Walka o miliony/Tom III-ci/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Nazajutrz przed dziewiątą z rana, powóz, zaprzężony oczekiwał w dziedzińcu przed pałacem na bulwarze Hausmana, ażeby zawieść Verrier’a na ulicę Le Pelletier.
\\ Bankier wyszedł ze swego apartamentu. Siostra Marya w przysionku na niego oczekiwała.
— Jadę z tobą więc... — wyrzekła.
— Wszakżeśmy ułożyli to wczoraj... — odpowiedział. — Przyznam ci jednak, żem całkiem zapomniał o twoim żądaniu... Tak jestem obarczony interesami!..
W kilka minut przybyli na ulicę Le Pelletier.
Arnold od godziny już pracował w biurowym gabinecie.
Spostrzegłszy wchodzących podniósł się z pozorem najgłębszego poszanowania witając zakonnicę.
Siostra Marya oddając mu ukłon, bacznie śledziła jego fizyonomie. Znalazła ją spokojną i uśmiechniętą.
— Przybywam do pana w interesie pieniężnym — wyrzekła.
— Tak... moja siostrzenica potrzebuje dwudziestu tysięcy franków na dokonanie pewnego pobożnego dzieła — ozwał się Verrière. — Racz jej wypłacić takowe, drogi przyjacielu.
— Natychmiast.
Tu Desvignes otworzył oddzielną osobistą kasę, kluczem, jaki miał przy sobie. Wyjął dwie paczki banknotów, każda zawierająca po dziesięć biletów tysiąc frankowych, i wręczył je z ukłonem zakonnicy, a podczas gdy ona przeliczała takowe, kreślił coś szybko z boku na papierze.
— Zapewne mam wydać pokwitowanie? — zapytała siostra Marya.
— Oto jest już przygotowane — rzekł Desvignes, podsuwając papier, na którym pisał przed chwilą.
Zakonnica podpisała, nie przeczytawszy nawet na czem podpis swój kładzie.
— Nie przeszkadzam panom... — wyrzekła — idę gdzie na mnie oczekują. I uścisnąwszy rękę swego wuja, ukłoniwszy się Arnoldowi, odeszła.
— Podrzyj to pokwitowanie... a raczej spal je — rzekł Verrière do swego wspólnika. — Moja siostrzenica nie jest zapisaną w mych księgach bankowych, te dwadzieścia tysięcy franków przejdą na mój rachunek, tak jak poprzednie sumy zostały mi przez nią złożonemi.
— Przeciwnie.. zachowuję ten papier! — rzekł żywo Desvignes.
— Na co... dlaczego?
— Ponieważ dzięki tym kilku wyrazom i położonem przez nią podpisowi, siostra Marya pozostaje nam dłużną dwadzieścia tysięcy franków. Ułożyłem pokwitowanie w ten sposób, iż to nie ulega zaprzeczeniu. Zostawmy to jednak... Mam z tobą pomówić o rzeczach ważniejszych.
— O czem takim?
— Jutro staję do pojedynku...
Vérriere zerwał się i zbladł.
— Bijesz się... — powtórzył. — Nie... ty żartujesz?
— Niemam usposobienia do żartów... upewniam.
— Z kimże się bijesz? — Z Emilem Vandame.
— A! spodziewałem się tego. Zatem ów hultaj oczekiwał na ciebie wczoraj wieczorem przed domem, aby cię wyzwać?
— Tak.
— Chodzi tu o Anielę?
— Naturalnie.
— Emil był nie do zniesienia, przez cały wczorajszy wieczór. Zachowywał się oburzająco, nieprzyzwoicie... Aż wreszcie zmuszony byłem objawić mu mą wolę i jestem pewien, iż odtąd on w mym domu nie ukaże się więcej.
— Rzecz jasna... jeżeli go zabiję.
— Ty jednak, jako człowiek poważny, z zastanowieniem, nie powinieneś był przyjąć wyzwania tego szaleńca, ale raczej wysłać go na przechadzkę, dla uspokojenia nerwów.
— Zdarzają się okoliczności, gdzie nawet i człowiek poważny, jeśli jest człowiekiem honoru, widzi przed sobą obowiązek jasno wytknięty. Nie dyskutuje się wtedy... lecz staje się i bije.
— Tak... i otrzymuje się pchnięcie w brzuch szpadą, lub kulą w głowę.
— Ha! to są zwykłe szanse pojedynku.
— Jeżeli zabijesz mego siostrzeńca — rzekł Verrière — w takim razie otrzyma na co zasłużył; będziemy mieli mniej o jednego spadkobiercę. Lecz gdybyś ty został zabitym?
— To cóż?
— Co stałoby się natenczas z naszym projektem?
— Wpadłby jak kamień w wodę... rzecz prosta.
— A ze mną coby się stało?
— Z tobą? Podniosłem cię... podźwignąłem; uporządkowałem twe interesa...
— A owe miliony?
— Miliony? — powtórzył Desvignes przyciszonym głosem. — Będziesz czekał z odebraniem swej części dopóki nie stwierdzą zgonu Edmunda Béraud.
— Ha! — zawołał Vèrriere ogarnięty wściekłością. — Czekać i czekać... przez całe życie być może! Niech będzie przeklętym ów pojedynek!.. Przekleństwo temu Vandam’owi! Przekleństwo twojej miłości dla Anieli!
— Nie przeklinaj tego uczucia... Ono mnie poprowadziło ku tobie.
— I ono cię zgubi... pozbawi cię życia!
— Jestżeś tak pewnym, iż nie powrócę żywy? — pytał Desvignes z uśmiechem. — Strzelam doskonale z rewolwerów.
— Pamiętaj jednak, że Vandame posiada zdumiewającą siłę. Zajmuje się udoskonalaniem palnej broni, jest wynalazcą... Bawi się tem, jak ty się bawisz piórem i ołówkiem.
— E! hazard nie jest tak groźnym, jak ty go sobie wyobrażasz. Wszystko to bezpotrzebne słowa... Powinienem się bić... i bić się będę!
— Czyżeś przynajmniej uporządkował swe interesa?
— Jakie interesa?
— No... czyś przygotował testament?
— Jest wszystko w porządku... nie obawiaj się... O tobie również nie zapomniałem...
— O! ja nie dla tego się pytam... — odparł Verriere nieco zmieszany. — Któż są twoi świadkowie?
— Dwaj moi przyjaciele, których nie znasz wcale.
— Gdzież bić się będziesz?
— Po za rogatką Belgijską, jutro o świcie. Wyjeżdżam dziś w wieczór... czyli raczej tej nocy, co jednak mi nie przeszkodzi znajdować się u ciebie na obiedzie. Chcę aby panna Aniela nie domyślała się niczego.
— Do kroć tysięcy piorunów! z niej to wyniknęła cała ta sprawa!
— Nie mówmy o tem już więcej!.. Mam jeszcze wiele rzeczy do załatwienia. Żegnam cię... O wpół do szóstej przybędę.
Tu odszedł, pozostawiwszy Verrièr’a w zamyśleniu.
Ów pojedynek następował całkiem nie w porę, właśnie, w chwili, gdy nowy wspólnik miał uczynić z banku Verrière i Desvignes, dom pierwszorzędny.
A spadek... ów spadek, ogromny, wspaniały!
Niestety! pięćdziesiąt jeden milionów Edmunda Béraud obecnie we mgle się rozpływały!
Desvignes jedynie pozostał spokojny; wierzył jak wiemy w swą szczęśliwą gwiazdę.
Wyszedłszy od Verrièr’a, udał się do składu broni Desvimec’a, gdzie kupił parę pistoletów; następnie poszedłszy do Gastina-Ponette, przy ulicy d’Autin trafił w cel sześćdziesięcioma kulami, wystrzeliwając jedną po drugiej, co wzbudziło podziw w obecnych.
— Przysiągłbym, że ów Pekińczyk będzie miał dziś pojedynek — rzekł nauczyciel fechtunku, skoro się Arnold oddalił. — Nie dałbym dwóch sous, za skórę jego przeciwnika.

Siostra Marya po otrzymaniu dwudziestu tysięcy trunków, wsiadła do fiakra na najbliższej stacyi, polecając zawieść się do kościoła Sacré-Coeur.
Nie było jeszcze dziesiątej, a już Misticot znajdował się na swem stanowisku.
Gdy fiakr nadjechał i chłopiec spostrzegł przez szybę siedzącą wewnątrz zakonnicę, pospieszył drzwiczki otworzyć.
— Bogu chwała!.. że cię znajduję wreszcie me dziecię — rzekła siostra Marya. — Powiedziano ci, com poleciła?
— Tak moja siostro; i otóż przybyłem ściśle na oznaczoną godzinę.
— Byłam pewną, że się nie opóźnisz... a teraz pójdź ze mną.
Misticot mocno zaciekawiony, szedł za zakonnicą do budynku, przytykającego do kaplicy, gdzie znajdowały się biura, w których składano na kościół ofiary, i udzielano pozwoleń na zwiedzanie budowli.
Wszedłszy tam, siostra Marya, spotkała znanego sobie księdza w podeszłym wieku.
— Mój ojcze... — rzekła, witając go uprzejmie — pozwolisz mi pomówić chwilę z tym dzieckiem... Tu wskazała Misticot’a.
— Mały Stanisław Dumay... — odparł ksiądz spojrzawszy — dobry to chłopiec... wszyscy go kochamy.
— Pozwolisz mi, ojcze, usiąść na kilka minut przy biurku, znajdującym się w końcu korytarza, jeżeli takowe jest wolnem?
— Jesteś tu jak u siebie, moja siostro... Rozporządzaj jak zechcesz.
— Dziękuję ci ojcze.
Siostra Marya przeszedłszy korytarz, drzwi otworzyła.
— Wejdź... — rzekła do Misticot’a.
Chłopiec spełnił polecenie.
Pokój do którego weszli, przeznaczonym był na skład papierów, odnoszących się do budowli nowego kościoła. Całe jego umeblowanie stanowił stół, kilka krzeseł, i liczne zwoje tektury.
— Siądź moje dziecię... — wyrzekła zakonnica — i posłuchaj mnie. Przystępuję odrazu do głównego punktu naszej rozmowy. Moja kuzynka, panna Verrière wraz ze mną przyrzekłyśmy ci zająć się twym losem; oczekując na twoje do nas przybycie, dotąd niedopełniliśmy tego. Dziś, ja to przychodzę prosić cię o pomoc.
— Mnie... mnie o pomoc? — szepnął podrostek zdumiony.
— Tak... ciebie o pomoc, w imieniu mojej kuzynki Anieli.
— Ach! tej pięknej, dobrej panienki... — zawołał Misticot z uniesieniem. — Uczynię wszystko, aby jej oddać przysługę, tak jej... jako i tobie, ma siostro. Od chwili, gdzie mnie zranionego opatrywałyście obie, pocieszając tak tkliwemi słowy, zrodziło się w mej duszy dla was głębokie uczucie wdzięczności, i codziennie błagałem Stwórcę, by mi dozwolił kiedy stać się wam użytecznym.
— Otóż sposobność nadeszła... Moja kuzynka potrzebuje twojej pomocy... Znajduje się ona w niebezpieczeństwie...
— W niebezpieczeństwie... czy podobna? — zawołał chłopiec z obawą.
— Jej szczęście jest zagrożonem... Straszna katastrofa lada chwila dosięgnąć ją może...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.