Walka o miliony/Tom III-ci/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | VII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czekaj pan... — mówił dalej Desvignes; — nie koniec to jeszcze. Upłynęło drugie lat piętnaście. Edmund Béraud sprzedał kopalnie, połów pereł i swoje biura bankowe. Przed sześcioma tygodniami, zrealizowawszy cały majątek, znalazł się posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów.
Verrière na tę wiadomość uczuł się być pochwyconym rodzajem umysłowego zamętu.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!... — wyszepnął drżącym głosem, przesuwając ręką po czole. — Mój szwagier, Edmund Béraud, posiada pięćdziesiąt jeden milionów! W takim razie jestem ocalony! Edmund pożyczy mi dwa... lub trzy miliony...
Będzie to dla niego drobnostką przy takim majątku. Otóż stawię czoło stratom, jakie poniosłem, mój kredyt odrodzi się świetniejszym niż kiedykolwiek!
— Edmund Béraud nie pożyczy panu ani jednego sous! — odrzekł były sekretarz z Kalkuty.
— Dlaczego nie miałby mi przyjść z pomocą... mnie... najbliższemu krewnemu?
— Dla najracjonalniejszej przyczyny...
— Jakiej?
— Ponieważ już nie żyje...
— Umarł?! — zawołał Verrière z przerażeniem. — On umarł!
I przez kilka sekund siedział przygnębiony, niemy, gdy nagle myśl jakaś widocznie zabłysła w jego umyśle, wyprostował się z rozpromienioną twarzą, wołając:
— Jeżeli, umarł, mam w takim razie prawo do części pozostałego po nim spadku.
— Bezwątpienia... lecz czy ta część wystarczy na pokrycie pańskich deficytów? Pamiętaj pan, iż jest was piętnastu członków rodziny, mających równe prawa do podziału tą znakomitą fortuną.
— Jakto piętnastu? — zapytał Verrière.
— Nieodmiennie... przekonam pana o tem.
Tu Desvignes wyjął z kieszeni arkusz arkusz papieru.
— Oto — rzekł — lista spadkobiercow, którzy mają prawo do tej sukcesyi...
I zaczął czytać:
„Razem piętnaście osób, jak pan widzisz; wypada więc na każdego po trzy miliony siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków w całkowitości.
— Tak... — odrzekł Verrière; — lecz stopnie pokrewieństwa są tu nierówne, zatem i podział w częściach równym być nie może. Prócz tego, liczysz pan dwóch spadkobierców za wiele.
— Jakich?
— Moją córkę i wicehrabiego de Nervey. Tylko hrabina de Nervey i ja, zostaniemy wezwani do spadku, jako przedstawiający oddzielną główną gałęź.
Desvignes potrząsnął głową przecząco.
— Nie; rzeczy nie pójdą tym trybem — odpowiedział. — Części będą równemi dla wszystkich krewnych i wszyscy ci, których masz pan nazwiska na liście przystąpią do tej sukcesyi.
— Ażeby wiedzieć podobne szczegóły, potrzeba być wykonawcą testamentu Edmunda Béraut! — zawołał Verrière.
— Ja też jestem nim właśnie... — rzekł zbrodniarz, uśmiechnąwszy się na tytuł, nadany mu przez bankiera. — Testament pańskiego szwagra istnieje, a napisanym jest w treści przezemnie panu wskazanej.
— Tak?
— Edmund Béraud przybył do Paryża z Marsylii przed trzema tygodniami i zniknął tegoż samego wieczora, czyli raczej... zgładzono go...
— W jakim celu?
— W celu zabrania jego majątku... do czarta! Przyznasz pan, że warta była trudu ta sprawa.
— Przytrzymano mordercę?
— Nie.. i nigdy go pochwycić nie zdołają.
— A majątek naszego krewnego?
— Pozostał w całkowitości nienaruszony, ponieważ złodziej ujrzał się niespodziewanie być okradzionym. Pięćdziesiąt jeden milionów przedstawiał czek, wydany na bank francuski. Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, Edmund Béraud złożył ów czek w jednym z tutejszych domów bankierskich i miał go zinkasować nazajutrz.
— Ale przynajmniej w pewnym, silnie finansowo stojącym domu bankierskim?
— W pewniejszym, niż pański, upewniam... Złożył go w domu Rotszylda.
— Zatem bankier Rotszyld lub jego pełnomocnik musieli wydać pokwitowanie z odbioru pomienionego czeku?
— Wydali je.
— Gdzież jest to pokwitowanie?
— Morderca je zabrał.
— Nie będzie mógł z niego korzystać. Zatem, jak pan mówiłeś przed chwilą, daremnie spełnił tę zbrodnię.
— Nie będzie mógł zeń korzystać, jak i spadkobiercy zarówno. Chcąc bowiem, ażeby dom Rotszylda powrócił złożone u niego miliony, potrzeba mu zwrócić pokwitowanie, jakie wydał.
— Wyrok trybunału może nakazać wypłatę; ma on wszelkie ku temu prawo.
— Trybunał nie wyda tego wyroku.
— Dlaczego?
— Ponieważ sprawiedliwość nie posiada i posiadać nie będzie dowodu śmierci Edmunda Béraud... Dla niej ów człowiek nie umarł, jest tylko nieobecnym, i lat trzydzieści musi upłynąć, zanim spadek legalnie otwartym zostanie. Dwaj ludzie tylko wiedzą o tem, co zaszło; oni dwaj tylko mogliby powiedzieć i dowieść tego.
— Pan znasz tych ludzi?...
— Znam.
— Wymień więc ich pan przed sądem, ocalisz mnie tym sposobem...
— Przed sądem nigdy!... Słyszysz pan... nigdy! Lecz panu ich wymienię.
— Mów pan... mów jaknajprędzej!
— Tymi dwoma ludźmi jesteś pan... i ja!...
Verrière drgnął przestraszony.
— Pan... i ja... — powtórzył.
— Pan?...
— Tak! — odrzekł zbrodniarz spokojnie. — Nie rozumieszże jeszcze?
— Ja nie chcę... lękam się zrozumieć...
— Ha! więc rozumiesz nareszcie! No... dalej... wypowiedz-że pan jasno myśl swoją...
— A więc mordercą mojego szwagra... człowiekiem, który posiada pokwitowanie domu Rotszylda na złożone u niego miliony... jesteś...
Tu Verrière nie dokończył rozpoczętego zdania.
Arnold, dobywszy papier z kieszeni, rozwinął go przed oczyma bankiera.
— Oto — rzekł — pokwitowanie.
Verrière spojrzał na papier, a następnie drżący, jak wpół obłąkany, rzucił się ku drzwiom, jąkając stłumionym głosem:
— Morderco... zbrodniarzu!...
Szybkim rzutem, jak błyskawica, Desvignes zastąpił mu drogę, a przykładając osłupiałemu do skroni rewolwer, wzięty ze stolika, szepnął cicho:
— Jeden krzyk... jeden głośniejszy wyraz... a strzelę! Broń ta jest twoją, bankierze. Wszyscy już znają stan rozpaczliwy twych interesów, a skoro się rozgłosi, że nie miałeś czem zapłacić mi dziś rano pięciuset tysięcy franków, każdy uwierzy w twe samobójstwo, które ja pierwszy potwierdzę.
Verrière zrozumiał, iż gdyby postąpił krok jeden, lub chciał zawołać, nieznajomy spełni bez wahania swą groźbę.
Pochwycony obłędem, upadł na krzesło, objąwszy się za głowę obiema rękami.
— No! otóż nareszcie przychodzisz pan do rozwagi... — rzekł Arnold z cynicznym uśmiechem. — Zadziwiłeś mnie przed chwilą... Sądziłem, że jesteś bardziej inteligentnym. Jeden punkt główny powinien był ci jasno wpaść w oczy, a to, że nie czyni się podobnych zwierzeń człowiekowi, którego chcemy zgubić... nieprawdaż? Ja przychodzę pana ocalić.
— Mnie... mnie ocalić?... Ty... mnie ocalić?... — jąkał Verrière.
— No... tak... do czarta! Ale posłuchaj mnie dalej, ponieważ jeszcze wszystkiego nie opowiedziałem. Chybiłem przy zdobywaniu milionów Edmunda Béraud, mimo to, nie ustępuję z placu, nie daję za wygranę. Jeżeli całość z rąk mi się wymknęła, muszę otrzymać połowę. Odgadujesz pan mój plan...
— Nic nie wiem... — odparł Verrière stłumionym głosem.
— Na honor! zadziwiasz mnie brakiem bystrości umysłu. Masz pan, jak widzę, dziwnie tępą głowę tego rana. Wytłumaczę ci więc rzecz jasno, skoro niezdolnym jesteś zrozumieć półsłówek. Otóż, dopóki się nie dowiedzą, że Edmund Béraud zmarł, a nie zniknął, dopóki nie odnajdą jego trupa i nie spiszą aktu zejścia, pięćdziesiąt jeden milionów pozostawać będą w niezdobytej kasie Rotszylda. Mogą tam leżeć długo, bardzo długo, dopóki my im ztamtąd wyjść nie dozwolimy; powiadam: my, ponieważ w tej tak zyskownej sprawie, powinieneś być i będziesz moim wspólnikiem, bankierze.
— Ja... twoim wspólnikiem? — nigdy!... — zawołał, zrywając się, Verrière.
— Nie lękam się odmowy z twe strony... — odrzekł ironicznie Desvignes. — Twój własny interes nakazuje ci zostać moim wspólnikiem; zresztą, gdybyś nim dobrowolnie zostać nie zechciał, ja potrafię zmusić cię ku temu. Tak, zmusić... ponieważ ja ciebie, a nie ty mnie, trzymasz w swem ręku. Gdyby ci przyszła ochota zadenuncyować mnie przed policyą lub sądem, śmianoby się z podobnie głupiego oskarżenia, nieopartego na żadnych dowodach, wtedy gdy mnie wystarczyłoby chcieć tylko, abyś zesłanym został na galery. Podstępne bankructwo, nadużycie zaufania klientów, oszustwo, frymarczenie depozytami... ha! widzisz, bankierze, ile tu dobrego... i mianoby w czem, zaiste, wybierać! Przestań więc grać zemną komedyę, a pomówmy z sobą otwarcie, rozsądnie, jak na poważnych ludzi przystało. Wierzaj mi, że jesteś śmiesznym w tej roli uczciwego człowieka... Jest ona teraz przynajmniej całkiem dla ciebie niestosowną. Nie traćmy czasu na próżne słowa, a przystępujmy do rzeczy. Jesteśmy jak gdyby oba dla siebie stworzeni, łatwo nam więc porozumieć się przyjdzie, Potrzebuję ciebie... lecz, do pioruna, darmo mi służyć nie będziesz. Chcę wziąć dla siebie połowę majątku Edmunda Béraud... chcę i mieć ją będę. Drugą połowę przeznaczam tobie, to jest dwadzieścia pięć milionów pięćset tysięcy franków.
Źrenice Verrièra okiem chciwości zabłysły. Kolosalna cyfra, jaką przybyły zamigotał przed jego oczyma, pokonała, nie powiemy jego skrupuły sumienia, bo tych on nie miał, lecz jego przestrach i trwogę.
— Przypuśćmy na chwilę — mówił Desvignes całej — przypuśćmy, że nie ma innych, spadkobierców, prócz ciebie i twojej córki, bankierze, w takim razie pięćdziesiąt jeden milionów do ciebieby w całkowitości należały przy otwarciu testamentu i podzielonemiby były w równych częściach pomiędzy twą córkę i ciebie.
— Są to przypuszczenia marzycielskie — odrzekł Verrière, odzyskując krew zimną — wszak sam mówiłeś przed chwilą, że nie można podnieść spadku, dopóki akt zejścia Edmunda Béraud nie zostanie sądowi doręczonym.
— Otrzyma on go we właściwym czasie — rzekł Desvignes. — Masz-li do uczynienia mi jeszcze jakie zapytanie?
— Bezwątpienia... i nader ważne. Nietylko wy dwoje to jest ja z mą córką, jesteśmy sukcesorami. Jest do podziału majątkiem osób piętnaście.