Walka o miliony/Tom VI-ty/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Tegoż samego dnia, przebrany za filantropa Cordier, Will Scott przybył do Willi Gałganiarzów.
Wiemy już, że dzięki kredytowi, jaki otworzył Piotrowi Béraud u właścicielki szynku w Saint-Ouen, tenże pił bezustannie.
Absynt i wódka, te dwie straszliwe trucizny, zaczęły przesycać jego muskuły i nerwy. Od pewnego czasu ów nieszczęśliwy wszedł już w ów peryod alkoholizmu, wiodącego nieodwołalnie do delirium tremens.
Codziennie, prawie miejscy strażnicy podnosili go, leżącego bezprzytomnie gdzieś w jakimś zaułku. Noce przepędzał w Schronieniach Miłosierdzia, zkąd nazajutrz, po usprawiedliwieniu się ubóstwem, puszczano go znć na wolność.
Pomimo całotygodniowej nieobecności w Paryżu, Irlandczyk przewidywał, co się działo w Saint-Ouen.
Wszedł prosto do szynku „Pod koroną,“ a zwracając się do gospodyni, biorącej go za inspektora policyi, zapytał:
— No! i cóż tam nowego?
— Jest jedna wiadomość, lecz nader ważna...
— Jaka... nic nie wiem... Byłem na prowincyi przez tydzień. Wyjeżdżałem z Paryża.
— Piotr Béraud umarł.
— Co?... umarł... on? — zawołał Will Scott zdumiony.
— Umarł i już go pochowano. Wyniesiono go dziś na cmentarz d’Ivry. Pogrzeb był wspaniały. Towarzyszyli mu wszyscy z całego miasta gałganiarze. Dziwnie ten człowiek zakończył swe życie... Stał ot, przy bufecie, tu, gdzie pan stoisz teraz i palił fajkę, trzymając na plecach kosz od gałganów. Nagle wybuchnął mu z ust płomień niebieskawy i padł na miejscu. Przywołany lekarz znalazł zgon jego niezwykłym. Zdarza się to, mówią, gdy kto ma nazbyt przesiąknięte wnętrzności alkoholem. Pali się wtedy człowiek za życia. Piękna śmierć... nie ma co mówić!
Wiliam Scott, zadowolony takim obrotem sprawy, poszedł wprost do merostwa Saint-Ouen, gdzie pozyskawszy kopię aktu zejścia Piotra Béraud, zaniósł ją Arnoldowi Desvignes.
Ostatnia więc zapora z przed tegoż usuniętą została.
Z trzynastu spadkobierców Edmunda Béraud, kupca dyamentów, posiadacza pięćdziesięciu jeden milionów, dwóch tylko obecnie przy życiu pozostało, a byli nimi: Juliusz Verrière i jego córka, Aniela.
Droga do sukcesyi otwartą była zupełnie.
Desvignes, zaślubiwszy córkę bankiera, zbliżyłby się tym sposobem do upragnionego celu, dla uzupełnienia którego potrzeba było jedynie odnaleźć ciało Edmunda Béraud, by jego śmierć legalnie stwierdzoną została i ażeby tym sposobem Verrière mógł objąć spadek w swojem i w swojej córki imieniu, jako jedynie dwojga pozostałych sukcesorów.
Ów jednak szczegół przedstawiał trudności poważne, jakie dla każdego innego, niż Arnold człowieka, zdawałaby się być do niezwyciężenia.
W jaki sposób naprowadzić policyę do odkrycia trupa Edmunda Béraud, bez ściągnienia podejrzeń na siebie i na Verrièra?
Były sekretarz z Kalkuty nie troszczył się o rzecz tak drobną.
Wszystko obliczył on i przewidział z góry, skombinowawszy z szatańską zręcznością rozwiązanie tego straszliwego dramatu.
Dwaj jego wspólnicy spełnili już swój obowiązek.
Do niego teraz wyłącznie należało ukończenie dzieła, jakie miało mu przynieść królewski majątek wraz z ręką Anieli.
Pobyt na zamku w Malnoue stał się dziwnie smutnym od chwili, gdy panna Verrière dowiedziała się od Jerzego de Nervey o śmierci Vandama.
Przez cały tydzień będąc ciężko chorą, budziła poważne obawy, tym razem jednak jeszcze młodość i silny organizm dziewczęcia zwyciężyły chorobę.
Moralny stan jej umysłu objęła głęboka melancholia, pokrywając czarną oponą to wszystko, co ją otaczało; dziewczę to biedne żyło jak ciało bez ducha.
Wkrótce bardziej szczegółowo do niej powrócimy. Obecnie zajmijmy się Arnoldem Desvignes.
Zabójca Edmunda Béraud zaczął powątpiewać teraz po skończeniu dzieła o wierności dwóch swoich pomocników.
Nieroztropność łatwo popełnioną być może, a w obecnych okolicznościach dość byłoby jednego wyrazu, wymówionego przez któregokolwiek z nich, by zburzyć cały gmach, z taką czartowską zręcznością wzniesiony. Zresztą Desvignes znał dobrze słabości serc ludzkich.
— Gdy im zapłacę — mówił sobie — wydadzą się chwilowo zadowolonymi i będą nimi może w rzeczy samej, lecz otrzymawszy pieniądze, rozmyślać i zastanawiać się poczną. Jakakolwiekbądż byłaby suma, którąby otrzymali, wyda się im zamałą, a skoro będą trzymali mnie w ręku, ich wymagania nie będą miały granic; będę zmuszonym pracować już nie na siebie, lecz na nich. Nie! to byłoby nazbyt głupiem!... Skoro narzędzie jakie bezpotrzebnem nam się staje, rozbija się go i łamie, a jeśli się jest roztropnym, z pośpiechem się to czyni. Należy więc działać bez odwłoki w tym razie.
Desvignes podczas pobytu swego w Malnoue zajmował mały apartament, na drugiem piętrze, w prawem skrzydle zamku.
Mieszkanie to otaczała galerya, łącząca się nietylko z głównemi schodami, lecz i ze schodami dla służby, mógł on zatem wracać, wychodzić, bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi.
Wieczorem w dniu, w którym dowiedział się od Will Scotta o śmierci starego gałganiarza, Piotra Béraud, przybył do Malnoue jak zwykle z Verrièrem i po obiedzie przechadzali się w parku, rozmawiając o swoich interesach i zamiarach na przyszłość.
Spotkali Trilbego, znanego w Malnoue pod nazwiskiem strażnika Blancheton, rozmawiającego z Forestierem, którego zatrzymano jeszcze na czas niejaki w Malnoue, baczny i ścisły nad nim rozciągnąwszy nadzór.
Obaj ci służący rozpatrywali zakątek parku, w którym Trilby odkrył ślady ludzkich kroków i znalazł szczątki sideł, zastawionych na króliki i zające.
— Cóż tak rozpatrujecie? — pytał nadchodząc Verrière.
— Odkryliśmy tu ślad, panie — odrzekł ów pseudo-Blancheton — że mimo całej mej gorliwości w tropieniu złodziei, zakradają się oni ciągle w głąb parku, żartując sobie ze mnie.
— Jestżeś tego pewien?
— Oto dowód niezbity, panie... — rzekł Trilby, wskazując kawałki siatki na zające, jaką trzymał w ręku. — Ślady ludzkich kroków na miękiej ziemi po deszczu, oraz kawałki połamanych gałęzi, poprowadziły mnie do muru, park otaczającego — mówił dalej. — Temi to drzwiami, wychodzącemi na wieś, wkradają się tu oni, wierzchem przez nie przełażąc. Raczcie się przekonać sami, panie...
Tu zaprowadził Verrièra z Arnoldem w miejsce, gdzie widocznemi były ślady zeskakiwania.
— Czuwaj przeto gorliwiej i lepiej — rzekł bankier surowo.
— Ach! panie, co to pomoże — odparł zgromiony strażnik. — Przysięgam, że ów rozbójnik, który zastawił te sidła zeszłej nocy, powróci dzisiaj jeszcze o zmroku. No! ale ja go powitam wystrzałem z mej fuzyi tak, iż na zawsze kraść zaprzestanie.
— Źle zrobisz... strzeż się Blancheton!
— Dlaczego, panie?
— Ci leśni złodzieje są dobrze uzbrojeni i nie troszczą się więcej o życie człowieka nad życie królika albo zająca. Gdyby odkryli, że na nich czatujesz, pierwsi mogliby cię zabić...
— Nie obawiam się, panie. Widzę tak jasno, jak kot wśród nocy, a moja lefoszówka niesie na daleką odległość. Skryję się tu, za te wielkie drzewa i będę czatował.
— Działaj jednakże z wielką przezornością... ostrzegam!
— Niech pan będzie o mnie spokojnym, dbam dobrze o moją skórę.
Verrière szedł dalej na przechadzkę z Arnoldem, który starannie oglądał pozycyę miejsca pod wielkiemi drzewami, wskazaną przez strażnika, jako jego przyszłe na noc nadchodzącą schronienie.
O w pół do dziesiątej obaj wspólnicy się rozdzielili; każdy z nich, jak zwykle, udał się do swego mieszkania.
W godzinę później Trilby, wyszedłszy z pawilonu, ze strzelbą na ramieniu, udał się na czaty w miejsce wskazane.
Wsparty o pień drzewa, czekał z nabitą fuzyą w ręku.
Po upływie dwudziestu minut posłyszał za sobą szmer w krzakach.
Zdziwiony tym nieoczekiwanym kierunkiem, z którego ów szelest pochodził, zerwał się i patrzył, usiłując przebić wzrokiem otaczające go ciemności.
Jednocześnie natężył słuch.
Szelest w krzakach powtórzył się nanowo.
— Kto idzie? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział, szmer ucichł zupełnie.
Mniemany Blancheton patrzył wciąż wytężonym wzrokiem w ciemności lasu, lecz nic dojrzeć nie mógł.
Jedynie wierzchołki wielkich drzew rysowały się nad nim na ciemnem niebie.
Sądząc, iż się omylił, iż słuch go zawiódł, stał z oczyma wlepionemi w krzak ostrokrzewu, rosnący o dwadzieścia kroków dalej.
Nagle, zdało ma się, jakoby ów krzak zadrżał; jednocześnie posłyszał lekki szmer liści.
Wymierzył strzelbę, powtarzając:
— Kto tu jest? Odpowiedz, bo strzelę!
Zaledwie wymówił te słowa, rozległ się wystrzał od strony krzaka i Irlandczyk, nie zdoławszy nacisnąć kurka dubeltówki, padł jak piorunem rażony.
Jednocześnie z po za krzewów ukazał się mężczyzna z rewolwerem w ręku, a przyskoczywszy do poległego, pochylił się nad nim i rozpiąwszy mu spiętą na mosiężne guziki żakietkę, położył rękę na sercu zmarłego.
Serce to bić przestało.
Kula, przeszywszy czaszkę, sprowadziła śmierć natychmiastową.
— Nie ma się czego obawiać... — wyszepnął Arnold Desvignes, którego w owym mordercy poznali zapewne czytelnicy.
Pochwyciwszy dubeltówkę strażnika, wystrzelił z niej nabój obok bezwładnie leżącego ciała.
Po dopełnieniu tej przezorności, Desvignes przebiegłszy park z pośpiechem, wszedł do zamku, z którego nikt go wychodzącym nie widział.
W chwili, gdy powróciwszy, miał się położyć na łóżko, okna w pałacu otwierać zaczęto. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na schodach i ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Desvignes.
— Ja... Verrière — odrzekł głos bankiera.
— Wejdź! — zawołał Arnold, wyskakując z łóżka i śpiesznie szlafrok wdziewając. — Co się stało? — dodał, spostrzegłszy Verrièra z zapaloną świecą w ręku.
— Nie spałem i tyś mnie właśnie tylko co przebudził.
— Dwa wystrzały zabrzmiały od strony parku.
— A! to Blancheton walczy bezwątpienia z leśnymi złodziejami.
— Tak jest... napewno! Posłałem służących do Forestiera. Trzeba nam iść, zobaczyć co się stało.
— Pozwól mi się ubrać... Idziemy!
W pięć minut później wyszli obadwaj.
Forestier wraz ze stangretem i lokajem oczekiwali przy wejściu do zamku z latarniami w ręku.
Zwróciwszy się wszyscy w stronę pawilonu strażnika, znaleźli trupa jego pod dębem.
— Biedny Blancheton! — zawołał z udanem współczuciem Desvignes. — Przepowiedziałem mu to, upominając, ażeby miał się na ostrożności; przeczułem, iż leśni złodzieje strzelać będą do niego, jak do królika. Nikczemni! nie zaniedbali tego uczynić! Bronił się jednak nieborak, bo patrzcie, oto jeden z nabojów lefoszówki tuż przy nim leży wystrzelony.
Ciało zabitego przeniesiono do pawilonu, a następnie powiadomiono o wypadku komisarza policyi w Villiers, który przybył wraz z żandarmami.
Poszukiwania, zarządzone w parku, nie mogły wydać, rzecz naturalna, żadnych rezultatów.
Nazajutrz sąd z Melun zjechał do Malnoue. Rozpoczęto śledztwo przeciwko leśnym złodziejom.
Wiemy, iż było ono daremnem.
Desvignes zaczął oddychać swobodnie. Jeden z jego wspólników zbrodni już nie żył.
Pozostawał teraz jedynie tylko Wiliam Scott.
We dwa dni potem Arnold, pod pozorem załatwienia swych osobistych interesów, pożegnał Verrièra o dziesiątej zrana, a zjadłszy z pośpiechem śniadanie w restauracyi, pojechał fiakrem w stronę ogrodu Botanicznego, zkąd udał się do Will Scotta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.