Wiatr od morza/Napad Jutów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Wiatr od morza
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1926
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Ujrzeli nareszcie bielejące brzegi. Wśród nocy ciemnej śnili o tym widoku na dnie dwużaglowych statków, obitych skórą fok i białych niedźwiedzi, jeleni, odyńców i byków, — pośród tarcic napuszczonych smołą, gdy woda zamarzająca igłami kłuła golenie, a wicher morski zapierał oddech w gardzielach. W kolisku rozbestwionej burzy, gdy nagłe ryki i ponure łoskoty wybiegały z przepaści między wyniosłemi bałwany, jakgdyby łono ziemi pod niewolą wiekuistą wód głębiny zawarte przychodziło do głosu, śniła im się, — której jeszcze nie deptali, — garbata i od lasów rozchwianych falująca susza. Gdy wały niezmierne, chytrze, jak rozjuszone i z zemsty oszalałe zwierzęta, szły z nieskończonej oddali, ażeby pod burty znagła się podsadzać i na płask rozpościerać czarne żagle po przepaścistej wodzie, nie drżało serce wojowników i ręka ich nie popuściła szuta, liny przywiązanej do żagla. Gdy wyspy trzęsły się w posadach od uderzeń jakoby młota stolemów, gdy huk i świst powietrza płoszył sen z oczu ludzi pod niskiemi powały, w ciemnych izbach rybackich, najezdnicy drzemali spokojnie na dnie łodzi, ukołysani od rzutów z góry na dół, od smaku soli i zapachu smoły. Uszy ich ogłuszone od huku zaczynały słyszeć teraz nanowo, — oczy przyuczone do barwy trupiobladej fali wchłaniały z niewysłowioną rozkoszą stałe smugi ziemi nad kątowiskiem zatoki, — płuca ich, przywykłe do wchłaniania olbrzymiego powietrza w morskich przestworzach, oddychały z ulgą w niemych okręgach małego morza. Radosny okrzyk fruwał teraz z łodzi do łodzi, jak złowieszcza rybitwa. Pokazały się dalekie, płaskie doliny, żółte smugi urwisk wysokich, góry piaskowe, strome gliny, które odziewa porost prastarego lasu, — i białe, gołe cyple, wchodzące daleko w wody.
Chytrze chwytając w szaty żagli wiatry sprzeczne, szerokie i ciasne, na każdy nastawione podmuch, i ze wszech sił pracując paczynami, dotarli do lodu, co opancerza haki i niskie piachów osady. Dzioby korabiów worały się między lody, które rozgarnęła na strony słodka woda strumienia, z lądu idącego zakosem, — i w zatory strzyży, poskładanej przez północną flagę. Wydźwignąwszy czoła łodzi na lodozwały brzegowe, przywiązali je mocno do obmarzniętych pniów nadbrzeżnych linami z kręconego rzemienia. Wdziali hełmy wysokie. Porwali ze swych statków długie topory, przypasali naostrzone miecze, zawściągnęli pasy czerwonych puklerzów i ku lądowi pobiegli.
Dźwięczał nareszcie pod ich zdobywczym sandałem lód, zasklepiający niziny! Pięta uderzała o grudę calizny! W prawo i w lewo słały się gliny, rozmazane przez zawieje i pluty, oślinione przez piany bałwanów, a w czasie upału zeschłe w twarde skorupy. Badyle porostów i korzenie żarnowca wymarznięte do ziemi, krzaki głogu dzikiego, iwiny i tarek plątały się pod stopą pędzącą. Wysoko nad odpłuczyska poziomem wznosiły się brzegi, barwione żółtemi i śniademi wstęgami uwarstwień. Strome pęknięcia rozdzierały tam, w górze, jednolitą wyniosłości caliznę. Pieczary i jamy, które morze w ciągu stuleci wyjadło, otwierały się w brzegów martwicy, jako gościnne koleby. Na szczycie góry tak wyniosłym, że szum morza do połowy osłabły ku niemu przypada, szamotały się w wichrze barwne sosny. Czerwone ich pnie były strzeliste i gładkie, czuby ubarwione najczarowniejszą zielenią. Zdawało się pędzącym wzgórę, że te puszcz czatownice i wysłanki cichych lasów, śpiących w spokoju lądowej zimy, podają hasła na trwogę, że swe korzenie chcą wysiepać z nad przepaści i że krzyk niemy szamoce się i wyrywa ku swoim w ich splątanych gałęziach. Gdy napastnicy gromadą dzikich i ponurych atletów na stromy wierzchołek wypadli, szukali na wsze strony oczyma mieszkań ludzkich. Nienawidzili osiedzicieli tej strony, zanim ujrzeli dym ich ogniska. Nienawidzili ich pracy i ich snu pod odymionemi belkami i pod zczerniałym sosrębem, który praszczurów dzieciństwo życie i zgon zamierzchły pamięta. Nienawidzili ich pokory i wybiegających z pokory względem ludzi, podstępów nieskończonych względem zwierząt, ryb, ptaków i owadów.
Ujrzeli widne zdala na cyplu Oxywia grodzisko. Czuli pod zdyszanemi żebrami, ssanie żądzy. Jak rude orły wlepili oczy, chciwe rzezi i zwycięstwa w strzelisty widok zamku, w drewniane wieże i strzechy, ostrokoły, ościenie i zasieki, sterczące na kępy krawędziach, ponad morzem zielonem i ponad szeroko rozpostartym na tyłach moczarem. Oto pochwycili nareszcie oczyma cel swej drogi dalekiej poprzez wicher, mróz, deszcz i przez niezliczone morskie denegi. Otrok posłuszny, huragan, zdradziecko wegnany i zagarnięty w żagle, przypchnął ich do przyciesi i dachów, które niewolnicza praca ścięła w boru, obrobiła i ku obronie dźwignęła. Jaskrawa północy gwiazda wskazywała im w mroku szlak prosty na morzu do tego urwiska klęski niechybnej leśnych łazęgów, rolników, pastuchów i rybaków. Sprzymierzeńcy oceanu dzikiego już widzieli w pospólnem marzeniu wielobarwny ogień szybujący chorągwianemi przeguby ponad krzepią Oxywia. Zapragnęli wraz wszyscy rozkoszy morderstwa i widoku męki pobitych, gdy można będzie ze śmiechem polować na uciekającą trzodę mieszkańców, dopadać mieczem dziadów struchlałych, jak prosięta zakłuwać dzieci, ciosem skracać płacz matek szpetnych, a hoże wlec za włosy, — gdy na ofiarę północnym bogom będzie można zarznąć dziesiątą część jeńców, a złupiwszy wszystko, odpłynąć w łunie wspaniałego pożaru domostw i lasów, wśród pieśni tryumfalnej, ku innym, nowym, nieznanym wybrzeżom. Popadli w niszczycielskie rozjuszenie. Dali się porwać furyi krwiożerczego instynktu. Pancerze z błota walki krwią obmywać! Wyrywać szponami wnętrzności z brzuchów, nożem rozdartych! Wykłuwać starannie źrenice omdlałe, z lęku oślepłe, błagalne! Odłamywać żebra aż do bioder, jako badyle, ażeby rana piersi tworzyła podobiznę rozpostartych skrzydeł orła! Mieczem płatać przyłbice i żywcem skalpy zdzierać z czaszek wojenników pojmanych! Ostrym toporem odcinać prawice wzniesione do walki, jako odszczepy drzewa w boru! Oszczepem z wątłego drzewa wiązu o grocie zatrutym otwierać rany, kwitnące, jak róże! Słuchać dzikiego pisku niedorosłych dziewcząt, na ziemię między zdobywców rzuconych! Spać głucho w zapachu krwi gorącej, co zaleje podłogi i skrzepnie pod progami zdobytego grodziszcza, spać głucho na jęczących łonach kobiet z powiązanemi rękami!
Gdy ze wzgórza w płaską dolinę runęli i przebiegli pażycę szeroką, moczarem czarnym i grzęskim zalaną, rozległa się w ich szeregach saga skalda młodego.
Wrzało w tej pieśni męstwo nieustraszone wszego wojska i pasya wszystkich wikingów, szukająca niebezpieczeństw najazdu i podboju, zwycięstw w śmiertelnych zapasach i samej nawet klęski. Pieniła się w jego pieśni nieposkromiona siła, dziko wyła rozpacz pokonanych i bezmyślnie szalała radość. Wyrywało się z jego pieśni ponad wszystko dumne piękno łamania wszelkiego zakazu, niweczenia przeszkody, imania nieulękłą prawicą wszystkiego, co istnieje. Słyszeli wszyscy w tej pieśni pochwałę wilka, idącego po strawę na pole ludzkiej walki, i pochwałę ptaka kruka, który za zdobywcami polata na pobojowiska, pełne trupów bezwładnych bezsilnych i śmiesznych.
Porywał, podniecał, unosił i gnał znowu pędzących jutów, ni to bat świszczący, śpiew skalda młodego. Wiekuista młodość i zawsze ta sama a nigdy nieubywająca żądza w nim płonęła. Słyszeli zzewnątrz przylatującą, a wewnątrz siebie samych na wezwanie zaczajoną furję, ażeby służyć wiernie rzemiosłu swemu morderstwu, ażeby zwyciężać ludzi dla samego zwycięstwa, a klęskę dla samej klęski ponosić. Pili z jet pieśni nie napój, lecz samo nigdy nienasycone pragnienie widoku wiekuistej walki człowieka z człowiekiem.
Przyskoczywszy zaś do samego płaskowzgórza stromemi taflami, zlatującego w piany morza, ujrzeli ludzi zaczajonych nad urwiskiem. Wódz Rörik, utworzywszy w oczach słowian równy zastęp ze swych wojowników na płaskim brzegu, kazał na wroga uderzyć. Leżąc na skraju góry w zaszczycie swych tarcz skórą obciągnionych, obrońcy rzucili na zdobywców olbrzymie głazy, śniaty drzewa, wylewali wrzącą smołę i ukrop. Pod zasłoną puklerzów jutowie ustąpili aż do rzeczki. Wtedy obrońcy, rozwarłszy bramy grodziszcza i wiszące mosty spuściwszy, rzucili się w pogoń za nimi. Lecz tu w gwałtownem natarciu pobici zostali na głowę. Wtedy to jeden z Kaszubów wystąpił poprzed szeregi i wyzywał Jutów do walki jednego przeciw jednemu. Był to wróż, czy czarownik, osobliwy wśród innych ze względu na wzrost i budowę ciała. Włosy jego były w warkocz splecione. Na sobie miał białe skóry wyprawne, pancerz na piersi z rogów kopyt końskich, jako łuska karaceny naszytych, a w ręku młot olbrzymi, kamienny. Wódz Rörik przystał na spotkanie z umową, że skutkiem zwycięstwa Słowianina będzie odstąpienie od zamku, a w razie zwycięstwa rycerza Jutów nastąpi oddanie grodu. Na spotkanie kaszubskie wyszedł najmężniejszy, najdzielniejszy, niezwyciężony młodzieniec, Oleg, bohater. Słowiański wróż, czy czarownik, podbiegł ku niemu, podniósł swój młot kamienny i od jednego ciosu zabił Dana. Słowianie przyczajeni na wałach grodziszcza, — gdzie za nasypami ludzką rzuconemi ręką, taiła się woda, wyniesiona aż do połowy urwiska, — wydali okrzyk radości. Jutowie, stojący na brzegu wokoł wielkiej łodzi Rörika wydali okrzyk zgrozy i zemsty. Wśród wrzawy dwu woisk, wyzwisk i zniewag czarownik przechadzał się tryumfując. Wówczas z zastępów Rörika wystąpi inny wojownik, Fortinbras, znający czary. Wróż słowiański wyciągnął ręce i skinął przytakująco. Począł przed wojskiem swem tańczyć radośnie, tupać i skakać na miejscu, klaskając w dłonie. Wśród uwagi dwu hufców i wielkiej ciszy, tam na górze i tu w dole, wojownicy rzucili się na siebie. Obaj potężni i obaj znający czary, rozdarli swe tarcze, zmiażdżyli szyszaki, zadali sobie nawzajem ciosy tak śmiertelne, że wkrótce obadwaj ranami okryci i krwią brocząc, z głuchym łoskotem na ziemię runęli. Wtedy wódz Rörik dał znak do zdradzieckiej napaści. Syk mieczów normandzkich, z pochew wyrwanych, zagłuszył morskie szelesty. Blask mieczów waregskich, jak błyskawica zamigotał. Mieliż morscy rycerze, których dzień upływał wśród boju, a sen wśród gromu i błyskawic, których jedynem zajęciem była żegluga, wojna i rabunek, dochować wiary prostakom, zgarbionym w pracy około zasiewów, doglądania żniwa i omłotu prosa, zabiegów około zbiórki jagód, orzechów i grzybów, otrząsania po lesie dzikich jabłek i gruszek, warzenia potrawy z tłuczonego owsa i leśnego miodu, podbierania jaj przelotnego ptactwa i łowienia ryby?
Drużyna Rörika pomknęła na wroga, gołą dłonią czepiając się kolców głogu i igieł tarniny, ostrych bylin charszczu ostrego i kłączów takrocznego żarnowca. Wtargnąwszy na wał sypany, junacy rzucili się wpław przez podmarzniętą kałużę rowu, wydźwigniętego na połowę wysokości urwiska. Kto z niej wybrnąć i piąć się zaczął ku ścianom, węgłom i zaworom grodu, wszczepiał okrwawione palce w śliską powłokę prostopadłej szklanej góry, co wokół zamku z morskiego wypalona piasku potrzymywała przyciesi szerokie i stromy częstokół. Krew wikingów kapała w wody rowu, na lodowisko fosy, ciekła długiemi smugami po okrągłych bokach szklanej góry. Chmury strzał leciały z łuków słowiańskich na twarde szyszaki. Ciała nieulękłych bersekierów zlatywały w otchlisko, gdzie kipi ciemne morze ze wściekłą potęgą, gdzie się ciska na hardy przylądek i gdzie czuby pian, po zimnej chlaszcząc glinie, wyśpiewują nieulękłych chwałę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.