Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Biedna Joanna Besourdy przepędziła noc we łzach, myśląc o ponurej teraźniejszości, jaką jej zgotował Paweł Béraud, i o niemniej smutnej przyszłości, jaka się jej w zastraszający sposób ukazywała.
Nienawiść płynęła z jej serca przez krwawe rany, zadane ręką tego nędznika, a ta nienawiść podsuwała jej zemstę.
Nie była to jednak ta zemsta, jakiej pragnęła Joanna. Miała ona dobre, szlachetne serce, żyła z zaparciem się siebie.
— Zbłądziłam... — powtarzała sobie nieraz: — z własnej winy poniżyłam się sama, nie mam więc prawa się uskarżać. Ale niewinna ofiara, to dziecię, pozbawione ojcowskiej opieki, moja córka ukochana, moja biedna Lina, za nią powinnam i muszę się zemścić!
I z przerażeniem zapytywała siebie, jakiem będzie odtąd jej życie?
Stosunek jej z Pawłem Béraud był wszystkim znany, skutkiem tego znajdzie, być może, wszystkie drzwi przed sobą zamknięte. Jeśli odmówią jej udzielania roboty, z czego wyżywi swe dziecię? Będzie jednak próbowała, przeznaczając cały swój zarobek dla Liny.
Niestety jednak! praca kobiet bywa tak szczupło wynagradzaną. Daje zaledwie tyle, aby nie umrzeć z głodu. Dziecię z braku pożywniejszych pokarmów gasnąć będzie i wpadnie w anemię, ową chorobę miast wielkich.
Widzieć śmierć córki... ach! ta myśl przyprawiała ją o szaleństwo. Cóż bowiem znaczyło dla niej jej własne życie? O! jakże ona potrzebowała roboty... jaknajwięcej roboty, aby ocalić życie swego dziecka! O! jakże była podłą, nikczemną, ta Wiktoryna, która, według opowiadań Piotra Béraud, gałganiarza, stała się kochanką Pawła, czyniąc go tym sposobem sprawcą tyłu cierpień moralnych Joanny.
Biedna kobieta wśród łkań powtarzała:
— To ona... ona jest najwinniejszą!... Paweł nie byłby opuścił domu i dziecka, gdyby ta nędznica nie była mi go ukradła!
I Joanna pałała niewysłowioną nienawiścią dla tak niesłusznie, jak wiemy, spotwarzonej Wiktoryny, raczej godnej pożałowania.
Skutkiem takich ponurych, rozmyślań, nieszczęśliwa uczuła, iż rozum jej się błąkać poczyna. Chwilami zrywała się na swem ciasnem łóżku, gdzie obok niej spało jej dziecię.
Ogarniała ją niepowściągniona chęć pochwycić Linę, unieść ją z sobą, uciec z nią gdzieś daleko na wybrzeże i przycisnąwszy swą córkę do serca rzucić się wraz z nią w czarne nurty Sekwany, by znaleźć tam wieczny spoczynek.
Za chwilę ów projekt wstręt w niej obudzał i sama nie pojmowała, zkąd jej to na myśl przyjść mogło.
Rozpacz natenczas ustępowała miejsca wściekłości, wzrastającej nienawiści, pragnieniu zemsty.
Skoro dzień błysnął, powzięła postanowienie...
Zemści się na Wiktorynie, a potem, gdyby potrzeba było umrzeć, to umrze!
Podniosła się, przez całą noc nie zamknąwszy oczu. Zwolna się ubierała, strzegąc się hałasu, by nie obudzić swej córki.
Około ósmej dziecię, otwarłszy oczęta, spojrzało wokoło siebie przestraszonem wzrokiem. Dostrzegłszy matkę, uśmiechnęło się, wymagając do niej ręce.
Joanna przytuliła ją do piersi.
Lina nie jadła obiadu dnia poprzedniego.
— Mamo... jam głodna... — wyrzekła.
Biedna kobieta nie obawiała się jeszcze o brak chleba dla swojej córki. Z czterdziestu franków, danych jej przez Pawła, wraz z drobną monetą, jaką przy sobie posiadała, pozostało jej jeszcze około trzydziestu ośmiu franków, po zapłaceniu za tydzień komornego.
Było to dla niej majątkiem obecnie. Należało jednak oszczędzać go do chwili, w której by mogła dostać robotę.
— Wstań... ubiorę cię, me dziecię — rzekła do Liny; — pójdziemy razem na kawę do mleczarni.
Ubrawszy się, po odmówieniu modlitwy, dziecię wzięło koszyczek, w którym się mieściły jej książki i kilka kajetów.
— A potem zaprowadzisz mnie, mamo, do szkoły... — nieprawdaż? — pytała.
— Nie, moje dziecię.
— Dlaczego?
— Mamy dużo chodzenia na dzień dzisiejszy.
— Dużo chodzenia... z tobą, mamo? O! jak to dobrze, ja lubię z tobą chodzić.
Weszły obie do mleczarni, gdzie Joanna kazała podać dziecku kawę; sama nic jeść nie mogła. Wzburzony jej żołądek nie przyjąłby pokarmu.
Gdy Lina zjadła śniadanie, matka wraz z nią udała się na ulicę Vaugirard.
W drodze zatrzymała się. Uczuła, jak gdyby wola, wiodąca ją do celu, nagle ją odstąpiła. Cofnęła się nawet wstecz ze spuszczoną głową.
Ruch ten jednakże trwał mgnienie oka; podniosła głowę i z gestem dzikiej nienawiści szła dalej przed siebie.
Zwróciwszy się na lewo, przybyła na ulicę de Fleurus, do domu pod numerem 11-ym. Tu pokornie się zatrzymała; wahanie powróciło.
Lina spojrzała na dom.
— To tu mieszka nasz kuzyn, Loiseau... nieprawdaż, mamo? — pytała.
— Tak... tu.
— Czy do nich idziemy?
— Do nich... — odpowiedziała Joanna przytłumionym głosem.
I przestąpiła próg domu.
Jeżeli Joanna spędziła noc bezsennie, i Wiktoryna również oczu nie zamknęła.
Po owej strasznej scenie, jaką miała z mężem, dostała nerwowego ataku, a potem omdlenia. Zwolna jednakże przyszła do przytomności, a wraz z powróceniem życia wróciły świadomość i wspomnienia.
Rozpacz zawładnęła jej udręczoną duszą, pchając ją na tę drogę, na którą ją prowadziła wola Arnolda Desvignes, na drogę samobójstwa.
Ach! wszystko to było skończonem już dla niej! Mąż ją uderzył brutalnie. Nie wrócił na noc do domu. Pozwolił się wypędzić z warsztatu...
Wiktoryna to zrozumiała, widząc pakiet z narzędziami, rzucony przezeń w kąt pokoju. Oddał się hulankom i rozpuście.
Ruina i straszna nędza przybywały przyśpieszonym krokiem, nic tych widm strasznych powstrzymać obecnie nie było w stanie!
Wszystkie złote marzenia, utworzone przez nią o małżeństwie, jak mgła się rozpłynęły. Niepodobna było zachować najmniejszego złudzenia... Loiseau był podłym nikczemnikiem!...
Wiktoryna jednak nie czuła jeszcze dla niego nienawiści. W głębi jej serca, na dnie ukryta, leżała myśl przebaczenia, chociaż nie godzien był tego.
— Będzie kiedyś żałował... — mówiła sobie. — Może natenczas przyjdzie prosić mnie o przebaczenie... i przebaczyłabym... zapomniała. Ach! gdyby tylko to nastąpiło!
I mimo wszystko, nie traciła nadziei.
Zasiadła do roboty bardziej dla zabicia czasu i łatwiejszego oczekiwania, niż pracy, ponieważ tak palce jej drżały, że kwiatów wiązać nie była w stanie.
Daremne, niestety, oczekiwanie...
Wiedzą już o tem nasi czytelnicy, że Eugeniusz Loiseau, uwieziony przez Pawła Béraud i Will Scotta, miał nie powrócić tej nocy, jak i poprzedniej.
Z nadejściem wieczora Wiktoryna rozpaczać poczęła.
Jak dnia poprzedzającego, wstrząsana gorączką i febrą, oczekiwała.
Brzask dzietny zabłysł, a ona jeszcze czuwała.
Wtedy to, owładnięta straszną rozpaczą, po raz pierwszy pomyślała o śmierci. Niedość jednakże jeszcze cierpiała i nie tak długo, by utrzymała się przy tej myśli. Wspomniała, że była młodą. Wspomniała, że przed zamążpójściem pracą zarabiała na wszelkie życia potrzeby, że nawet zaoszczędziła pewną część pieniędzy, użytych na pokrycie kosztów weselnych.
Natenczas była wolną... wolną i szczęśliwą!
— Zabić się!... — powtarzała — zabić się... dla niego? Nie! to byłoby szaleństwem! Śmiałby się z tego!
I myśl o samobójstwie umknęła, lecz pozostało serce zakrwawione, łzy po łzach następowały.
Biedna kobieta, złamana bezsennością, pożerana gorączką, wzbudzić mogła litość w najbardziej zatwardziałem sercu.
Wtem dzwonek zabrzmiał nagle od strony drzwi.
Wiktoryna zerwała się z krzesła, na którem siedząc, płakała.
— To on! — wyszepnęła; — ach! gdybyż to był on nareszcie!
I przycisnęła serce obiema rękami, jak gdyby dla powstrzymania gwałtownych jego uderzeń.