Walka o miliony/Tom VI-ty/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Irlandczyk usiadł na wskazanem mu przez Arnolda krześle, przy stole, stojącym na środku pokoju.
Morderca Edmunda Béraud mówił dalej:
— Zaraz ci pokażę dowód...
— Jaki dowód?
— Zobaczysz.
Desvignes wyjął z portfelu akt kupna willi, którego to nabycia, jak sobie przypominamy, dokonał pod nazwiskiem Wiliama Scott, a rozłożywszy na stole ów arkusz stemplowego papieru, rzekł:
— Przeczytaj ten akt z uwagą, a przekonasz się czy z ciebie żartuję.
Były klown z cyrku Fernando zdumionem okiem rzucił na papier, a zdumienie to jego wzrosło tem bardziej, gdy wyczytał na czele aktu te słowa:
„Nabyta przez niżej podpisanego, pana Wiliama Scott, poddanego Irlandzkiego, etc. etc.”
Na jego to zatem nazwisko willa kupioną została, wątpić o tem niepodobna mu było.
Widocznie pryncypał był najwspaniałomyślniejszym z ludzi i umiał oddane sobie przysługi szczodrobliwie wynagradzać.
Arnold pochylił się po nad ramieniem swego wspólnika.
— A cóż... przekonałeś się nareszcie? — zapytał i wierzysz teraz, żem od pierwszej chwili myślał o was?
Zagłębiony w czytaniu, Scott odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy.
Korzystając z tego, Desvignes wsunąć prawą rękę do kieszeni swego okrycia, zkąd ją następnie wolno wydobył.
Trzymał w niej rewolwer dużego kalibru.
Zbliżywszy lufę do głowy Wiliama Scott, nacisnął cyngiel...
Wybiegł strzał i Irlandczyk, jakby piorunem rażony, padł ciężko w tył, wywracając wraz z sobą krzesło, na którem siedział.
Kula, przeszywszy mu czaszkę, wybiegła prawą skronią w pobliżu oka. szpecąc twarz do niepoznania.
Krew płynęła z otwartych ran, zalewając wszystko.
Arnold, pochyliwszy się nad zamordowanym, włożył mu w prawą rękę wystrzelony rewolwer, starając się zacisnąć mu takowy w palcach.
Następnie zaczął przeszukiwać w jego ubraniu. Z jednej kieszeni wydobył pęk kluczów i portfel, który przepatrzył starannie, czy się w nim coś nie znajduje, coby go skompromitować mogło, poczem ów portfel wsunął do kieszeni zabitego, klucze jednakże zabrał.
Spojrzawszy wokoło siebie, wziął kapelusz, skórzaną ręczną torebkę i nie zgasiwszy świece, wyszedł, zamknąwszy drzwi, lecz zostawiając klucze w takowych.
Toż samo uczynił z furtką ogrodową.
Wyjechał do Paryża pociągiem, przechodzącym przez park Saint-Maur o w pół do dwunastej w nocy.
Przybył na samą północ.
O w pół do pierwszej wchodził do mieszkania Scotta od strony bulwaru Szpitala, które otworzył jednym z kluczów, zabranych zamordowanemu, przejrzał wszystkie meble, spalił niektóre papiery i o drugiej po północy wracał do siebie na ulicę Tivoli.
Tegoż samego dnia, o godzinie dziewiątej rano, naczelnik policyi z pomocą swego sekretarza, otwierał w swym gabinecie obszerną dzienną korespondencyę. Obaj się śpieszyli i przebiegając oczyma adresy mnóstwa listów, klasyfikowali je, bardziej ważne znacząc czerwonym ołówkiem.
— Ach! — zawołał nagle sekretarz, zatrzymując się pośród czytania.
— Cóż takiego? — pytał naczelnik.
— List, zasługujący na najwyższą uwagę.
— W jakim przedmiocie ów list?
— W przedmiocie zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert.
— Czytaj mi go coprędzej...
Sekretarz począł czytać głośno:

„Panie naczelniku policyi.
„Zbyt przeceniłem me siły. Pragnąłem zdobyć miliony. Pięćdziesiąt jeden milionów, to warte było trudu, a nawet i narażenia życia. Źle jednak skombinowałem swe plany. Widzę się obezwładnionym... Daremnie liczne popełniłem zbrodnie!

„Gdy pan odbierzesz ten list, ja żyć nie będę; rozsadzę sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru, przed śmiercią jednak, chcę ci wyjaśnić nierozwiązalną dotąd zagadkę, na odkrycie której włosy ci z przerażenia staną na głowie.
„Ów człowiek z ulicy Joubert, Edmund Béraud, kupiec dyamentów, został przezemnie zamordowanym. Odnajdziesz pan jego trupa i jego papiery w domu, w którym ja śmierć sobie zadam.
„Wystarczy ci ku temu otworzyć szafkę, będącą we wgłębieniu ściany i przepatrzeć znajdujące się tam zawiniątka, aby odnaleźć pomienione papiery.
„Co zaś do trupa kupca dyamentów, każ pan rozkopać grunt w rodzaju jaskini, pozostały po starem wykopalisku w ogrodzie. Ciało jest tam schowane na metr głęboko i nakryte ziemią.
„Nie miałem żadnego wspólnika. Działałem sam, pewien otrzymania pomyślnego rezultatu. Zawiodłem się jednak. Zasiałem, lecz zebrać już nie mogę.
„Przybądź pan do parku Saint-Maur, przy alei de l’Echo, domu numer 1-szy. Znajdziesz mnie tam, lecz już z kulą rewolwerową w głowie.

„Racz przyjąć, panie naczelniku policyi, wyrazy wysokiego mego szacunku i poważania,
Wiliam Scott, poddany irlandzki.“

Naczelnik policyi wysłuchał tego listu ze wzrastającem wzruszeniem.
— Wiliam Scott! — zawołał, gdy sekretarz skończył czytanie treści, skreślonej dnia poprzedniego przez Arnolda Desvignes. — Wiliam Scott!... Irlandczyk, zbiegły z więzienia w Londynie, o obecności którego zasygnalizowano do Paryża... Ów Wiliam Scott miałżeby być mordercą Edmunda Béraud i sam sobie wymierzyć sprawiedliwość? Jest-że to prawdą? Czy nie ukrywa się w tem jakaś wstrętna mistyfikacya?
— Łatwo nam się będzie upewnić... — odrzekł sekretarz.
— Tak... trzeba to uczynić bez straty czasu.
I wziąwszy ów list z podpisem „Wiliam Scott,“ naczelnik poszedł z nim do sędziego śledczego, któremu poruczonem zostało śledztwo zbrodni, spełnionej w hotelu Indyjskim, poczem obadwa udali się do prokuratora rzeczypospolitej.
We dwie godziny później obaj ci urzędnicy, w towarzystwie wielkiej liczby agentów, przybyli do parku Saint-Maur, przy alei de l’Echo i zatrzymali się przy furtce willi, oznaczonej numerem pierwszym.
Furtka ta, jak wiemy, nie była na klucz zamknięta.
Weszli więc prosto do ogrodu, a potem w głąb domu.
Wiedzą już czytelnicy, jaki ich tam widok oczekiwał.
Ów list nie był więc zmyśleniem.
Na podłodze, pośród kałuży krwi, broczył trup człowieka z wystrzelonym rewolwerem w ręku.
Na stole rozłożony był akt kupna willi przy alei de l’Echo, akt pisany tymże samym charakterem co i list, a opatrzony podpisem Wiliama Scott.
Nie było sposobu zaprzeczania oczywistości.
Tak wszystkie meble, jako i szafka, w ścianie wmurowana, zostały natychmiast pilnie przetrząśnięte.
Znaleziono w porządku papiery Edmunda Béraud, kupca dyamentów, jego testament, zawierający listę spadkobierców, listy pisane przezeń do tychże w hotelu przy ulicy Joubert, na kilka minut przed porwaniem go przez człowieka, przebranego za komisarza policyi.
Światło zabłysło nareszcie.
Pozostawało jedynie przystąpić do odnalezienia Edmunda Béraud.
W małym domku ogrodniczym spostrzeżono stojące łopaty i rydle. Zabrawszy je, agenci zeszli z niemi w głąb starego wykopaliska, znajdującego się, jak list wskazywał, w ogrodzie.
Poznawszy to miejsce, zaczęto grunt rozkopywać.
Po upływie kwadransa odkryto trupa w stanie jaknajlepszej konserwacyi.
Gruby sznur, służący do spełnienia zbrodni, miał nieszczęśliwy jeszcze zaciśniętym na szyi.
Istotny, niezbity dowód, nie ulegający obecnie najmniejszemu zaprzeczeniu.
Spisano protokuł na miejscu. Morderca nareszcie został odkrytym, lecz skutkiem samobójstwa uniknął kary, wymierzonej ręką sprawiedliwości.
Urzędnicy wrócili do Paryża. Pozostawało im teraz wezwać spadkobierców Edmunda Béraud.
Milionowa sukcesya otwartą została!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.