Walka o miliony/Tom III-ci/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jakie odroczenie... co to znaczy? — zawołał Vandame zdumiony.
— Rzecz bardzo prosta... — odparł nikczemnik. — Twoje życie do mnie należy, wszak sam to powiedziałeś przed chwilą. Podoba mi się nie odbierać ci go dziś... lecz w dniu, w którym go zażądam, oddać je musisz, jeżeli jesteś człowiekiem honoru!
— Ależ to haniebne... to bezrozumne! — zawołał porucznik. — Nie chcę zawdzięczać panu ani jednej minuty mojego życia... Zabij mnie natychmiast!
Desvignes, wyjmując zwolna nabój z pistoletu, odrzekł spokojnie, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie.
— Zabiję cię w dniu i godzinie, w której mi się podoba... Jestem twym wierzycielem... Zażądam według mej woli wypłaty należytości.
Oficerowie, świadkowie i przyjaciele Vandama nie chcieli przyjąć podobnie wstrętnej propozycyi.
— Odrzucamy pański warunek... nie godzimy się na to — wołali.
— Mało mnie to obchodzi, czy go panowie przyjmujecie, lub odrzucacie — odrzekł Desvignes. — Moja wola jest niewzruszoną... nic jej nie zmieni. Chcę, aby pan Vandame sam odniósł pannie Verriére list i portret, jakie, według jego własnego wyrażenia, miał przesłać jej z pożegnaniem.
— Nie chodzi nam o pańską wolę... o to, co się panu podoba — rzekł jeden z oficerów, ale o wypełnienie naszych obowiązków, jako świadków; a jednym z tychże jest powstrzymanie pańskiej nienawiści i zemsty, jaka nam potworną być się wydaje. Służyło panu prawo strzelić do swego przeciwnika w pojedynku, według zasad ustanowionym. Gdybyś jednak poważył się z tej broni, jakiej dziś nie użyłeś, strzelić do pana Vandame później, nie byłbyś natenczas prawnie i honorowo walczącym, ale poprostu stałbyś się mordercą, zbrodniarzem!
— Takie są pańskie zapatrywania? — odparł szyderczo Desvignes. — Moje są całkiem innemi.
— Tem gorzej, panie, ponieważ jestem pewien, że wszyscy uczciwi ludzie podzielą me zdanie.
— Dość sprzeczki!... — zawołał nagle Vandame. — Pan Desvignes chce wznowić starą sytuacyę ze zużytych melodramatów... Niech działa według swej woli. Uznaję go za pana mej egzystencyi i proszę was, wpiszcie to jego oświadczenie do protokułu.
— Nigdy! zawołali razem czterej świadkowie.
— Wpisywać do protokułu podobne oświadczenie, byłoby to niczem nieusprawiedliwionem bezprawiem — zawołał Berthier. — Odłączam się od mego klienta w tem, co się tyczy pomienionej deklaracyi, nie przyjmując odpowiedzialności za jego dalsze czyny.
— Ja ci też ich bynajmniej narzucać nie chcę, mój drogi Berthier — zawołał Desvignes z ironią. — Układajcie sobie wasz protokuł, jak tylko wam się podoba, to jednak w niczem nie zmieni położenia rzeczy. Ja jestem wyłącznym panem życia porucznika Vandame, mam prawo mu go odebrać... Nadużycie tego prawa jest rzeczą mojego sumienia.
— A także i sądu... — wtrącił jeden z przyjaciół porucznika.
— Sądu? — powtórzył Desvignes; — niech i tak będzie. — Nie obawiam się go bynajmniej, ponieważ wasza skarga, panowie, stałaby się dla mnie uniewinnieniem i tryumfby mi zjednała.
— Spotkamy się na stacyi... — rzekł Berthier do jednego z przyjaciół Vandama; — zjemy tam razem śniadanie i spiszemy protokuł przed udaniem się w drogę do Paryża.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy... — odrzekli obaj oficerowie.
Vandame ze świadkami naprzód się oddalił; Desvignes ze swymi szedł w odległości około pięćdziesięciu kroków po za pierwszymi.
— Wiesz pan, że jesteś wspaniałomyślnym... niech cię czarci porwą! — wymruknął Berthier. — Dlaczego jednak nie chciałeś strzelać w swego przeciwnika?
— Szło mi o udzielenie małej nauki temu jegomości... Dałem mu ją... wystarcza mi to.
— O! lekcya to twarda... bezwątpienia! Obecnie, po tem, co nastąpiło, jedno tylko pozostaje porucznikowi Vandame...
— Cóż takiego?
— Zostawić panu wolne pole działania, a samemu pojechać na plac wojny do Tonkinu.
— Podzielam pańskie zdanie i myślę, że tak uczyni.
Desvignes kazał podać śniadanie w restauracyi sąsiadującej z tą, do której wszedł Vandame z oficerami, a podczas gdy je przyrządzano, udał się na stacyę w zamiarze wysłania depeszy do Verrièra, jak to przyobiecał.
Zawód go tam jednak oczekiwał. Przystanek ów, będąc stacyą trzeciorzędną, nie mógł się podjąć wysłania depeszy. Dla zatelegrafowania więc potrzebaby było posłać do wsi, położonej blisko o kilometr odległości, gdzie znajdowało się biuro poczt i telegrafów.
Desvignes uznał to za rzecz bezpożyteczną.
— Na co mam trudzić się daremnie? — rzekł; — Verrière zaczeka na mój powrót... Jeśli jest niespokojnym, tem lepiej... Oceni więcej wartość swojego wspólnika.
Powiadomiwszy się następnie o godzinie odejścia pociągu, wrócił do restauracyi, gdzie zastał gotowem śniadanie.
Misticot wkrótce po rozejściu się walczących wyszedł z za krzaków, z po za których widział wszystko, o czem opowiedzieliśmy. Podrostek nie ochłonął jeszcze ze strachu, jaki nim owładnął w chwili, gdy sądził, że Desvignes zabije Vandama. Potrzebował użyć ruchu, powietrza, aby uśmierzyć wzruszenie. Idąc, zapytywał sam siebie, dlaczego wspólnik Verrièra nie korzystał z przysługującego mu prawa i nie wpakował kuli w głowę, albo pierś porucznika? Rozmyślał, nie mogąc rozwiązać tego zapytania.
Równo z nim Desvignes udał się na stacyę dla powiadomienia, o którym czasie pociąg odchodzi. Chłopiec pragnął corychlej opowiedzieć siostrze Maryi, co widział i słyszał.
Pociąg wschodził w południe, a przybywał do Paryża o piątej przed wieczorem.
Czując potrzebę posiłku, wszedł nasz podrostek do jednej z pobliskich restauracyj na śniadanie.
Siostra Marya nie straciła też czasu daremnie. Zmusiwszy Anielę do pożywienia się czemkolwiek, pojechała fiakrem do Vincennes, wyprost do mieszkania Vandama.
Porucznik wraz z innymi oficerami zajmował dom, położony w ulicy, sąsiadującej z fortem, w pobliżu lasu.
— Nie ma w domu pana Vandame — odrzekł odźwierny na zapytanie zakonnicy — lecz jest jego służący.
Siostra Marya zbliżyła się do żołnierza, który, salutując ją po wojskowemu, odpowiedział:
— Mój porucznik jest na dwudziestoczterogodzinnym urlopie. Wyjechał wczoraj wieczorem z dwoma swoimi kolegami i nie powróci aż dziś wieczorem.
— Lecz czy napewno powróci?
— Tak mi powiedział.
— Od wczoraj nie nadeszła od niego żadna wiadomość?
— Żadna.
— Nie wiesz pan, dokąd się udał za urlopem?
— Nie wiem.
Zakonnica zrozumiała, iż daremnem byłoby badać o więcej; żołnierz nie mógł być powiernikiem swojego oficera, ztąd nic nie wiedział napewno.
Gdyby Vandame został zabitym albo ranionym, dwaj towarzyszący mu przyjaciele mogliby o tem jedynie udzielić wiadomość.
Kuzynka Anieli odejść zamierzała.
— Skoro powróci porucznik — zapytał żołnierz — co mam mu mam powiedzieć?
— To tylko, że siostra Marya tu była, chcąc się z nim widzieć... Będziesz pamiętał me imię?
— O! doskonale... Siostra Marya... wszakże tak? Dopełnię ściśle zlecenia.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu.
Zakonnica wsiadła do fiakra.
— Co począć? — rozmyślała. — Jakie sprawozdanie złożyć Anieli ze swej bytności w Vincennes? Wiadomość, jaką otrzymała, nie uspokoi obaw młodego dziewczęcia, ale powiększy je raczej.
Widocznem było dla siostry Maryi, iż Verrière nie skłamał. Pojedynek miał miejsce, czego wyjazd porucznika z dwoma kolegami był najlepszym dowodem. Vandame pojechał bić się za rogatki, nie ulegało to wątpliwości.
Panna Verrière oczekiwała powrotu swej kuzynki z łatwym do zrozumienia niepokojem.
Wyszła chwiejąca się na spotkanie siostry Maryi, skoro spostrzegła ją oknem idącą przez dziedziniec.
— I cóż? — zapytała z trwogą.
— Nic się nie dowiedziałam, moje dziecię... — odparła zakonnica.
— Jakto... nic?... Dlaczego?
— Vandame jest nieobecnym w Vincennes. Otrzymawszy urlop na dwadzieścia cztery godzin, wyjechał wczoraj wieczorem i nie powróci aż dziś o tej samej porze.
Aniela, przygnębiona tą wiadomością, padła na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.