Walka o miliony/Tom III-ci/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | X |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż dnia w południe Aniela dowiedziała się od ojca, że będą mieli gościa na wieczerzy.
Rzecz podobna często się zdarzała: wydawszy przeto służbie stosowne polecenia, panna Verrière ubrała się, oczekując na ojcowskie przybycie wraz z zaproszonym. Znajdowała się w salonie z siostrą Maryą, gdy powóz zajechał przed pałac.
— Otworzyć bramę! — zawołał stangret.
Otwarto bramę na oścież i powóz, wjechawszy w dziedziniec, zatrzymał się u wejścia.
Siostra Marya, siedząc w pobliżu okna, uchyliła firankę, i wyjrzała na zewnątrz.
— Wuj przybył wraz z gościem... — wyrzekła.
— Dopiero w pół do siódmej... — ozwała się panna Verrière; — ojciec nigdy nie wraca tak wcześnie.
Bankier z Arnoldem, wszedłszy po schodach, zatrzymali się w przedpokoju, gdzie lokaj zdejmował z nich zwierzchnie okrycia.
— Panna Aniela jest w salonie? — zapytał Verrière.
— Tak, panie.
— Sama?
— Nie, wraz z siostrą Maryą.
Bankier skrzywił się z niezadowoleniem, Desvignes zmarszczył czoło zarówno.
Przypomniał sobie rozmowę obu kuzynek w wagonie i instynktownie, ów wcielony duch złego, uczuwał wstręt z rodzajem obawy na wspomnienie owej kobiety, która była uosobionym aniołem stróżem panny Verrière.
Mimo to były sekretarz z Kalkuty nie zniechęcał się tak drobną rzeczą. Gdyby nawet pomiędzy nim a siostrą Maryą miała rozpocząć się walka, był pewien na swoją stronę zwycięstwa. Bo jeżeliby, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zakonnica stawiałaby jego zamiarom przeszkody, skruszyćby je potrafił.
— Nie jestem całkiem obcym twej córce, kochany bankierze — mówił, spostrzegłszy niezadowolenie Verrièra. — Miałem zaszczyt podróżować z nią kiedyś, jak ci wiadomo, drogą żelazną.
Służący otworzył drzwi salonu.
Gospodarz, przepuściwszy gościa przed sobą, wszedł za nim.
Siostra Marya z Anielą podniosły się na przyjęcie przybywających. Spojrzały obie na wchodzącego z gestem zdumienia, poznały w nim bowiem towarzysza podróży z Marsylii do Paryża.
Aniela, powitawszy ukłonem wchodzącego, zbliżyła się ku ojcu.
— Kochane dziecię... — rzekł bankier, całując ją w czoło — przedstawiam ci pana Arnolda Desvignes.
— Zdaje mi się, że się już znamy.., — odparła panna Verrière. — Przypominam sobie pana...
Serce Arnolda uderzało gwałtownie na widok olśniewającej piękności córki bankiera.
— Tak, pani... — odrzekł, drżącym zlekka głosem. — Podróżowaliśmy w jednym przedziale lyońską drogą żelazną.
— I ja pana zarówno poznaję... — ozwała się obojętnie siostra Marya; — towarzyszyłam wówczas mojej kuzynce.
— Pamiętam dobrze tę podróż... — poczęła wesoło panna Verrière. — Trudziłeś się pan wtedy dla nas po ciastka do bufetu w Dijon. Nie spodziewałam się natenczas, iż sposobność dozwoli mi podziękować panu w naszem własnem mieszkaniu.
— Wiele okoliczności złożyło się na to, iż tu przybywam — odparł Desvignes. — Nie jestem nieznanym ojcu pani. Wiążą nas oddawna stosunki finansowe. Głównym celem obecnego mego przybycia do Paryża są właśnie nasze interesa.
Dziewczę, zdumione posłyszanemi słowy, rzuciło na ojca pytające spojrzenie.
— To prawda... — odrzekł Verrière; — pisałem do pana Desvignes... a nawet oczekiwałem jego przybycia niecierpliwie.
— A nic mi nigdy, ojcze, o tem nie wspomniałeś?
— Nie uważałem tego za rzecz potrzebną. Stosunki moje z panem Desvignes były jedynie pieniężne; bankowe operacye... a wiesz, że nie mam zwyczaju wtajemniczać kogoś w te rzeczy.
— Nietylko przedstawiam ci pana Desvignes, jako gościa — rzekł bankier po chwili milczenia — lecz przedstawiam go i z innych względów...
Siostra Marya z Anielą wymieniły trwożliwe spojrzenia.
— Z innych względów? — powtórzyła panna Verrière.
— Tak... Pan Arnold Desvignes, który był moim przyjacielem, zostaje od dziś moim wspólnikiem.
Aniela wraz z siostrą Maryą wydały okrzyk zdziwienia.
— Wspólnikiem? — powtórzyło dziewczę. — Nie wiedziałam, ojcze, żeś miał zamiar przybrać wspólnika. Sądziłam, że jesteś o tyle bogatym, iż możesz sam, własnemi siłami swój bank utrzymać, jak to dotąd czyniłeś...
— Zapewne, że jestem dosyć bogatym... nikt o tem nie wątpi... — odrzekł Verrière z lekkiem zakłopotaniem; — to też nie w celu zyskania kapitałów przyjąłem współpracownika, ale wyłącznie dla ulżenia sobie w robocie. Lata, jakie mijają po nad twem czołem, me dziecię — mówił dalej — nie zostawiając na niem śladu, zmarszczkami moje pokrywają... Starzeję się... czuję to dobrze... Nie posiadam już rzeźkości dawniejszej i tej bystrości umysłu. Interesa nużyć mnie poczynają.
„Dom taki, jak mój, winien być przez młodą rękę kierowanym... Pan Desvignes podaje mi swoją. Zna się na dziale finansowym wybornie... Jest młodym... czynnym... pełnym energii, bogatym... za zbyt nawet bogatym. Nasza współka podwoi, w czwórnasób, stokroć podniesie siły żywotne domu bankierskiego Verrièra. Idąc ręka w rękę, zdziałamy cuda... a twój posag, me dziecię, wzrośnie do nieobliczonych rozmiarów.
— Uczuję się szczęśliwym... pani... mogąc pracować z całych sił moich dla osiągnięcia tego rezultatu... — zawołał Arnold z uniesieniem.
— Jestem dosyć bogatą... — odparła zimno Aniela. — Moje nawyknienia są nader skromnemi, nie marzę bynajmniej o wielkim majątku. Ten, jaki otrzymałam po matce, jest dla dla mnie aż nadto wystarczającym. Co zaś do nowej współki, mój ojciec w tym razie jest panem swych czynów. Wszystko, co on postanowi, naprzód aprobuję, będąc przekonaną, iż powody, jakie go prowadzą ku temu muszą być pod każdym względem uczciwemi i honorowemi.
To mówiąc, panna Verrière utkwił# badawcze spojrzenie w ojcowskiem obliczu.
Bankier zrozumiał znaczenie tego spojrzenia, nie zmięszał się jednak wcale.
— Mogłażbyś myśleć inaczej? — zapytał, a następnie, spojrzawszy na zegarek, dodał, zmieniając przedmiot rozmowy:. — Jak prędko obiad podadzą?
— Za dwadzieścia minut, punktualnie o siódmej, jak zawsze.
— Pójdę do mego gabinetu z panem Desvignes, mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Dobrze... powiadomię cię, ojcze, skoro obiad podadzą.
Arnold wołałby był zostać w salonie obok Anieli, mimo, że ową objawioną współkę przyjęła ona zupełnie obojętnie; wypadało mu jednak odejść z Verrièrem.
W salonie pozostała siostra Marya z kuzynką.
— Czy ty pojmujesz, co to wszystko znaczy drogie dziecię? — zapytała zakonnica po odejściu obu mężczyzn.
— Pojmuję... — odparła głucho Aniela; — och! aż nadto dobrze pojmuję, niestety!
— Ależ, na Boga! nie przerażaj się... nabawiasz mnie trwogi!...
— Co począć, gdy jej uniknąć niepodobna? — odrzekło dziewczę z ciężkiem westchnieniem. — Sprawdzają się ciężkie przeczucia, jakie mnie przygnębiały od pewnego czasu... Mój ojciec jest majątkowo zrujnowanym, lub co najmniej, chwieje się w interesach, i oto przyczyna, dla której odmówił prośbie Vandama o moją rękę. To małżeństwo zmusiłoby go do zdania rachunku z majątku, pozostawionego mi przez matkę... Stracił ów majątek... jestem tego pewna. Mój ojciec pozostał obecnie bez żadnych nadal funduszów... Widzę to jasno! O! ja go znam dobrze! Jeżeli zgodził się na przyjęcie wspólnika... on taki dotąd samodzielny, to jedynie z przyczyny, iż stanął po nad przepaścią. Ach! ja pojmuję... rozumiem powody jego postąpienia... i drżę... drżę cała z obawy!
— Anielko... najdroższa moja, uspokój się! — wołała siostra Marya, tuląc ją ku sobie.
— Czyż mogę być spokojną, widząc przepaść, otwierającą się przedemną? widząc rozpoczynającą się walkę... tę walkę straszną... przerażającą?
— O jakiej walce ty mówisz?
— Ten człowiek, z którym natenczas podróżowałyśmy — mówiła dalej panna Verrière gorączkowo — ten człowiek, który został tak nagle wspólnikiem mojego ojca... on jest wrogiem moim... najniebezpieczniejszym ze wszystkich nieprzyjaciół.
— Lecz co ty mówisz? — wołała zakonnica — dręczą cię jakieś straszne, urojone marzenia!
— Nie... nie! to nie marzenia... ja nie śnię! Drżę cała na myśl, ile wycierpieć mi przyjdzie do owej chwili, w której po dojściu do pełnoletności wolną nareszcie pozostanę.
— Czegóż się tak obawiasz?
— Najstraszniejszego ze wszystkich nieszczęść! Przed chwilą ów Arnold Desvignes pożerał wzrokiem mnie prawie. Oczy mu ogniem płonęły... Ojciec, odmówiwszy Emiliwi Vandame, chce mnie oddać temu człowiekowi! Moje z nim małżeństwo jest główną podstawą tej współki!
— Ależ to niepodobna!
— A ja ci mówię, że to rzecz pewna! Mój ojciec czuł się zgubionym. Jego majątek, mój i twój, siostro, wszystko, być może, zniknęło!.. Ten człowiek przybywa jako wybawca, daje pieniądze mojemu ojcu, który wzamian obiecuje mu mą rękę. Pomiędzy nimi dwoma targ istnieje... Ja jestem sprzedanym towarem!
— Och! milcz, przez Boga... wołała siostra Marya, przestraszona wzrastającem uniesieniem kuzynki. — Wszakże są to tylko twoje przypuszczenia...
— Nie! to jest pewność! — przerwała żywo Aniela. — Ty chcesz mnie uspokoić, lecz w głębi myślisz toż samo! Ja czytam to w twych oczach... w twojem spojrzeniu... Gdybym żądała, byś zaprzeczyła temu, nie chciałabyś... bo wtedy skłamać ci byłoby trzeba... Tak! walka będzie straszną, lecz ja w niej wytrwam do końca... Mogą mnie zmiażdżyć i zabić... ale mnie nie zwyciężą!... Wolę śmierć nad krzywoprzysięstwo! Powiedziałam Emilowi Vandame, że go kocham... Przysięgłam mu, że cobądź nastąpi, ja do niego tylko należeć będę, i tej przysięgi dotrzymam. Wołałabym popełnić samobójstwo, niźli go zdradzić!...