Walka o miliony/Tom IV-ty/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez okna otwarte właściciel fiakra nr. 13 wyjrzał, słysząc rozmowę w podwórzu.
— Kto tam rozmawia? — zapytał.
Flogny spojrzał w górę.
— Chciałbym pomówić z panem, panie Loriot... — odpowiedział.
— Wejdź pan, proszę... Jestem gotów ci służyć.
Agent wszedł na schody, wiodące na pierwsze piętro.
Loriot oczekiwał na progu.
— Proszę... bardzo proszę — rzekł, wpatrując się w przybyłego, którego postać wydała mu się zkądciś znaną.
Skoro wszedł Flogny, woźnica stanąwszy przed nim zawołał:
— Nie! ja się nie mylę... Ja pana gdzieś widziałem... mówiłem z panem. Dopomóżże do czarta mojej pamięci! Agent uśmiechnąwszy się odrzekł:
— Flogny... z oddziału policyi...
— A wiem już... wiem teraz! Oddawna niespotkaliśmy się z sobą. Lecz cóż tu pana do mnie sprowadza? Spodziewam się, że nie kara za wykroczenie, spełnione przez którego z moich woźniców.
— Nie panie Loriot... nie zaszło nic podobnego.
— To dobrze... Cóż zatem?
— Chcę pana prosić o kilka drobnych objaśnień...
— Jestem na usługi... Pytaj pan... będę ci odpowiadał kategorycznie, o ile zdołam.
— Czytujesz pan dzienniki?
— Nigdy! Lektura trudzi me stare oczy. Powiedziałem sobie: „basta“ z polityką i nowinami których się obawiam, gawędzę z mymi kolegami przy śniadaniu.
— Słyszałeś pan coś o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
— Ba, ma się rozumieć... O tem zniknięciu podróżnego z Indyjskiego hotelu, którego porwał jakiś łotr, przebrany za komisarza, aby mu wydrzeć pieniądze. Wyobraź pan sobie, że tego samego dnia ja przywoziłem jakąś osobistość do tego samego hotelu...
Na te wyrazy Flogny podwoił uwagę.
— Czy tak? Lecz jesteś pan pewnym, że to było w tym dniu właśnie?
— Do czarta! pytasz mnie pan czy jestem... to tak, jak gdybyś mnie zapytywał czy się nazywam Loriot i czy jestem uczciwym człowiekiem... Mam jeszcze dobrą pamięć, dzięki Bogu!
— Z jakiego miejsca pan wiozłeś tego podróżnego?
— Ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej z pakunkami.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Kilka minut po dwunastej w południe... godzina przyjścia pociągu z Marsylii.
— Zawiozłeś go pan wprost do Indyjskiego hotelu?
— Nie! najprzód kazał się zawieść na ulicę Lafiitte, do bankierskiego domu Rotszylda, gdzie bawił dość długo. Musiał mieć tam wiele interesów do uregulowania. Ów podróżny był to mężczyzna lat około sześćdziesiąt mieć mogący, lecz zdrów i silny.
— A zatem kochany panie Loriot, ten podróżny którego wiozłeś natenczas do Rotszylda, a potem do Indyjskiego hotelu na ulicy Joubert, był właśnie tym, którego uwieziono, porwano, aby go zamordować według wszelkiego prawdopodobieństwa.
Stary woźnica pobladł z przerażenia.
— Co pan mówisz? — zawołał; — czy podobna?
— Mówię najczystszą prawdę.
— Osobistość, którą woziłem wtedy w mym fiakrze nr. 13, jest tą, którą zamordowano?
— Najmniejsza wątpliwość tu nie istnieje.
— A! do kroć piorunów! — zawołał z gniewem Loriot. — Tak więc mój numer 13, numer, który od tak dawna szczęście przynosił każdemu, sprowadził komuś tak straszną dolę! Otóż i mój fiakr zniesławiony!
— Uspokój się pan... To nie jest winą twojego fiakru, jeżeli on powiózł tego nieszczęśliwego w miejsce, dokąd go pchało przeznaczenie. Fiakr pański zostanie jak był uczciwym... nie traci on dobrej swej reputacyj. Lecz potrzebuję jeszcze kilka pytań zadać panu, panie Loriot, na które zechciej mi odpowiadać.
— Pytaj pan... na wszystko odpowiem, mimo, że stoję jak oszołomiony!
— Gdy zabrałeś tego podróżnego ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej, nie dostrzegłeś, czyli go kto nie śledził?
— Nic nie dostrzegłem... na honor!
— Podczas drogi nic również nie nastąpiło coby mogło zwrócić twoją uwagę? Żaden inny powóz nie jechał poza wami, zatrzymując się skoroście przystanęli?
— Nie widziałem nic podobnego. Zresztą była tak straszna niepogoda, taki psi czas, jak nazywają, żem nawet nie patrzył w około siebie. Podniósłszy kołnierz mojego płaszcza aby mi strugi deszczu na grzbiet nie spadały, jechałem.
— Za przybyciem go Indyjskiego hotelu, ów podróżny zapewne zapłacił panu i odjechać ci kazał.
— Przeciwnie, polecił mi czekać jakiś czas, poczem zawiozłem go do restauracyi przy ulicy Saint-Lazare. Tam to ów nieszczęśliwy człowiek uregulował zemną rachunek, dawszy mi suty napiwek.
— Podczas gdy czekałeś przed hotelem, czy nic podejrzanego me zwróciło twojej uwagi?
Loriot zamyślił się przed udzieleniem odpowiedzi.
— A! przypominam sobie... — rzekł nagle.
— Cóż takiego? — pytał żywo Flogny.
— Strażnik miejski stał w bramie domu naprzeciw hotelu i zdał się tam być jak w miejscu przybitym. Wyraźnie zdawało się, jak gdyby czatował na kogoś... Następnie, skoro mój podróżny wyszedł, niewiem co z tamtym się stało.
— To drobnostka, która nie jest w stanie rozświetlić mi mych poszukiwań.
— Tych łotrów więc dotąd panowie nie uwięziliście?
— Nie... niestety!
— Ale przynajmniej natrafiliście na ich ślady?
— I to nie...
— Do kroć tysięcy! to mnie bardzo dziwi... Nasza paryzka policya posiada wszakże tylu zręcznych agentów. Szukaliście jednak w miejscach podejrzanych?
— Bezwątpienia... lecz wszystko dotąd daremnie. Stoimy w obecnie przeniknionej tajemnicy.
— E! co pan mówisz!.. Zbadano i wyjaśniano bardziej nieprzeniknione od tej tajemnice, chociażby nawet i tę w jakiej niegdyś mój fiakr grał główną rolę. Jest to prawdziwa historya, mająca pozór romansu.
— Przypominam sobie szczegóły tej sprawy. Lecz tam istniały jakieś wskazówki, a tu, nie posiadamy nic... nic co się zowie! — Lecz panie Flogny, pomówmy zimniej nieco w tej sprawie. Ci nikczemnicy, którzy porwali tego nieszczęśliwego, aby go zamordować, wszak to nie były cienie, ale żyjący ludzie?
— Ma się rozumieć...
— Musieli gdzieś zamieszkiwać... a oprócz tego mieli jakąś powierzchowność, której opis powinniby wam udzielić w hotelu.
— Udzielono go nam... lecz cóż to pomoże?
— Zresztą nie wynieśli tego biedaka na ręku...
— Wprowadzili go do fiakra.
— Cóż więc się stało z tym fiakrem i woźnicą, który powoził?
— Ba gdybyśmy to wiedzieć mogli...
— W jaki sposób pan mi odpowiadasz do czarta!.. Ależ do kroć tysięcy gdybym ja był agentem policyj, musiałbym odnaleść tę budę! Powóz wraz z koniem nie ulatnia się w powietrze. Zresztą wszystkie tutejsze fiakry zostają pod nadzorem prefektury...
— Przypuszczamy, że powóz wraz z koniem został umyślnie do tego kupionym, a następnie go sprzedano.
Loriot podskoczył nagle, uderzając się w czoło.
— Jakiem żyw! — zawołał — czy to ja czasem nie nabyłem tego powozu?
— Ty, panie Loriot?
— Czekaj pan... czekaj! — wołał stary woźnica, przemierzając pokój szybkiemi krokami. — Ach! gdyby się to stało rzeczywiście...
— Tłomacz się pan jaśniej... na Boga!..
— Wyobraź pan sobie, że kupiłem powóz, wraz z koniem, wędzidłem i całą uprzężą, — właśnie w owym czasie... i otóż jest coś, co otwiera mi oczy.
— Cóż takiego?
— Czekaj pan... minutę... sekundę... trochę cierpliwości do kroć tysięcy piorunów! Było to nazajutrz, albo we dwa dni po ten wypadku. Mój rejestr poda nam ścisłą datę. Piłem kieliszek wina u kupca na rogu ulicy Montreuil i alei Pilipa Augusta.
— Widać ztąd ów sklep...
— Otóż właśnie... miałem zapłacić i wyjść, gdy jakieś indywiduum, wyglądające na woźnicę lub stajennego weszło, przynosząc kupcowi zapłatę za stajnię i remizę, wynajętą przez siebie.
— Mężczyzna wysokiego wzrostu, nieprawdaż? — pytał Flogny.
— Tak... bardziej wysoki niż mały. Oznajmił, iż odebrawszy rozkaz od swego pana, ażeby sprzedał powóz i konia, prowadzi to razem na targ koński. Przyszła mi myśl natenczas, iż dobrze byłoby może kupić to dla siebie... chciałem obejrzeć. Ów duży chłop zaprowadził mnie do remizy. Koń wydał mi się być silnym, chociaż jak gdyby znużonym długą, niedawną podróżą, o czem mi i powiedział ów człowiek. Powóz był w dobrym stanie. Podałem mu cenę... Zaczął się nieco targować, lecz w końcu ugodził się zemną.
— I dostarczył panu konia z powozem?
— Nazajutrz rano tu go przyprowadził.
— Wiesz pan nazwisko tego człowieka?
— Powiedział mi je... lecz zapomniałem.
— A nie pozostawił pok-witowania z pieniędzy, jakie mu pan wypłaciłeś?
— Nie. Interes ten był robiony na dobrą wiarę i w obec świadków. Otóż panie Flogny ja mam to stałe przekonanie, że ów powóz wraz z koniem nabawiły strachu ich właściciela, i że jeżeli mi je odstąpił za połowę wartości, to dlatego tylko, ażeby się ich pozbyć.
— Podaj, mi pan ścisłą datę kupna konia i powozu.
Loriot otworzył swą rejestrową księgę.
Kupił go nazajutrz po dnia, w którym nastąpiło porwanie Edmunda Béraud z Indyjskiego hotelu.
— Ależ to jasno rzuca się w oczy! — zawołał agent. — Sprzedano ci go nazajutrz po spełnieniu zbrodni.
— I ja tak sądzę.
— Sprzedający czy był Francuzem?
— Zdawał się nim być. Mówił zupełnie czysto po francuzku.
— Ten koń i powóz znajdują się u ciebie w stajni?
— Tak... dziś właśnie jest ich dzień wypoczynku.
— Każ je zaprządz i zawieź mnie do kupca win, który wynajmował stajnię i remizę owemu nieznajomemu.
— Natychmiast... — rzekł Loriot.