Walka o miliony/Tom II-gi/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nowozamężna, przechadzając się w zamyśleniu, oskubywała trzymaną w ręku zieloną gałązkę. Béraud, nie spuszczając z niej oczu, zdawał się być głęboko wzruszonym.
— A zatem... jesteś zamężną... — rzekł do niej.
— Jak widzisz... wszakże byłeś w merostwie i kościele.
— I zaślubioną Eugeniuszowi Loiseau.. — mówił Paweł dalej. — Gdyście przybyli oboje z zaproszeniem na wesele, wierzyć temu nie chciałem!
— Dlaczego? — pytała Wiktoryna, podnosząc głowę.
— Ponieważ Loiseau nie jest człowiekiem, jakiego tobie było potrzeba... na jakiego zasługiwałaś... Ty wiesz o tem zarówno dobrze wraz zemną.
— Nie! ja o tem nie wiem... Jest to człowiek pracowity, uczciwy... Zarabia wiele pieniędzy.
— Tak... ale ich chować nie umie. Jest to hulaka... amator absyntu.
— Zmieni się... przyrzekł mi to uroczyście...
— Ha! ha! obiecać jest łatwo, ale dotrzymać trudno przyrzeczenia. Zresztą, w jego wieku niełatwo jest się odmienić.
— Jeśli kobieta ma silną wolę i kocha swojego męża, może go na dobrą drogę wprowadzić, zmienić jego nawyknienia.
— Mówisz: Jeżeli kobieta ma silną wolę i kocha swojego męża... — powtórzył Paweł Béraud. — Dobrze... przypuśćmy, masz silną wolę, ale nie kochasz Eeugeniusza...
— Kto ci to powiedział? — zawołała żywo Wiktoryna.
— Nie udawaj przy mnie... proszę cię — odrzekł. — Wiem, jaką była twa pierwsza miłość...
Wiktoryna mocno pokraśniała.
— Kuzynie! — zawołała, marszcząc czoło z niezadowoleniem; — to, co czynisz obecnie jest złem... poniża ciebie samego. Dlaczego mówisz mi o tem wszystkiem dziś... w dniu moich zaślubin? Przywoływać przeszłość w chwili obecnej, wraz ze wspomnieniem zmarłego, jest rzeczą nikczemną!
Béraud zdawał się nie słyszeć rzuconej sobie nagany.
— Czy sądzisz, że Eugeniusz Loiseau byłby cię poślubił — mówił dalej — gdyby znał tę przeszłość?
— Tak... jestem tego pewną... Źle uczyniłam, nie opowiedziawszy mu tego.
— Jesteś śmieszną... na honor... ze swą ufnością w jego miłość...
— Ty mnie zaś gniewasz... oburzasz swą złośliwością.
— Od ciebie zależało być najszczęśliwszą z kobiet...
— W jaki sposób? nie rozumiem...
— Zaślubiwszy innego...
— Ciebie naprzykład... nieprawdaż? — zawołała, śmiejąc się ironicznie Wiktoryna.
— Tak... mnie! Wiesz, że cię zawsze kochałem... że kocham cię jeszcze... Od ciebie zależało, aby wesele, jakie dziś obchodzimy, było naszem weselem...
— Milcz! — zawołała groźnie młoda kobieta. — Miałżebyś więc sumienie opuścić biedną Joannę z jej małem dzieckiem?
— Dla ciebie gotówbym był wszystko uczynić!
— Tak... nawet spełnić ostatnią podłość... nieprawdaż? — powtórzyła z oburzeniem. — Pomówmy z sobą otwarcie — dodała. — Posłuchaj mnie, proszę... Przypuśćmy na chwilę, że cię kocham, co, dzięki Bogu, nigdy nie było i nie jest... przypuśćmy, mówię, że cię kochałam szalenie... Czyż sądzisz, że w pomierzonych warunkach znalazłabym szczęście, zaślubiwszy ciebie? Wspomnienie Joanny i jej opuszczonego dziecka stawałyby przedemną jak widma bezustannie, jak ciężki wyrzut sumienia. Wspomnienie, żeś opuścił nikczemnie te dwie biedne, a kochające cię tyle istoty, zmieniłyby mą miłość, gdybym ją nawet miała dla ciebie, we wzgardę i nienawiść!
— A jednak dawniej tego nie mówiłaś?
— Ponieważ twoje oświadczenia miłosne uważałam za żart jedynie. Joanna jest w mojem pojęciu twą żoną; masz względem niej obowiązek, zaślubić ją powinieneś. Nigdy, za nic w świecie nie zdecydowałabym się na moje z tobą małżeństwo... Nie mogłeś się też spodziewać, abym została twoją kochanką, gdyż pomimo, iż raz w życiu zbłądziłam, wołałabym umrzeć raczej, niż spełnić powtórnie coś podobnego. Teraz nie należę do siebie... chcę być uczciwą kobietą, dobrą żoną, proszę więc, pozostaw mnie w spokoju, zaprzestań ścigać swemi urojonemi nadziejami.
— Nie... nigdy!.., — zawołał Béraud, chwytając rękę młodej kobiety.
— Jesteś szalonym! — zawołała; — zastanów się, co czynisz?
— Tak... jestem szalonym... — odrzekł przerywanym głosem; — kocham cię do utraty zmysłów!
— Ależ to nie jest już szaleństwem... — zawołała — lecz w najwyższym stopniu infamią... nikczemnością! To dla mnie obelga! Milcz!
— Mogęż nakazać milczenie pożerającej mnie namiętności!
— Nikczemniku... podły! Jeśli podobna namiętność istnieje, winieneś ją skryć w najtajniejszą głąb swej duszy!
— Kocham cię... jestem zazdrosnym!
— Jakiem prawem? O kogo?
— O tego, który ci nadał swoje nazwisko... którego żoną zostałaś...
— Gdybym go przywołała i opowiedziała obelgi, jakiemi mnie obrzucasz... zabiłby ciebie... zabił na miejscu!
— Nie przywołasz go jednak... nie oskarżysz mnie...
— Nie wierzysz temu?
— Nie wierzę!
— Ha; więc zobaczysz... — zawołała Wiktoryna, biegnąc ku grupom przechadzających się w alei.
— Strzeż się! — zawołał Béraud groźnym głosem. — Jeżeli powiesz choć słowo, ja mówić będę... Oskarżenie za oskarżenie! Eugeniusz dowie się o tem, co przed nim ukrywasz.
— Byłżebyś do tego stopnia podłym, nikczemnym!
— Tak... uczynię to... przysięgami Prędzej, czy później ty zwrócisz się ku mnie — mówił dalej — zwrócisz się... jestem tego pewny! Nie będziesz bowiem kochała tego prostaka... pijanicę absyntu... Zaślubiłaś go... stało się, lecz wkrótce uczujesz wstręt ku niemu. Ty będziesz mnie kochała... kochać mnie musisz!
To mówiąc, chwycił jej ręce, okrywając je pocałunkami.
— Precz... precz odemnie, nędzniku! — szeptała, usiłując się wyswobodzić.
I nagłym ruchem wstecz się cofnąwszy, uwolniła się z jego uścisków.
— Precz... precz odemnie! — powtórzyła — uczuwam dla ciebie tylko wstręt i pogardę... Nie powiem dziś o tem nic memu mężowi, ponieważ onby cię na miejscu uśmiercił, a ja nie chcę, ażeby krew skalała dzień moich zaślubin. Lecz nakazuję ci... ani jednego wyrazu więcej... ani gestu, ani spojrzenia, bo wtedy o wszystkiem powiadomię Eugeniusza! Tak! wolę wszystko mu wyznać, niż znosić twoje obelgi! A teraz skończone pomiędzy nami na zawsze... Wracam do moich zaproszonych.
Tu pobiegła szybko ku polance, na której wśród grupy zebranych stał Eugeniusz Loiseau.
— Ha! ha! — zakazujesz mi mówić o miłości... — zaśmiał się szyderczo Béraud; — pomimo wszystko kochać mnie musisz i będziesz kochała!
I drugą stroną poszedł w stronę trawnika, na którym zebrała się część rodziny nowozaślubionych.
Aniela Verrière i Vandame stanowili część owej grupy, jak również Joanna Desourdy wraz z małą swą Liną.
Dziecię, spostrzegłszy swojego ojca, podbiegło kuniemu.
— Gdzie byłeś, ojcze? — pytała, wyciągając do niego rączęta.
— Ojciec twój przechadzał się zemną — mówiła, całując ją, Wiktoryna. — Mówiliśmy o tobie, drogie dziecię... Ojciec cię kocha... ponieważ jesteś dobrą i grzeczną.
— Kuzynie! — poczęła panna Verrière, podchodząc ku Pawłowi Béraud i biorąc go pod rękę; — zechciej mi towarzyszyć na kilka minut.
Joanna przyzwala Linę ku sobie, spoglądając znacząco na Anielę. Lekki rumieniec zabarwił jej blade policzki. Zrozumiała, iż panna Verrière chce uskutecznić swój zamiar.
Córka bankiera weszła z Pawłem Béraud w pobliską aleję.
— Cóż sądzisz, kuzynie — zapytała — o małżeństwie Eugeniusza Loiseau?
— Jakto? — odparł nieco zmięszany; — nie rozumiem, w jakiem znaczeniu pytasz mnie o to, kuzynko?
— W nader prostem znaczeniu... Co myślisz o akcie uroczystym, jaki dziś z sobą zawarli?
— Cóżbym innego mógł sądzić, jak, że wypadło im to uczynić?
— Czyż to małżeństwo, nadające im obojgu stanowisko poważne, zasługujące na ogólny szacunek, nie przywiodło cię do jakich głębszych rozmyślań?
— Do rozmyślań... z jakiego względu?
— Ze względu na siebie samego, na Joannę i na małą waszą Linę?
— Nic nie rozumiem, łaskawa kuzynko, co chcesz powiedzieć... — odrzekł Béraud, rozumiejąc jednak w głębi doskonale, ku czemu zmierzały wyrazy panny Verrière.