Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Po upływie kilku minut Flogny wsiadł do fiakra, Loriot na kozioł i zaciął konia. Wkrótce przybyli na ulicę de Montreuil.
W czasie drogi agent rozmyślał nad tem wszystkiem, co posłyszał od właściciela fiakra nr. 13, a ogólny rezultat jasno mu wskazywał, iż trafił na dobre ślady.
Nieszczęściem, na ulicy Montreuil zawód go oczekiwał.
Właściciel handlu win, wynajmując stajnię i remizę owemu nieznajomemu, będąc z góry za ten czas zapłaconym, nie zapytał się o nazwisko wynajmującego, który zresztą mógł podać i fałszywe, jeżeli rzeczywiście brał udział w zbrodni.
Loriot zaofiarował kieliszek burgunda agentowi policyi.
Obaj usiedli naprzeciw siebie i trącili się szklankami.
— Pytałeś mnie pan — rzekł stary woźnica, czy osobistość, która sprzedała konia z powozem, wyglądała na Francuza?
— Tak... miałem w tem ważne powody.
— Przypuszczasz więc pan, że to mógł być jakiś cudzoziemiec?
— Tak.
— Z jakiego kraju, według pana... jakiej narodowości?
— Anglik, albo Amerykanin.
— Otóż widzisz pan, panie Flogny, toż samo właśnie krąży w mym mózgu. Znalazłem się wplątanym w tę sprawę, nie wiedząc jak i kiedy. To mnie gniewa... irytuje! Trzeba, ażeby się to wyjaśniło, w czem ja gotów wam jestem dopomódz. Właśnie, wiele szczegółów, na które nie zważałem, na myśl mi teraz przychodzą.
— Jakież to szczegóły? — zawołał żywo Flogny. — Mów pan bez stracenia chwili, panie Loriot, a jeśli mnie przyprowadzisz na właściwą drogę, będziesz się mógł pochlubić, żeś oddał sprawiedliwości ważną przysługę.
— Otóż, posłuchaj pan. Rano w dniu, w którym ów łotr miał przyprowadzić mi powóz wraz z koniem, traktowałem o inną sprawę. Chodziło o zawiezienie wesela do merostwa, kościoła, restauracyi i Winceńskiego lasku. Przyszedł do mnie właśnie w tym celu narzeczony wraz ze swym towarzyszem, dwaj dobrzy chłopcy, Eugeniusz Loiseau i mały Misticot...
— Eugeniusz Loiseau? — przerwał Flogny — ów introligator, siostrzeniec bankiera Verrière?
— Tak... znasz go pan?
— Znam... mów, ojcze dalej.
— Rozmawialiśmy właśnie o ilości potrzebnych na to wesele powozów, gdy ów sprzedawca nadjechał z powozem i koniem. Wziąwszy mój rejestr, prosiłem, aby mi wyliczył pieniądze, gdy nagle Misticot, wpatrując się weń, zawołał: Przepraszam, lecz jeśli się nie mylę, zdaje mi się, że pan jesteś panem...
Tu Loriot zatrzymał się.
— Kim... kim? — wołał Flogny gorączkowo.
— Zapomniałem nazwiska, ale to mniejsza, ponieważ resztę pamiętam.
— Kończ pan... mów jaknajprędzej!
— Misticot mówił dalej: Czyś pan nie był klownem w cyrku Fernando?
Flogny, zerwawszy się z krzesła, chwycił za ramię Loriota, wołając:
— On to powiedział?!
— Powtarzam panu jego własne wyrazy.
— I cóż na to odrzekł ów człowiek?
— Roześmiał się... Mylisz się pan — rzekł: — nie wiem, o kim mówisz.
— Kłamał! — zawołał agent, z blaskiem radości w spojrzeniu. — Ów towarzysz Eugeniusza Loiseau nie mylił się... on go poznał!
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien! Ów łotr, do którego to mówił, był rzeczywiście klownem z cyrku Fernando, a to jego nazwisko, które pan zapomniałeś, ja je znam!
— Znasz je pan?
— Ów człowiek nazywał się Trilby.
Stary woźnica potrząsnął głową przecząco.
— Nie — rzekł — on się tak nie nazywał.
— Zatem Wiliam Scott.
— To... to! Wiliam Scott... to właśnie. Pamiętam to dobrze. To nazwisko wymienił Misticot.
— Panie Loriot... — zawołał agent z radością — pan mnie posunąłeś o krok naprzód w tej sprawie. Ów Misticot znał Scotta, może nam więc dopomódz w odszukaniu tego hultaja.
— Czekaj pan... czekaj! jeszcze nie skończyłem, mam jeszcze coś do powiedzenia.
— Mów pan... mów prędzej! Nie uwierzysz, z jakiem cię słucham zaciekawieniem!
— Skoro ów sprzedający mi powóz i konia odszedł — mówwił stary woźnica — kończyłem interes z Eugeniuszem Loiseau, ustanawiając liczbę i cenę weselnych powozów, i dla niego nawet ustąpiłem cośkolwiek. Wtedy Misticot, zaproszony, jako drużba na to wesele, prosił mnie, abym zachował dla niego ów powóz świeżo kupiony, by jadąc nim, mógł poprzedzić orszak powracający z kościoła naprzód zobaczyć, czy są w porządku nakrycia. I tak się też stało. W nadchodzącą sobotę odbyły się zaślubiny. Misticot, zabrawszy w swój powóz dwoje zaproszonych, sam usiadł na koźle obok woźnicy, gdzie pod dywanikiem, pokrywającym deskę, znalazł srebrny medalik.
— Srebrny medalik? — powtórzył agent gorączkowo.
— Tak... który to medalik stał się łatwym do poznania z przyczyny maleńkiej w pośrodku dziureczki, z tą wadą bowiem sprzedał go przed kilkoma dniami Misticot Wiliamowi Scott.
— Widzisz pan, że miałem słuszność, nie wątpiąc o tożsamości sprzedającego powóz z klownem z cyrku Fernando.
— Tak, to uderzające!
— Któż jest ten Misticot?
— Dzielny chłopak, sierota, uczciwy, odważny, pracowity, jak rzadko znaleźć. Czy pan wiesz, że on dwanaście naraz rzemiosł uprawia, aby zarobić na życie. Prawdziwe jego nazwisko jest Stanisław Dumay.
— Panie Loriot! ja muszę się z nim widzieć jaknajprędzej! Mam przekonanie, iż obok niego będę szedł w pełnem świetle. Gdzie on mieszka?
— Przy ulicy Flechier.
— Zawieź mnie pan na ulicę Flechier.
— Nie zastaniemy go w domu...
— Dlaczego?
— Spotkałem się z nim przed dwiema godzinami na rogu bulwaru Barbès... mówił mi, że wybiera się w podróż wieczorem.
— Gdzie... dokąd?
— Nie wiem tego.
— Lecz może wiesz pan przynajmniej, którą pojedzie drogą żelazną?
— I tego nie wiem.
Flogny uderzył gniewnie nogą o podłogę.
— Otóż przeszkoda, do pioruna! — zawołał. — Wszakże jego nieobecność nie potrwa długo zapewne? — dodał po chwili..
— On sam nie wiedział, jak długo mu tam zabawić wypadnie.
— Mimo to wszystko, ja koniecznie muszę się widzieć z tym chłopcem... — rzekł Flogny niecierpliwie. — On musi mi osobiście wyjaśnić historyę medalika, sprzedanego Scottowi, a znalezionego w powozie. Bądźcobądź, na los szczęścia wieź mnie pan na ulicę Flechier. W drogę co żywo!
W kilka minut później fiakr zatrzymał się przed domem, gdzie Misticot zamieszkiwał. Agent, wyskoczywszy zeń, pobiegł do odźwiernej.
— Pan Stanisław Dumay jest w domu? — zapytał.
— Spóźniłeś się pan... Wyjechał przed pięcioma minutami...
— Ale powróci?
— Nie tak prędko... W podróż wyjechał.
— Potrzebuję koniecznie widzieć się z nim zanim wyjedzie z Paryża. Na którą ze stacyj się udał?
— Nic nie wiem, panie.
Flogny, zły i niecierpliwy, wyszedł na ulicę.
— I cóż? — pytał go Loriot.
— Wyjechał!
— I nie powiedział nikomu, dokąd jedzie?
— Nie powiedział.
— Byłem tego pewny.
— Zkąd pan mogłeś o tem wiedzieć?
— Ponieważ przewiduję, że ów podrostek podjął się jakiejś misyi tajemniczej, a skutkiem tego chowa język do kieszeni.
— Misyi tajemniczej? — powtórzył agent zaciekawioy.
— Ba! o tem nikt nie wie... i ja zarówno.
— Któżby mu mógł powierzyć tę misyę... na czyjby działał rachunek?
— Powiem panu, co o tem myślę... ale to tylko moje przypuszczenie. Według mego zdania, jedna tylko osoba mogłaby panu powiedzieć, gdzie pojechał ten malec...
— Jedna osoba... któż taki?
— Zakonnica, siostra miłosierdzia, z którą się często widywał... Ztąd wszystko mi się coś zdaje, — że oni wspólnie działają i że jeżeli wyjechał, to z polecenia tej zakonnicy.
— Gdzież znaleźć tę siostrę miłosierdzia? — pan do fiakra, zawiozę cię tam, gdzie zdaje mi się, że ona mieszka, bo często widziałem, jak ztamtąd wychodziła.
— W tym okręgu miasta?
— Tak, na bulwarze Haassmanna nr. 54.
Po kilku minutach fiakr Loriota zatrzymał się przed, mieszkaniem bankiera.
— To ta... — rzekł woźnica.
— Ależ to pałac Juliusza Verrière... — zawołał Flogny.
— Być może... Mimo to ona tu mieszka.
— Zaczekaj, ojcze Loriot.
I agent, podszedłszy ku okratowaniu, silnie zadzwonił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.