statku, który płynął po jeziorze Jerzego, w stronę jeziora Waszyngton i czy na tym statku, który wiózł zapewne siedem albo osiem osób, nie znajdowała się murzynka i dziecko, dziewczynka biała.
— Rzeczywiście — odpowiedział ów człowiek — przed czterdziestu ośmiu godzinami widziałem statek; jest to zapewne ten sam, o jakim mówicie.
— Czy zatrzymał się w tej wsi? — zapytał Gilbert.
— Nie! owszem, spieszył w górę rzeki. Widziałem wyraźnie na pokładzie kobietę z dzieckiem na ręku — dodał zapytywany.
— Miejmy nadzieję, moi przyjaciele, trafiliśmy na ślad!
— Tak! — odpowiedział James Burbank — wyprzedził nas tylko o 48 godzin i jeśli nasz statek posłuży nam dobrze parę dni, dogonimy go!
— Czy znasz Saint-John powyżej jeziora Jerzego? — zapytał Edward Carrol mieszkańca osady.
— Znam... i nawet płynąłem nim w górę na przestrzeni przeszło stu mil.
— Czy sądzisz, że byłby żeglowny dla takiego statku, jak nasz?
— Ile wasz statek bierze wody?
— Około trzech stóp — odpowiedział Mars.
— Trzy stopy? W niektórych miejscach będzie trochę płytko; jednak, gruntując przesmyki, zdaje mi się, że dotrzecie państwo do jeziora Waszyngton.
— A jak daleko będzie ztamtąd do jeziora Okee-cho-bee? — zapytał p. Carrol.
— O, jakie stopięćdziesiąt mil.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu. Siadajmy i płyńmy, dopóki nie zbraknie wody — zawołał Gilbert.
Wszyscy powrócili na miejsca. Ponieważ wiatr uciszył się wieczorem, wiosła zostały wprawione w ruch i energicznie wzięto się do sterowania. Zacieśnione brzegi rzeki znikły szybko: zanim noc zupełnie zapadła, posunięto się o kilka mil ku południowi. Nie pomyślano o przystanku, ponieważ można było odbyć nocleg na pokładzie. Księżyc był prawie w pełni; spodziewano się widnej nocy, Gilbert umieścił się u steru. Mars stał na przedzie z długą żerdzią w ręku. Gruntował on ciągle, a gdy natrafił na dno, starał się prowadzić statek głębszą wodą, tak, że dotknięto dna zaledwie parę razy w ciągu tej nocnej przeprawy. Wogóle statek płynął naprzód bez wysiłku. Gdy nastąpił ranek, Gilbert obliczył, że się posunął przez noc o 15 mil. Jakież szanse powodzenia mieli James Burbank i jego towarzysze, gdyby rzeka, ciągle żeglowna, mogła ich doprowadzić niemal do samego celu!
Ale w ciągu dnia napotkali kilka przeszkód. Wskutek krętego koryta rzeki, wytwarzają się tam często mielizny. Nagromadzony piasek tworzy przeszkody, które wypada omijać. Przysparza to drogi, a tem samem powoduje pewne opóźnienie. Nie można też było wyzyskać wiatru ze względu na ciągłe zakręty drogi. Murzyni zginali się tedy nad wiosłami, pracując tak usilnie, że udawało się im odzyskać tracony czas.
Zdarzały się i inne przeszkody i na Saint-Johnie. Były to pływające wyspy, utworzone przez ogromne nagromadzenie bujnej roślinności. Ten kobierzec z ziół jest tak twardy, że ptactwo wodne obiera tu sobie siedliska i miejsce zabaw.
Należało unikać tych mas roślinnych, z pomiędzy których byłoby się trudno wydobyć. Gdy je dostrzeżono, Mars usiłował oddalać się od nich.
Brzegi rzeki porośnięte były gęstemi lasami. Już nie widziano niezliczonych cedrów, których stopy wilży Saint-John w górnym biegu. Tutaj rośnie mnóstwo sosen, wysokich na 150 stóp, należących do gatunku sosny północnej; sosny znajdują pomyślne warunki pośród tych gruntów wilgotnych.
Ziemia jest tu bardzo elastyczną, tak dalece, że, chodząc po jej powierzchni, można stracić równowagę. Szczęściem, gromadka Jamesa Burbanka nie potrzebowała wystawiać się na podobną próbę. Saint-John wciąż dźwigał ją na swym wodnym grzbiecie i niósł w kierunku dolnej Florydy.
Dzień minął bez przygód; noc również. Rzeka ciągle była opuszczona. Na jej wodach nie spostrzegano ani jednego statku; na wybrzeżach ani jednej chaty. Okoliczność ta była, zresztą, pożądaną. Lepiej było nie spotykać nikogo w tych dalekich okolicach, gdzie spotkania mogą być niebezpieczne, albowiem włóczęgi leśne, myśliwi z zawodu, awanturnicy z rozmaitych stron, są ludźmi więcej, niż podejrzanymi.
Należało się także obawiać obecności milicyj z Jacksonvillu albo z miasta św. Augustyna, które Dupont i Stevens zmusili cofać się ku południowi. Ta ewentualność byłaby jeszcze groźniejsza. W tych oddziałach z pewnością znajdowaliby się stronnicy Texara, którzy chcieliby się niewątpliwie zemścić na Jamesie Burbanku i na Gilbercie. Gromadce zaś naszej wypadało unikać wszelkiego starcia, prócz wypadku, gdyby hiszpanowi mieli siłą odebrać branki Na szczęście, okoliczności tak dalece sprzyjały Burbankom, że d. 25-go wieczorem, przebyli przestrzeń pomiędzy jeziorem Jerzego a jeziorem Waszyngton. Statek, dotarłszy do skraju tych wód stojących, musiał się zatrzymać; nie mógł płynąć dalej ku południowi z powodu, iż rzeka była wąska i płytka.
Przebywszy już dwie trzecie drogi, gromadka Jamesa Burbanka znajdowała się teraz o 140 mil od Ewerglad.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.