Walka o miliony/Tom IV-ty/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Żywo na krzesła!... i słuchać... — zawołał Triiby na swego towarzysza.
I obaj łotrzy, przytuliwszy się do ściany, pochylili się po nad otworem.
Na odgłos dzwonka Misticot pobiegł otworzyć.
Siostra Marya, jak to dobrze Scott zauważył, ukazała się w progu.
— Ach! dzięki Bogu, to ty siostro! — zawołał mały sprzedawca medalików, wpuszczając zakonnicę. — Widząc cię tu, nie potrzebuję pytać, czyliś mój list odebrała.
— Odebrałam go — odpowiedziała kuzynka Anieli; — lecz było to bardzo nieroztropnie z twej strony pisać do mnie, ponieważ ów list mógł być zatrzymanym przez mego wuja. Pojmuję niecierpliwość, wszakże w wielu razach, wyrozumiałym być trzeba.
— Przebacz mi, siostro... — wyszepnął chłopiec. — Nie widząc cię wcale od ośmiu dni, obawiałem się, czyli nie nastąpił jaki nieszczęśliwy wypadek; nie licząc tego, że przez ten czas z nudów umierałem..
— Panna Verrière była chorą.
— Wszakże mam nadzieję, że nie niebezpiecznie?
— W pierwszych chwilach byliśmy o nią w istotnej obawie, teraz jednakże powraca do zdrowia, z czego korzystając, odeszłam dziś od niej.
— Cóż było powodem jej zasłabnięcia?
— Smutek... zgryzota!
— Zapewne z przyczyny małżeństwa z owym Arnoldem Desvignes?
— Tak jest, niestety! Mój wuj jest niewzruszonym a swojem postanowieniu; porucznik Vandame odjechał do Tulonu.
— Odjechał? — zawołał Misticot; — i zostawia wolne pole swojemu wrogowi?
— Nie mógł inaczej postąpić... Znane ci okoliczności czyniły walkę niemożebną.
— To prawda... Ach łotrzy... nikczemnicy!... Ileż oni dają cierpieć tej biednej pannie Anieli! Czy przynosisz mi, moja siostro, potrzebne objaśnienia do moich poszukiwań? Dowiedziałaś się o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes?
— Nieszczęściem, nie! Mimo mych całych usiłowań, nie udało mi się tego otrzymać.
— Cóż nam więc teraz czynić pozostaje? Jak szperać w przeszłości człowieka, jeśli nie wiemy, gdzie się ten człowiek urodził... zkąd pochodzi... gdzie żył?
— Przeszłość tę jego później poznamy. Nateraz zajmujmy się czuwaniem nad sposobem życia Arnolda, nad jego działaniem...
— Co do sposobów jego życia, są one najzwyklejszemi, bez żadnych tajemnic.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od ośmiu dni chodzę za nim nieodstępnie... żaden krok jego nie uszedł mojej uwagi.
— I nic podejrzanego nie odkryłeś?
— Nic. Zajmuje się on wyłącznie bankierskiemi interesami pana Verrière. Jeden tylko szczegół dziwnym mi się być wydał, a mianowicie jego bytność przed czterema dniami w domu przy ulicy Paon-blanc. Szedłem za nim... widziałem, jak zapukał do drzwi, a jego obecność tamże trwała blisko godzinę.
— Cóż potem?
— Po jego odejściu dowiedziałem się, że ów człowiek, do którego przychodził, jest to Włoch, agent od pieniężnych interesów, podejmujący się windykacyi sum, umieszczania pieniędzy i innych tego rodzaju finansowych operacyj. Ów Agostini, jego to nazwisko, nie używa dobrej opinii w okręgu, gdzie zamieszkuje.
— Wziąwszy się zręcznie do rzeczy — mówiła siostra Marya — możnaby się było może dowiedzieć, jak dawno on zna Arnolda Desvignes?
— Na co nam się to przyda? — odparł Misticot.
— Może na nic... a może na wiele. Desvignes przez lat kilka w Indyach zamieszkiwał; w Paryżu od niedawna pozostaje. Gdyby jego stosunki z Agostinim sięgały dawniejszych czasów, można się było może i wiele dowiedzieć, badając tego Włocha. Mówisz więc, że on nie ma dobrej opinii?
— Raczej powiedziećby trzeba, iż uważają go jako łotra najniższego gatunku. Oto jego opinia.
— Można go więc przekupić... A więc wybadaj go i zapłać za każdą jego odpowiedź.
— Masz słuszność, siostro... Będę go się starał wypytać.
— Kiedy?
— Dziś... zaraz... nie odkładając.
— To dobrze... A teraz pożegnam cię, moje dziecię. Co rano będę tu wstępowała zapytać, czyś się co dowiedział. Bądź odważnym, cierpliwym. Pomnij, że pracujemy oboje dla ocalenia mojej kuzynki.
— I ocalimy ją! Chybabym nie był Misticotem, jak mnie nazywają! — zawołał podrostek, odprowadzając do drzwi zakonnicę.
Will Scott i Trilby nie stracili jednego wyrazu z tej całej rozmowy.
Scott zeskoczył z krzesła na ziemię.
— Zasłoń telefon... — rzekł do swego wspólnika i posłuchaj mnie... Ten komar pójdzie na ulicę Paon-blanc i będzie wypytywał Włocha Agostiniego... Kto jest ów Agostini i co może powiedzieć o naszym pryncypale, ja nie wiem. Nie można jednak pozwolić, aby on poszedł do owego agenta, zanim o wszystkiem nie powiadomimy naszego pana, Desvignes... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem.
— Czuwaj więc... Ja biegnę coprędzej!...
Tu, wyszedłszy z pośpiechem, wsiadł do fiakra.
— Na ulicę Le Pelletier, nr. 24! — zawołał na woźnicę.
Fiakr potoczył się szybko.
Tego rana, jak powiedzieliśmy, w biurach bankowych Juliusza Verrière i Spółka natłok był niesłychany. Od chwili, gdy wyszedł ztamtąd Paweł Béraud, tłum nie zmniejszył się wcale.
Desvignes z Verrièrem, nie chcąc się wydalać na chwilę, jedli śniadanie w swoim gabinecie.
Właśnie znajdowali się tam razem, gdy Wiliam Scott, w zniszczonem ubraniu, jako mniemany Cordier, wszedł śmiało do przedpokoju, poprzedzającego bankierski gabinet, i zażądał w mowie angielskiej widzenia się z Arnoldem Desvignes.
Arnold oddawna już wtajemniczył obu anglików w olbrzymie swe plany, pojmując dobrze, iż sam działać nie mógł, dał im poznać rzeczywisty stan rzeczy. Nie wątpił, że obietnica miliona zapewni mu absolutna wierność i posłuszeństwo obu eks-klownów z cyrku Fernando, których interesem było nateraz służyć mu, a nie zdradzać.
Jeden tylko Agostini nic nie wiedział o swoim kliencie, prócz tego, co on mu o sobie oznajmił. Nie obchodziło go to zresztą, gotów był działać na ślepo, aby tylko sowicie został zapłaconym.
Will Scott, przybywszy do biura, wyraził żądanie swoje po angielsku. Woźny, nie znając tego języka, zrozumiał jedynie nazwisko Arnolda Desvignes.
Łatany ubiór przybyłego nie świadczył pochlebnie o jego zamożności, ale do „Banku popularnego“ przybywała różnorodna klientela, niejednokrotnie pod podartemi paltotami ukrywały się pugilaresy, dobrze pieniędzmi naładowane. Nie zwracając przeto uwagi na ubiór nieznajomego, woźny wszedł do bankierskiego gabinetu, gdzie na tę chwilę znajdował się sam tylko Verrière, jego wspólnik albowiem wyszedł do kasy.
— Panie... — rzekł woźny wchodząc — jakiś człowiek, Anglik widocznie, żąda widzenia się z panem Desvignes.
— Niech wejdzie.
Will Scott ukazał się we drzwiach, a złożywszy ukłon bankierowi, wygasił parę zdań w najczystszej mowie angielskiej.
— Nie posiadam angielskiego... — rzekł ojciec Anieli; — pan Desvignes wróci za chwilę.
Tu ręką wskazał przybyłemu krzesło.
Scott usiadł, czekając niecierpliwie.
Kilka minut tak upłynęło.
Arnold wszedł wreszcie i za pierwszym rzutem oka poznał Will Scotta pod jego przebraniem.
— Ty tu? — zapytał po angielsku. — Cóż się stało?... Możesz mówić bez obawy, mój wspólnik nie zrozumie jednego wyrazu.
Scott opowiedział w krótkości podsłuchaną rozmowę u Trillbego.
— Ha! — zawołał Desvignes: — wiemy więc teraz, co snują ci ludzie. Dobrze, żeś mnie powiadali!... Wyjdź i czekaj na mnie na rogu ulicy Paon-blanc.
Tu wyprowadził Scotta do przedpokoju.
— Czego chciał ów Anglik obdarty? — pytał Verrière swego wspólnika.
— Jest to amerykanin, z którym się kiedyś w Indyach poznałem. Natenczas znajdował się w lepszem położeniu, obecnie przyszedł mnie prosić o jaką pomoc dla siebie.
To mówiąc, Arnold wziął w rękę kapelusz.
— Wychodzę... — rzekł — muszę jechać do domu dla odszukania ważnych papierów, jakich wziąć z sobą zapomniałem, powrócę niezadługo.
Wyszedłszy na stacyę po wozów, przywołał fiakra.
— Jedź na ulicę Paon-blanc, co koń wyskoczy... Sto sous na piwo!
We dwadzieścia minut przyjechali.
Desvignes, przebiegłszy schody z pośpiechem, zapukał do drzwi Agostiniego.
Włoch otworzył je natychmiast.
— Potrzebuję z panem pomówić jaknajprędzej... — wyrzekł. — Wejdźmy do twego gabinetu.