Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Objęta straszną obawą, Wiktoryna nie śmiała otworzyć.
Dzwonek zadźwięczał powtórnie.
Wtedy, przyzwawszy całą siłę moralną, podeszła i drzwi otworzyła. Zadziwiona jednak, cofnęła się nagle, ujrzawszy przed sobą Joannę Desourdy z jej córką, Joannę, której nie widziała od owej uroczystości weselnej w Saint-Mandé, Joannę, kochankę owego Pawła Béraud, sprawcę jej nieszczęść, ścigającego ją swoją wstrętną miłością i wiodącego na zgubę jej męża.
Wiktoryna mocno pobladła.
Joanna zmieszanie i bladość młodej kobiety pojęła w innem znaczeniu. Pomyślała sobie, iż Wiktoryna odgadła powód jej przybycia, a zatem rzeczywiście winna być musi.
— Ach! — zawołała, wbiegając szybko do pokoju, wraz z Liną — twoje zmieszanie mnie przekonało, iż prawdę mi powiedziano.
— Nie rozumiem cię... — odrzekła kwiaciarka zdumiona.
— Doprawdy? — odrzekła ironicznie Joanna. — Może jeszcze powiesz, iż dziwi cię me przyjście.
— Bezwątpienia.
— A jednak po tem wszystkiem, co zaszło, powinnaś się była spodziewać mojego przybycia.
— Po tem, co zaszło... lecz co? — powtórzyła Wiktoryna.
— Ha! winnaś pamiętać przynajmniej, że ja mam córkę!... — wołała z gwałtownością Joanna. — Sądziłaś więc, żem ja do tego stopnia niedołężną i słabą, żem podłą, nikczemną do tyla, iż w milczeniu przyjmę wstyd i nędzę? I dlatego to, nie spodziewałaś się, że przyjdę... Otóż się pomyliłaś! Gdybym była samą, schyliłabym głowę, być może, i przyjęła z pozorną obojętnością truciznę, jaką mnie poicie oboje... zemściłabym się pogardą!... Lecz ja mam córkę... rozumiesz? mam córkę... i chcę, ażeby ze względu na nią, sprawiedliwość wymierzoną została.
Tu pochwyciwszy na ręce Linę, mówiła dalej:
— Widzisz tę kobietę, me dziecię... przypatrz się jej dobrze... Jest to zdrajczyni nikczemna, żyjąca fałszem, podstępem! Ona oszukała swojego męża, zaślubiając go, gdy była kochanką innego. I zamiast po zamążpójściu stać się uczciwą kobietą, zachowała swego kochanka, tego nędznika, który nas opuścił, za jej radą bezwątpienia! Przypatrz się, Lino, owej nikczemnicy, która nas uczyniła tak nieszczęśliwymi.
W pierwszej chwili Wiktoryna uczuła się być jakoby oszołomioną słowami Joanny. Owe wyrzuty, tak straszne, a niezasłużone, spadając na nią potokiem, czyniły jej wrażenie jakiegoś snu okropnego. Zwolna jednakże nastąpiła równowaga w jej pomięszanym umyśle; zrozumiała, że mówiąc coś podobnego, jej kuzynka w błędzie być musiała.
— Joanno! — zawołała — słuchając cię przed chwilą, zapytywałam sama siebie, czy nie śnię? Czy ty rzeczywiście przy zdrowych zmysłach pozostajesz? Czy do mnie to mówisz? co się dzieje... co masz przeciwko mnie?... Wytłumacz się, proszę!...
— Tłumaczyć się... — zawołała Joanna; — alboż ty nie wiesz o wszystkiem lepiej odemnie? Chcesz więc znów przedemną, tak jak przed swoim mężem, odegrać komedyę?
— Przysięgam na wszystkie świętości, że cię nie rozumiem... nie wiem, o co chodzi...
— Ty... nie wiesz?!...
— Przysięgam przed Bogiem, że nie wiem... I gdyby tej chwili umrzeć mi wypadło, w chwili skonania powtórzyłabym tęż samą przysięgę.
— Kłamiesz! — zawołała Joanna. — Przed zaślubieniem Eugeniusza byłaś kochanką Pawła Béraud, ojca mej córki!...
— Ja... ja jego kochanką? — krzyknęła ze zdumieniem Wiktoryna.
— Tak, ty... i nie poważysz się zaprzeczyć temu...
— Zaprzeczam jaknajmocniej... zaprzeczam!
Nie słuchając swojej mniemanej rywalki, Joanna wołała ze wzrastającą gwałtownością:
— Wyszedłszy za mąż, utrzymywałaś nalej stosunki ze swym kochankiem, skutkiem czego tak mnie, jak moją córkę uczyniłaś najnieszczęśliwszemi istotami na świecie, doprowadziwszy je wreszcie do pozostania bez dachu i chleba!
— Joanno... Joanno! ciebie obłęd ogarnął... Zastanów się, kogo o to wszystko oskarżasz!
— Ciebie oskarżam... ciebie! Jesteś kochanką Pawła Béraud, kłamać ci w tym razie nie wolno!
— Na prochy mojego ojca przysięgam... to fałsz!
— Nowe krzywoprzysięstwo... lecz to nadaremnie... Paweł był twoim kochankiem i jest nim jeszcze! Za twoją to radą spełnił tę ostatnią nikczemność. Za twojem poleceniem opuścił mnie z mem dzieckiem... okradł nas... i pozostawił na bruku ulicznym bez żadnych środków utrzymania. Możesz być dumną z tego!... Ach! zręcznie pokierowałaś piekielne swe dzieło!...
Wiktoryna załamała ręce. Na jej twarzy widniała boleść rozdzierająca.
— Joanno! — zawołała głosem złamanym: — Joanno... w imię tego Boga, który nas słucha i którego błagam, aby mi śmierć zesłał u stóp twoich, jeżeli kłamie... Joanno!... wierzaj mi, oszukano cię, w błąd cię wprowadzono! W jakim celu, w jakim interesie, nie wiem tego, wszakże niewinnie mnie spotwarzono! W niczem nie przewiniłam z tego, co mi zarzucasz... tak! w niczem nie czuje się być winną względem ciebie! W niczem... w niczem... w niczem!...
Ta Wiktoryna wybuchnęła łkaniem.
— Ach! biedna kobieto... nieszczęśliwa matko — mówiła dalej. — Któż więc do tego stopnia był moim wrogiem, który nie zawahał się przed myślą sprowadzenia ci takich cierpień, ażeby we mnie uderzyć? Jakimże wstrętem napełniasz mą duszę... Boże miłosierny! Joanno, skoro posłyszysz to, co ci powiem, pożałujesz swych obelg... Będziesz żałowała swych słów z całego serca, a jedynie litość dla mnie uczujesz!...
Joanna już ich żałowała.
Łkania Wiktoryny, jej krzyki oburzenia, dźwięk rozdzierający jej głosu, wstrząsający sercem, poruszyły ją do głębi, a nie wiedząc jeszcze, co jej kwiaciarka powie na swoją obronę, czuła już dla niej litość w miejsce zaciekłości.
— Posłuchaj mnie... — wyrzekła Wiktoryna, podając Joannie drżącą rękę, podczas gdy po jej twarzy pobladłej łzy strugą płynęły. Nie wiem, zkąd i od kogo dowiedziałaś się o smutnej tajemnicy mojej przeszłości... nikt inny nie mógł ci o tem powiedzieć, jak ów nędznik, który ją znał, a jest to człowiek, dla którego uczuwam najwyższy wstyd i pogardę! I ty... ty mnie oskarżasz, że ja go kocham?
— Tak... zbłądziłam przed mojem małżeństwem, ale wspólnikiem mej winy nie był ów nikczemnik, Paweł Béraud. Ten, którego kochałam... któremu, oddałam me serce, nie byłby nigdy zawiódł mojej ufności. Ten, którego nosić miałam nazwisko, umiejąc je uszanować i kazać uszanować je innym... ten umarł, niestety!
„Przez długi czas ciężko i gorzko płakałam; później rana mojego serca zwolna się zabliźniła, i oddalam to moje serce z całą szczerością Eugeniuszowi Loiseau, który mnie kochał, lub raczej sądził, że mnie kocha.
„Zaślubiając Eugeniusza, ukryłam wprawdzie przed nim mą winę, sądząc, że nikt o niej nie wie. Źle postąpiłam bezwątpienia, lecz któraż na mojem miejscu miałaby odwagę usunąć od siebie narzeczonego wyznaniem błędu, jakiego nic już naprawić nie jest w stanie?
„Będąc zamężną, stałam się uczciwą kobietą i cobądźby nastąpiło, zawsze nią pozostanę. Nigdy nie oszukiwałam mojego męża, mimo, że on straconym dla mnie został za, wolą i czynem Pawła Béraud, sprawcę wszystkich cierpień, tak moich, jak twoich.“
— On.! — powtórzyła Joanna — on więc to...
— Ach! gdybyś wiedziała, ile ja wycierpiałam przez niego! — wołała Wiktoryna! — I ty jeszcze oskarżasz mnie, że ja was rozdzielam... że ci go kradnę, tego nędznika!... Czy wiesz, że on chciał, abym została jego kochanką... że ścigał mnie... obsypywał brudnemi swemi wyznaniami? W jaki sposób odkrył tajemnicę mojej przeszłości, nie wiem tego, lecz był do tego stopnia bezczelnym, iż z niej broń sobie przeciw mnie wytworzył. Groził mi bezustannie, iż powie o wszystkiem mojemu mężowi, jeżeli się nie zgodzę na jego wstrętne propozycye.
„Oburzyłam się na groźbę tyle potworną i podłą. Powiedziałam nikczemnikowi, iż się nie lękam jego pogróżek... powiedziałam, by je wprowadził, gdy zechce w wykonanie. Nie śmiał tego uczynić, pojmując dobrze, iż w takim razie ja oskarżyłabym go z mej strony. Czy wiesz jednakże, co on przez zemstę uczynił? Nie... nie! Joanno, nie szukaj myślą daremnie, nigdybyś tego nie odgadła, ponieważ to niepodobieństwem się zdaje z powodu swej potworności.
„Mając nadzieję, iż łatwiej ulegnę jego namowom, postanowił nękać mnie zgryzotami nędzą. Opanował mojego męża, popchnął go na drogę pijaństwa, próżnowania, włócząc go wraz z sobą po szynkach, piwiarniach, słowem po norach ostatniego rodzaju, gdzie traci swój rozum, pieniądze... gdzie bruka swoją uczciwość. Popycha go całemi siłami do pijaństwa, z czego ja niegdyś wydobyć go postanowiłam, a za każdym razem, gdy Eugeniusz, dzięki jemu, spadł o szczebel niżej, ów nędznik przychodził tu do mnie, mówiąc o swojej miłości, usiłując mnie przekonać, że jedyną dla mnie deską ratunku było porzucić mego męża, a pójść żyć z tym nędznikiem.
„Odrzucany przezemnie ze wzgardą, zaczął podziemną swą pracę. I otóż do tego doprowadził; że Eugeniusz nie wraca wcale do domu... że mnie bije!... Wygnano go z warsztatu... został bez roboty... nie ma pieniędzy... Nędza stanęła u naszego progu!...
„Ty mówisz, że Paweł ciebie opuścił... Ależ jam temu nie winna, na Boga! A jeśli mój mąż mnie opuści, on, ten Paweł Béraud, będzie tego przyczyną!... Jestem zarówno jak ty nieszczęśliwą... cierpię tyle, ile ty cierpisz... płaczę tak, jak ty płaczesz... I ty przychodzisz jeszcze z wymówkami, że ja jestem kochanką mojego śmiertelnego wroga! Ach! Joanno... jesteś niesprawiedliwą... jesteś okrutną!“
I Wiktoryna, z sił wyczerpana, upadla na krzesło, a ukrywszy twarz w dłoniach, nanowo wybuchnęła łkaniem.
Czyż potrzebujemy twierdzić, że Joanna słuchała wyjaśnień Wiktoryny z głębokiem wyruszeniem? Czuła się być wstrząśniętą do głębi duszy tem, co usłyszała. Nie wątpiła o szczerości rozpaczliwych wyznań tej, w której nie widziała już swojej rywalki, lecz towarzyszkę boleści.