<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Wiatr od morza
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1926
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Od majowego z południa powiewu morze stawało się bławe, niby oczy kobiece. Wody jego snuły się same w sobie i bezwładem fał, ciężarem opadania wygładzały piaski wybrzeża, poorane od lodów. Gorący oddech dalekich stron południa kołysał się w gęsiach tych i przybijał do wyziębłych brzegów. Piaski były nieustępliwe, niemal twarte, jak skrzyżale kamienne. Mięka kidzena, zielonawa powłoka zwiędłych wodorostów, wypchnięta z toni, rozpościerała się na wzór kobierca, żeby snadź ostre kamyki, z głębokiego wymiecione odmętu, bosej stopy nie skrzywdziły. Równe, powłoczyste, ciężkie morze, na rewach i mieliznach żółte, na głębinach ciemnomodre, w cieniu obłoków zielone, przeistaczało się w przystań cichą, w rozkosz spojrzenia. Wysnuwało się z błękitu niewidzialne dotychczas, dalekie, jasne pasmo międzymorza. Naprzeciwko niego miłościwym łukiem zaznaczał się szlak mierzei jeszcze mniej znaczny, — ni to plama podłużna w źrenicy, — ląd, który wielka rzeka z ziem swoich przez wieki wieków wynosi. Zataczały się ku sobie w źrenicy patrzącej te dwie krzywe linie, jakgdyby rzęsa górna i rzęsa dolna nad okiem niewysłowionej piękności. I otwierało się ku wiosennemu słońcu oko morza wiosenne, nieobjęte, nienapatrzone, samo w sobie doskonałe. Błękit niebieski i światło niebieskie przeniknęły wody i ziemie dalekie, czyniąc z nich jedyną istność piękności. Nad ziemią sunęły białe i śniade obłoki. Gdy obłok płynął nad kolebskiemi wzgórzami, wątły cień przesuwał się po zieleni lasów. Tam między jedną a drugą duną gajem sosnowym obrosłą, otwierała się cicha dolina. A za doliną wznosiła się duna osobna, którą od podnóża do szczytu pokrył żarnowiec sam, jedyny. Witeczki jego z korzeni twardych, jak róg pędzące nagiemi rózgami, nie miały jeszcze liści. Sam jeno jasnożółty, płomiennobarwny kwiat od korzenia do najwyższego pędu je okrył. I wszystka góra od podnóża do okrągłego, najwyższego wierzchołka stała, jako jeden krzak ognisty, jasnożółta, na wzór słońca płomieniejąc. Zapach traw młodych niósł się z poprzecznych łąk między górami, gdzie Kaczy strumień po kamieniach z lasów spada, ażeby potem cichym błądzikiem zataczać się między wierzbami i niepostrzeżenie w żółtych piaskach przelewać swe leśne wody. Daleki odgłos morza uderzał w ciche doliny między górami. Jakby usiłując naśladować piękność i nieskończoną melodyę morskiego szumu, zanosiły się od śpiewu słowiki i kosy, przelewając melodye w melodye swoje. A jakgdyby na skutek śpiewu kosów i słowików, wzruszała się śniada i żółta ziemia, gliny i piaski, a z łona jej wonne konwalje tryskały.
Czarny łowiec, który jako skald z orszakami normannów przybiegł był na tę ziemię, błąkał się w tych oto stronach. Mieszkał wśród tego plemienia. Na koźle lub dziku przebiegał niezbrodzone puszcze, polując na dzieciobójczynie. Widywali go drwale pod Budowem i pasterze po Rziszczem, gdy przychodził do ogniska w nocy, prosząc o pozwolenie upieczenia sarniego uda w głowniach sosnowych. Na przesmykach i polanach niezmiernych puszcz między Odrą a Wisłą, ponad wysokobrzeżnemi jeziorami, z których stężyczyńskiej głębiny czarownym wężem obok Babidołu Radunia się snuje, gdziekolwiek na wschód i zachód od Wieżycy mowa jednako brzmiała pod dymem bud leśnych i checz na polanach, trwoga padała na ludzi przed czarnym myśliwym. Nadano mu wszędy Smętka imię, tropił bowiem chytrze młode dziewczyny ponad brzegami głębokich strumieni i nie przepuścił ani jednej, gdy się wśród bólu strasznego i w trwodze większej od bólu słaniała u stromych urwisk czarnego jeziora, szukając dogodnego odmętu, ażeby z kamieniem nieudźwignionym u kruchej szyjeczki cisnąć weń płód, zrodzony sekretnie, wbrew prawom i naprzekór ustawom, świadectwo hańby niezmytej, zbrodni największej, owoc miłości niezwalczonej i nieodpartej męskiej przemocy Chodził ślad w ślad, — smętny tropiciel, — za ojcobójcami, gryzącymi w sobie na miejscach samotnych wiekuiście nie do-zgryzienia zabójczy jad wspomnień o ciosie. Rozżarzał aż do szaleństwa oczywistości pamięć uczynku, podpowiadał fenomeny wydarzenia, postokroć, potysiąckroć przyprowadzał widzenie sprawy w tosamo miejsce, w tęsamą godzinę i wtedy sekretnym kluczem otwierał w duszy przeklęte drzwi jaskini nieposkromionej żałości, w której się wieczny ogień pali. Stawał niewidoczny a obecny, — sam, — nad legowiskiem synobójców. Nanowo rozdmuchiwał swym mieszkiem węgle piekielnego gniewu, od długości czasu perzynę okryte, — przygasłe. Podnosił nawowo rękę, która w furyi zamordowała i łagodnie naciskał powieki, żeby oczy płakały straszliwszem ponad wszystko, sennem płakaniem nad zaklęsłą, ohydną ziemię, w której leży syn, sekretnie ojcowską ręką zabity.
Rozsyłał z krzaków bzu, gdzie przebywały, podwładne mu krośnięta, karzełki na pół łokcia wysokie, z wielkiemi głowami, czerwonemi nosy i w modrem obleczeniu, ażeby po nocy, przy blasku księżyca zamieniały w kołyskach dzieci, podrzucając swe własne potwory matkom, co się wymykały skrycie po za węgły checz dla tajemnej, poksiężycowej rozpusty.
Sam zaś podrzucał mory w ciała bladolicych dziewcząt, które odtąd przy świetle księżyca wałęsać się musiały, błąkać się po brzegach wód, po dachach i płotach, po stajniach końskich i oborach krów, po zaroślach tarniny, męczyć siebie i męczyć ciężkiemi ponocnemi morzyskami ludzi, zwierzęta i rośliny. Sunęły tedy pod powiekami zdrowych i tęgich młokosów, jako ciała nadobne, omdlałe z żądzy, jako rozkoszne nagie omony, widziadła, wyciągające kusicielskie objęcia. Nie było ustawy, nie było zakazu, nie było prawa, któreby przed ich pięknością zaporę postawić mogło. Mocniejsze było niezwalczone widzenie ich urody, niż sam lęk przedeśmiercią.
Podchodził skrycie pod progi i nastawiał miski z jedzeniem, zaprawionem dyablim pomiotem, ażeby baby chutliwe zjadały zadaną strawę i przeistaczały się w czarownice. Gdy zaś którą tak podstępnie zawładnął, gnał ją z checzy do checzy, by urzekała ludzi i zwierzęta, szkodziła na zdrowiu maleńkim dzieciom i uwodziła niewinnych młodzianków. Gdy księżyc ubywający odchodził w gorzki nocny mrok, w głuchą nicość, gdy wicher jesienny jęczał w gałęziach drzew prastarych, siadały przy po posłaniach kobiet schorzałych, ciężarnych, nie mogących spać, u łoża matek, co potraciły małe dziateczki, wskutek zamachów przedziwnych i ciosów bezlitosnych tajnych chorób, rzucając z głębi nocy bez końca, nocy boleści, na ich łona łkające wciąż nowe, nieudźwignione ciężary.
Jako chłopiec przecudnooki, jako knop pięknolicy, przewijał się przed oczyma, w myślach i w pożądaniu, które nigdy nie gaśnie, rozkwitających dziewcząt i kwitnących kobiet, wabiąc je w tajne skrytki sekretnej miłości, ukazując poza wszystkiemi ustawami świata i związkami rodu kwieciste i woniejące schadzki zacisze. Oplatały się wokół niego wszystkiemi pomyśleniami, wszystkiem czuciem, zachceniem i przyzwoleniem, zaprzedawały mu się po dniu i w nocy ciągłym uśmiechem, szukały go niechcący przez sen nagiem ramieniem, wzdychającemi piersiami i bezwładem nóg rozchylonych. Gdy księżyc w pełni swem czarodziejskiem światłem przenikał mgły wiotkie jezior i głębie lasów, gdzie mieszka trwoga, — gdy daleki śpiew słowiczy napełniał bugaje, piękne jego przezgrzechy kusiły do marzeń o zakazanej miłości wszystkie serca kobiece, straszyły je widokiem szybkiego ubywania młodości, przygasania czaru, odchodzenia raz nazawsze miłosnego wdzięku, — ukazywały niebezpieczeństwo zaniedbania w rzeczy szczęścia i ze wszech sił, wszelkiemi sztukami pobudzały żądzę.
Popędzał straszydła w skórze jeżowej, żeby o ciemnej nocy wpadały z sieni do niskich, czarnych izb, żeby naciskały odymione belki aż do trzaskania — trzask — trzask — trzask, żeby ciężkiemi kopytami tupały po powale tup — tup — tup, — żeby chodziły popod okna i czaiły się za węgłami — szur — szur — szur, — żeby gdy spać nie można, zaglądały do pieca i wymiatały na ziemię rozżarzone węgielki. Nasycał się wówczas trwogą, padającą na wycieńczone położnice, na młode mężatki, którym mężowie zgniłą jakowąś niemoc wtrącili do wnętrza, od czego gasły z dnia na dzień, z nocy na noc, — na samotne dziewczyny za czemś własnem wciąż wzdychające w zaduchu kominów rozpalonych i wśród męczarni nocy nieskończonej.
Wcielał swych wupich, strzygoniów w ciała ludzkie i posyłał ich na chybił-trafił, to tu, to tam, między naród człowieczy. Wybierał między dziewczętami na chybił-trafił, to tę, to ową i czynił z niej stworę wieszczą, upiora, który po śmierci cielesnej nie sztywnieje, lecz czerwony jest i mięki, jak człowiek za życia. Patrzył z pociechą, jak rój wupich i wieszczych wyciąga ze świata i wlecze na cerkwiszcze rodzeństwo, braci, siostry, najbliższych krewnych i przyjaciół, aż do najdalszego pokolenia, dopóki przerażeni ludzie nie wywleką trupa z mogiły, gdzie leży z otwartemi oczami, łypiąc chytrą źrenicą, z koszulą i wszelkiem ruchnem po pas zżartem z głodu, — ażeby mu głowę odrąbać wielkim toporem. Sam zasię najchętniej przemieniał się w stolema, wielkoluda, który stojąc na Zamczatej górze ponad Żarnowskiem jeziorem, ciska olbrzymi głaz o ćwierć mili w ludzkie siedziby. Nosił na łańcuchu niezmierną skałę z dalekich gór na drodze do Cząstkowa z zamiarem, żeby ją cisnąć w Gdańska bramy, — gdyby go — ba! na tej to drodze pianie kura nie zastało. Tak tedy cisnął skrzyżal na lewą stronę drogi między chojaki — i uciekł. Stojąc kędyś na kępie Oxywia miotał głazy w radłowskie góry, lecz chybiwszy, trafił w morze, gdzie dotąd leżą w pobliżu brzegu, iżby się na nich rybackie łodzie roztrącały.
Mieszkał zasie to tu, to tam, w zamkach zaklętych, — na granicy między Lebkową a Kortoszeną, w Glincy pode wsią Korne, lub w wielkiem zamkowiszczu pod Gniewinem. Do ludzi ponad jeziorami, którzy starym obyczajem siedzieli w wysokich nad wodą paliszczach, przybywał w gości, niosąc im pokusę, spustoszenie siły, złe i strach. Do dzikich i śmiałych karczowników, którzy prapradziadowską bronzową lub z cudzoziemską żelazną siekierą w dłoni rzucali się w tajne ostępy, ażeby je trzebić, a na polanach wyłuskiwać z ziemi kamienie, wyrywać pniaki, równać i do góry spodem leśną glebą odwracać, — ażeby ziarno prosa i owsa zasiewać, — przychodził jako kupiec, obcokrajowy »gość«, czarno odziany w niewidziane i niesłychane suknie z tkaniny. Okryci dwiema skórami zdartemi z zabitego barana, które łykiem lipy zeszywali, otwartemi z boków i z dziurą u góry dla wdziewania przez głowę, patrzyli, jako na niezwalczoną pokusę, gdy się mienił przed nimi. Mienił się zaś i przewijał, jak kuna, jak kraska, jak wiwilga, jak węgorz w głębinie od lśniącego chińskiego atłasu, którego używanie śmiercią było przez bogdychanów karane, a wartość ze złotem się równała poza chińskim murem. Lśnił od zielonego aksamitu, którego ojczyzną były Indje, — od jedwabnego adamaszku z Damaszku i Babilonu rodem.
Stowarzyszał się z łowcami, idącymi pod wrzesień ponurą i niezbadaną bytowską puszczą na rykowiska jeleni. Gdy trwożne łanie zbijały się w gromadki po ośm i dziesięć, kryjąc się w zaroślach przed krasnym trzydziestoletnim rogaczem, ozdobionym koroną rogów rzeźbionych, co biegał wokół z nozdrzami spuszczonemi ku ziemi, — czarny łowiec z rozkoszą śledził igrzysko. Zaczajony w zaroślach pękał ze śmiechu, gdy dwa najtęższe byki, walcząc samowtór o prawo dostępu do stadka cichych i nadobnych łań, spuściwszy łby, z szaloną wściekłością wieńcami na się trzaskały. Radował się doskonale, gdy każdy z zapaśników odtrącał ciosy przeciwnika z niewidzianą zręcznością, a uderzał w odwet z furyą niesłychaną gałęziami ocznemi, ażeby wroga rozedrzeć. A rozkosz widza dosięgała zenitu, śmiech jegu brzmiał na całą puszczę, jakoby hukanie puchacza i jakoby pisk kani, skoro walczący rywale tak splątywali się wśród uderzeń wieńcami, iż żadna już na ziemi siła nie mogłaby rozwikłać i rozłączyć obłych odrośli, pokrytych zahaczeniami drobnych pereł. Stojąc tak pod cieniem milczących dębów, bez możności schylania pysków do trawy, która u kolan ich pachniała, połyskiwali na się ocznemi świecami, miotającemi nienawiść za dnia i w nocy, walczyli rykiem, aż póki wycieńczenie zupełne po dniach i tygodniach nie zwaliło obudwu zalotników na ziemię i śmierć straszliwa z miłości i głodu nie zakończyła ich boju. Czarny łowiec wdzierał się z towarzyszami w najgłębsze mateczniki, gdzie w mroku leśnym śniły wody posępnych wdzydzkich, sumińskich i kruszyńskich jezior, nad których brzegami, wśród ostrowów i długich zalewisk, idących w kraj, — w niskich zaroślach, przebywały rogacze, oczekujące na stwardnienie wieńców, karmiąc się bukwią i żołędziami, wrzosem, mchem i zieleniną pędów. Łanie, przewodniczki stada i młode jelonki, które jeszcze nie widywały ludzi, nie uczuwały lęku na widok dwunogów o bladych twarzach. Zbliżały się ufnie i z ciekawością, spoglądając na przybyszów naiwnemi cud-oczyma. Dopiero gdy ostro zacięte pocioski, niechybiającą rzucone prawicą, gasiły ich ufne oczy, wykłuwając jasne płomienie podłużnych źrenic, a okrutna sulica przebijała grotem nawylot serce przeczyste, rzucały się z nad Czarnej wody do ucieczki zarówno stare, samotnie żyjące wielkorogi, jak białoplamiste cielęta i tkliwe matki, które zwykły na mocy wrodzonego im geniuszu bohatersko za potomstwo umierać. Gdy stado uchodziło co siły z rodzinnej ostoi, czarny łowiec pędził za niem na czele szczwaczów, spuszczających srogie psy ze smyczy. Zawziętość jego rosła w biegu, gdy pędzący myśliwce mijali wzgórza i doliny, okrążali jeziora, wskok przebiegali lasy, przepływali rzeki i przesadzali strumienie. Ludzie przeistaczali się w psy zaciekłe, a psy zapożyczały wściekłości od ludzi. Jedni i drudzy nie pierwej spoczywali, aż dymiące od żaru jelita i krwawe narogi wydarli z rozszarpanego brzucha wielkiego jelenia, a czarny łowiec potężnemi rękami wyszarpał serce łani. ażeby patrzeć w nie ze wzgardą, miłością do potomstwa nawet po skonie bijące.
Zimową porą, w tęgie mrozy, gdy stada turów po czterdzieści i pięćdziesiąt w gromadzie wychodziły z mokradeł na miejsca suche i bardziej wyniosłe, ażeby szukać paszy pod śniegiem, wygryzać korzonki roślin, głodzić pąkowie jesionów, korę i gałązki drzew liściastych, czarny łowiec sunął zcicha na łyżach za towarzyszami wyprawy, dla podpatrywania potężnych łowów zimowych. Czając się za pniakami, lub ukryci, w widłach i wśród konarów dębów i buków, trzymali kusze w pogotowiu. Otrok wstępował w strzemię kuszy ze drżeniem serca, wciągał korbą lub hakiem cięciwę grubą na palec, skręconą z jelit baranich, czy splątanego rzemienia, zakładał ją na chwyt i trzymał łoże w pogotowiu do strzału. Szły bowiem stadem niemałem płowe brodacze i potężne krowy, wstrząsając grzywami i wietrząc nieprzyjaciela. Ze drżeniem kładła dłoń łowcy bełt o grocie w widły rozdartym na osadzie kuszy i brała na oko cisowe łoże samostrzału. Gdy gruby byk, przodownik stada, zbliżył się na dwieście kroków, chciwe palce pociągały za spust kuszy i miotały, w ślepia ukryte pod grzywą, w schylone łby i garb karków niechybny pocisk, który deskę na wylot przebijał. Trafione szeregiem pocisków zwierzęta tarzały się po ziemi, krwią zalewając jasne śniegi, albo z bólu szalone gnały, oślep ku kryjówkom człowieczym.
Lecz sława podniecała junaków do walki sam na sam ze starym turoniem, czterdziestoletnim pojedynkiem, w samotności zdziczałym, który sunął osobno, nie znosząc obok siebie tworów żywych. Samotrzeć wychodziły na byka młokosy z napiętemi kuszami z oszczepem i zegadłem. Patrzyli spokojnie, gdy ryczał na smugu jasno-bury, a ciemny po boku, do graba i buka podobny, jak dąb obwieszony kudłami. Czekali w milczeniu, cierpliwie, gdy się jurzył, darł ziemię kopytem, a schylał w zagaju łeb gruby i rogi skrzywione nastawiał. Patrzyli spokojnie na brodę, zwisającą z podgarla, jak trzęsła się w furyi, na grzywę, co na piersiach, na łbie, na ramionach jeżyła się wściekle. Patrzyli, jak ciapał żuchwami, i czarnego zadzierał ogona. Podnosili wraz kusze i, wytrwale zmierzywszy, miotali wraz groty, ze świstem cięciwy w złe ślepia. A gdy runął z kopyta i gnał z rykiem, w nich, prosto, przecwałem, uchylali się skokiem za drzewa. Miotali weń oszczep z żelaznym na końcu dzirytem. Podbiegając doń z boku, uderzali go po łbie maczugą, nabijaną krzemieniem. Gdy prawego doścignął w podskokach i zajechał po kożuchu porożem, gdy go wrzucił na siebie, w powietrzu zawinął, o ziemię roztrącił z wysoka, gdy tratować go zaczął kopytem, kopać racią poślednią, podrzucać i znowu kości łamać deptaniem, a rogiem, rozdarłszy mu wnętrze, wywłóczyć jelita, — jęk puszczę przeszywał. Lewy rzucał się skokiem, do boku turowi przylegał, szpony dłoni, zapuszczał mu w kudły na karku garbatym, z nim razem pomykał w podskokach, lewą dłonią dziesięćkroć bił w serce zegadłem. Wlókł go turoń przy sobie, po chróstach i dołach, o pnie buków rozbijał. Trzeci stał mu na drodze z rogaciną, w grudę ziemi zabitą. Przyczajony za ostrzem niezłomnem, przyklękły, na skok czekał szalony, ostatni. Zjuszony od walki, narzucał się mężnie tur zwyższa. I wbijało się ostrze rogacze we włochatą pierś zwierza. Krew bujnemi wybuchy zalewała cne śniegi, a wielkiemi soplami oblepiała mu brodę prastarą. Wówczas lewy ostatnie, po rękojeść zatapiał zegadło.
Chwiał się turoń na widłach rogatych, motał głową w szaleństwie.
Nie mogąc racicami ziemi dostać, nabijał się na ożóg coraz głębiej, całym cielska ciężarem. Ślepia mu bielmem zachodziły. Umierał.
Z głębokich ostępów Smętek wychodził w puszczę ciepłą, pomiędzy bartniki i zasiewał wśród nich niezgodę, kłótnię, swar, bitwę na śmierć, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa, łączące ich od prawieku w społeczność. Przybywał, jako bartnik wędrowny, z obcej i dalekiej strony, posiadający, jak się patrzy, długo bartnicze, leziwo splecione z lipowego łyka, uzysk do siadania na bartnej sośnie i lęgło kształtu podkowy. Nikt z najwprawniejszych lepiej od niego nie pachał dookoła drzewa, nikt zmyślniej nie tworzył strzemion, w które nogą wstępując, bartnik wznosi się w górę, nikt wprawniej nie zwisał na wbitym chmalu, nie zakładał kurzyska, nie wyrabiał doskonałej czterostopowej dzieni, w stuletniej sośnicy, — nie umiał celniej wygotować oka i snozy dla wejścia i wylotu pszczelnego owadu. Lecz nikt też, oprócz niego, nie śmiał i nie umiał złośliwiej ośmieszać prawa o nałożonych klejmach prastarych, herbach bartniczych, z ojca na syna nauką i zwyczajem idących, a rytych na wypracowanych podkłodach. Kędy ten przeszedł prastaremi barciami, niszczyli sobie nawzajem znaki klejmowe, kradli robotę woskową, tajemnie psuli farbę dzieni, palili barci i mordowali same nawet czcigodne, pracowite roje. Zadziwiająca to była sprawa, — zdumienie prastarych wodzów rodowych, — iż ów z końca świata przybłęda znajdował zawsze i wszędzie sojusznika w młodzieży. Umiał w szczególniejszy sposób trafić do ucha nadchodzącego po starem pokolenia. W ogień by byli szli za nim, gdy ich podszczuwał przeciwko starych powadze, przeciw prawom, zasadom, uchwałom, obyczajom, mądrym przepisom i wypróbowanym, stokroć sprawdzonym, zestarzałym przesądom. Nie było pomysłu przewrotności, któregoby nie wmówił młodzieńcom. Nie było bluźnierstwa, świętokradztwa, głupstwa, któregoby za nim nie powtarzali z zaciekłem uniesieniem, twierdząc, że to jest właśnie odrodzenie, nowina, wyzwalająca ze starej zgnilizny. Uczył tych młodych bartników nowych sposobów omamiania bezgrzesznej pszczoły, pokazywał, jak wyrąbywać dzienie z kłód i umieszczać je na jasnych, miodem płynących łąkach W postaci stojaków, lub leżaków. Uczył, jak na łakomego niedźwiedzia zastawiać dzwon, czyli samobitnię, — gruby i ciężki kloc, uwieszony na dębowej wici w tem miejscu, którędy niedźwiedź jedynie może się ku barci podbierać. Zaczajony z towarzyszami w gęstwinie, tarzał się ze śmiechu po ziemi, gdy niedźwiedź, wlazłszy na drzewo, i chcąc zatwor odemknąć, odpychał kloc łapą jaknajdalej, a to ciężkie drewno, wracając na swe miejsce z chyżością wzmożoną ku środkowi, waliło go po łbie i po łapach. Zabawa się zwiększała, gdy zwierz, nie znający praw wychylenia i powrotu wahadła w ruch puszczonego pod działaniem siły ciężkości, walczył z natrętnym klocem coraz zacieklej, uparciej, gniewniej, odpychał go precz coraz mocniej i dalej, wreszcie z całej siły od siebie, a martwa kłada, zapożyczywszy właśnie tyleż złości i potęgi ciosu od rabusia, ile on jej wyładowywał, coraz mocniej go prała w łeb, w kufę, w zębce wyszczerzone i w jarzące się ślepia. Aż nie mogąc pokonać szatańskiego prawa mechaniki, ze zwieruszonym mózgiem, wybitemi zębami i oślepiony na dobre, walił się łbem na dół, nie skosztowawszy miodu.
Nie mniej zabawne widowisko czynił bartnik Smętek, zastawiając na niedźwiedzia kolebkę, to znaczy kosz lipowy, umocowany na silnym i sprężystym drągu, przygiętym tak do barci, ażeby kobiałka znajdowała się tuż przy zatworze. Niedźwiedź, dolazłszy do barci, siadał z uciechą w napotkanej, wygodnej koszałce, lecz skoro tylko zatwór odrzucił, drąg siłą sprężystości swej unosił go wysoko w górę i daleko od drzewa. Ponieważ grunt dookoła barci nabity był kołami zaostrzonemi, sterczącemi złowrogo, niedźwiedź, nie widząc nigdzie miejsca do skoku, siedział bezradnie, zawieszony wysoko w powietrzu, zastanawiając się nad łotrowstwem bartniczem, — aż go młodzieńcy, uzbrojeni w ostre dzidy wydobywali z koszałki. Smętek czynił to wszystko, ażeby między starszyzną i młodzieżą wytworzyć przepaść, ośmieszyć starych, którzy z rogaczem wychodzili starym obyczajem na śmiertelny bój z misiem — ażeby rozdąć pychę młokosów, złość i mściwość starców, ażeby zasiać burzę w rodach, która częstokroć na synobójstwie lub ojcobójstwie się kończyła. Sam szedł dalej. W wielkich lasach, pod cieniem niebotycznych drzew śniły błękitne powierzchnie wód, a beztrwożne ryby, jeszcze nie zaznawszy, co może znaczyć złowieszczy ponad brzegiem kształt dwunoga, wesoło pląsały w toni, nim śmiercionośne doświadczenie strach i popłoch przed tym cieniem, jako instynkt wrodzony potomnym przekazało. W strugach i potokach leśnych na nieprzemierzonych niecieczach i zasiąklach Noteci, gdzie drzewa z korzeniami wyrwane i wpoprzek strychu wodnego rzucone stawiska wieczne i nieprzerwane stworzyły, towarzystwa bobrów budowały pracowicie swe wymyślne żeromienia. Smętek podchodził, czaił się i podpatrywał ich pracę, ażeby je chwytać w żelaza i niewody, Nad nim zaś plamisty ostrowidz, ryś, przytulony do konara i upodobniony do pstrej kory drzewa, czyhał na wędrowne sarny i łanie jeleni, pięlęgnujące swe małe. Ciszę głuchą tych łowów przerywało ciapanie odyńców, żrących żołędzie i bukiew w oparzeliskach i gozdach.
Podczas wietrznych dni marca zjawiał się w postaci wędrownego otroka na piasczystem międzymorzu, gdy cały lud rybacki z żonami i niedorostkami uroczyście wyciągnął na strąd z toni wielki niewód kołowrotny. Ciągnął i on linę, zarzuciwszy szlę przez ramię i podnosił wraz z innymi okrzyk radosny, gdy dwudziestofuntowe łososie rzucały się w ciężkiem matni brzemieniu. Zajadlej, niż ktokolwiek, dobijał karkulicami wielkie ryby, skaczące po piasku wybrzeża. Lecz gdy, prastarym obyczajem, następował podział rybitwy na party, — rybak dorosły — cały part, niewiasta dostawiająca sieci — pół partu, dorosły chłopiec i dorosłe dziewczę — ćwierć partu, a dziecina — pół ćwierci, wdowy zaś, chorzy i starcy, którzy żadnego w połowie nie brali udziału, również ich część połowu, — otrok przychodni podnosił głowę, wyśmiewał stare, dziwaczne prawo i zwał je krzywdą tęgich chłopów, którzy całą rzecz wykonali. Podniecał chciwość ich, dziedziców toni na wielkiem i na małem morzu, ażeby dla siebie samych całki połów zagarniali. Czerwcowe i lipcowe noce trawił z rybakami na czółnie w odległości morza dla połowu wielkich storni i mniejszych gładys bańtek. Zapuszczał wraz z innymi włok z matnią po gruncie chodzącą. Gdy ciemne żagle leniwie zwisały, a w gwiaździstem niebie powłoki nieruchome chmurek tkwiły niezmienione, jakgdyby ucieleśnienia tchnień górnego powiewu, mówił tym zasłuchanym prostakom, ciemnym zjadaczom ryby, co życie trawią na swym jałowym, przez burze potarganym przylądku, o dalekich ziemiach, cesarstwach, ludach czarnych i żółtych. Mówił im o straszliwych oceanach, cichych fiordach, niebotycznych górach, na których wieczny lód leży i śnią czarujące, modrowode jeziora, — o gorących pustyniach, poprzez które brną karawany dwugarbnych zwierząt, depcąc kości, zasypane przez piaski latające. Mówił im o prastarych, wielkich miastach, o wojskach, zakutych w żelazo, o bitwach tak straszliwych, iż rzeki krwi z nich wypływają w niziny, — o bogach wszechpotężnych i królach, usiłujących boską władzę uzyskać. Lecz oni, poczytując te gadaniny za baśnie wymyślone przez łgorza, i mało sobie ważąc bogów albo i królów dalekich, pustynie i góry, dwugarbne zwierzęta i bitwy, — pytali, co jest za temi oto zamglonemi cyplami, co jest tam, za ostatnią smugą ziemi, czego już w najczystszy dzień jesieni oko ująć nie zdoła. Mówił im tedy o przecudnem ostrowisku Rany, które kredowemi ścianami spada w błękity morza. Mówił im o Stopnicy kamiennej, górze podziurawionej przez ptactwo, które sobie w niej gniazda wykuwa: — białogłowe mewy, jaskółki i morskie wrony, normandzkie kaczki i rybne orlice. Opowiadał, iż tam jak daleko wzrok zasięgnie bałwani się wokół ptactwo i wszędy stoi w oczach, ni to chmura — w uszach zaś trwa nieustanny pokrzyk, klangor, pisk i szelest ptasi, jak gdyby odgłos morskiego przypływu. Tam to, wśród rojów pierzastych, na półwyspie witowskim, w dąbrowie świętej od wieków stoi chram boga Swantowita, czterogłowego syna słonecznego. Ten ci to bóg daje przepowiednie, czy w listopadzie obfity będzie połów śledzi u brzegów, i głosi wyrocznie, kiedy z przystani na zbój szczęśliwy należy wypadać. Rozpowiadał, iż tam daleko, za tamtą oto mgłą nadwodną leżą miasta prastare Stargard w ziemi Wągrów, Weligrad i Raróg, prześwietny Wolin, pełen Jutów, Słowian ze wschodu, modlących się żarliwie i czołem bijących przed złotolitemi ikonostasy, i rozmaitych barbarzyńców z południa świata. Tam leżą miasta: Dymin, Kamin, Szczecin, Kołobrzeg... Mówił im, iż za górami, za lasami, w południowej stronie urodzajnej Polan krainy, skąd przywożą zawżdy sól i chleb biały, stoją wzdłuż rzeki Wisły świątynie bogini Izydy i cerkwy bożyszcza Mithry, wzniesione przez rycerzy z południa przybyłych. Naszeptywał im wraz, tym pracowitym i ciemnym nędzarzom dobre, przyjacielskie rady, żeby samym te wszystkie cuda zobaczyć. Gdy burza zimowa na haki ich brzegu wyrzuci korab przejeżdżających barbarzyńców, — rozbitków nie ratować, a jeśli wywłóczyć na strąd to po to, żeby ich dobić, obedrzeć i wraz z ciężkim głazem u szyi na niezgłębione zepchnąć przepadlisko morza, — samym sudno opanować, szaty jego potargane naprawić, dziury w kadłubie załatać, smołą zalepić, oręż przysposobić i na zbój morski bieżeć.
Gdy się najstraszliwsza z burz zimowych rozpęta, zachodnim wichrem gnana na piaski wysokie Helu, wzdęte morze w prysk pójdzie, stanie się, jak żelazo i, jak żelazo, zbieleje, — bałwan wielkości jastrzębiej góry za bałwanem pobiegnie poprzez cieśniny trójwyspu, — gdy siła niepojęta ode dna wody zacznie wymiatać, bełty zwierzchnie ponad brzegi ponosić, piaski denne wygarniać, skrętem wiry zawijać nad niedosięgłemi zdradami, — wtedy właśnie cichaczem wyjechać. Płyną ze wschodu na zachód, od Nowgorodu do Stargardu i z Wolina do Gdańska kupieckie okręty, pełne cudnych futer, srebrzystych i białych, niebieskich i czarnych, kożuchów owczych, miodu i wosku, chmielu, wina, czarujących wyrobów ze złota i srebra, z żelaza i bronzu, broni dziwnej i pieniędzy okrągłych, z rytym po dwu stronach obrazem, — pełne koni i zwierząt, — pełne najcudniejszych kobiet — na sprzedaż. Po nocy, w ślepą wichurę i nieszczędną ulewę na pokład się wedrzeć, straż milczkiem zasiec i wykłuć, płócienne skrzydła i szaty zdziurawić, żeby korab nie uszedł, i do swego brzegu wielki kadłub przyciągnąć.
Gdy rankiem w milczeniu, rozmyślający wracali, żegnał ich skinieniem głowy, pewien, że nie zapomną nauki. Szedł do rozkopująch ławice piaskowe i brodzących wśród mielizn, żeby na bryłę bladego jantaru natrafić. Ludzie obleczeni w skóry brnęli po pas i po szyję z sieciami w kształcie czerpaków, łowiąc morską kidzenę, żeby ją pilnie przepatrywać, czy wśród traw i porostów nie widać cennej zdobyczy. Trafiali bowiem na różnoforemne, płaskie i podłużne bryły, wielkie, jak dwie pięście dorosłego mężczyzny, a nawet na olbrzymie, o stopie średnicy, — na okazy doskonałej formy, kształtu i rozmiarów dojrzałej gruszki-panny, lub na kule, podobne do kropel stężałych na wzór owocu morela. Jedne z tych znalezisk miały na sobie powłokę, chropawy nalot z piasku czy gliny, przywarły na głucho, który dla przejrzystości wewnętrznej stanowił szatę złotawą, — inne były całkiem nagie, jakby odłamane od znacznie większej calizny, a w złamaniu swem gładkie i aż do dna czyste, dające się przejrzeć na wylot. Barwa tych dziwotwornych darów morza była przerozmaita: wiśniowa, jak przeczysty miód młody, albo niemal czarna, jako miód prastary, — żółta, niby wosk, lub bława, jako obar żywy, ciekący z sosen na wiosnę. Niektóre odszczepy i ułamki były w kolorze zamglone, mleczne, zielonkawe, brunatne, — niektóre zaś miały w sobie niby naśladownictwo kłębów dymu. Jeszcze inne w nieskalanem swem przezroczu, taiły nikle, białawe żyłeczki, przypominające do złudzenia, w szczególnem zmniejszeniu odnóżki i prążki kapuścianego liścia.
Smętek, dostawszy w swe ręce te lekkie kamienie, siadał na brzegu i przepatrywał ich wnętrza. Zawierały w swej głębi krynicznej komary, muchy, mole skrzydełka ważek, nogi pajączków, mrówki, maleńkie niewidzialne chrząszczyki, ćmy, szczątki kory i gałązek, kwiatuszki, okruchy szyszek, igły przedziwnych sosen, jakich już nie posiada ta ziemia nigdzie, na całym swoim obszarze, kępki mchu, krople wody, ziarenka piaskowe. Nabywca uśmiechał się, patrząc w całkowitą postać łątki nadwodnej, tak nikłą i małą, iż w przezroczystym bursztynie nawskróś przezroczyste było jej subtelne ciałeczko, niczem obszar powietrza określony pewnym kształtem nadobnym. Dumał, iż oto od prawieku, od zamierzchłych dni tego globu mumia jej istnieje i istnieć będzie, łamliwa tak i krucha, — aż do skończenia świata. Przemieniły miejsca swego pobytu łańcuchy gór, oceany i morza, — przesunęły się do innych okolic moreny, wiecznemi borami okryte, — pędziły z gór w niziny rzeki nieistniejące już dzisiaj, — przesunęły się wybrzeża potężne, — lodowce pełzały w ciągu lat tysięcy w niże dalekie, — a mała ważka przetrwała. Bystre potoki niosły bryłę bursztynu, tłukąc ją o głazy chropawe, obrabiając w kształt kuli, nurzając ją w glinach i iłach, każąc jej zwiedzać pokłady szlamów głębokich, płókać się w głębiach morza, ocierać o paszcze potworów i kołysać wiekami w burzach wielkiego Bałtyku. Mała bryła bursztynu szła może w popławach Prawisły, gdy ku zachodowi zmierzała, Odrą będąc zarazem i Wisłą, w żłobowisku ku morzu niemieckiemu zwróconem, które w miejscu Łaby dzisiejszej wywalało się w morze.
Mała bryła bursztynu kąpała się może w falach tych wielkich wód pradawnych, które przebiegały niezmierne polskie lasy i pola, rozdoły i niziny, — w jeziorach podłużnych, niby rzeki urwane, bez początku i końca, gdzie reszty przedwiecznych wiseł zostały. Mała bryła bursztynu wyciekła z łona sosny, nieznanej nam i obcej, obok której rosły palmy wszelkiego rodzaju i kształtu, słodkie kasztany, eukaliptus i magnolia, dęby, jałowce i buki.
Gdy ciepła ojczyzna bursztynowej sosny z jej morzami zastygła, zziębła i wymarzła pod lodowcem straszliwej grubości, on tylko sam ocalał, żywy płyn drzewa dawno zmarłego. Do obcej ziemi i do cudzych brzegów przybijał teraz oto, rozbitek ze światów słonecznych, pogrzebionych na wieki. Smętek pozdrawiał wiecznotrwałość łątki małej. Lubował się postacią towarzyszki w nieszkończonem trwaniu. Żałował jej, iż, tak urocza i zwiewna, nie ma prawa do ruchu, prawa do rozpostarcia skrzydełek, ażeby z więzienia wyfrunąć i narówni z nim samym przestwory wieczności przemierzać. Pocieszał ją jednak pewnem sekretnem wskazaniem. Mówił jej, iż w ludzkiem plemieniu, co się za potężne poczytuje nad wyraz, mocarz niejeden, — sam syn Kambizesa, król nad króle, Cyrus wielki, który potęgę Persów ufundował i nad całą Azyą skinienie swoje rozpostarł, — sam król Dawid, pastuch i monarcha, znawca serca ludzi i wieszczbiarz, — sam margraf Gero, nieubłagany plemion tępiciel i budowniczy nowej potęgi na gruzach, — oddałby połowę państwa i połowę życia, gdyby mógł patrzeć tak oto w kształt najdroższy, nawet zagasły i znieruchomiały, — ten umiłowanej małżonki Kassadany, a tamten w postać syna, przełożonego w miłości ojcowskiej ponad zdobycz i władzę, ponad złoty tron i prawo przemocy nad ludami, — umiłowanego bardziej, niż życie. Któryż z mocarzów nie odrzuciłby berła i korony, byleby mieć przed źrenicą cień nieruchomy skarbu duszy swojej, zamurowany a widoczny w przezroczystem polu czterech ścianek czarodziejskiego bursztynu? Smętek zachwycał się nieskazitelnością pewnych rodzajów jantaru, która była tak niedościgła, jak czystość wody morskiej w dalekich okręgach żywiołu, — jak jasność słoneczna, — która była tak nieposzlakowana, jak miłość siostry rodzonej dla rodzonego brata, jak miłość sióstr Heliad dla Faetona, rażonego piorunem. Sami to bowiem bogowie, litością zdjęci, przemienili siostry, lamentujące po stracie, w topole, a strumienie ich łez w sok płynny, z którego bursztyn się rodzi.
Ważąc na dłoni czułej ten obraz miłości serca siostry dla brata, Smętek, kiwając głową, pocieszał zewłok łątki małej, iż, jeśli nie ona sama, to ten wiążący ją przedziwny kamień Bałtyku, ta niby to martwa bryła, jest istotą żyjącą i czułą posiada duszę. Uśmiechał się, wrzucając do sakwy swej ten kamień bez wagi, ten martwy złom, obdarzony, — jak mniemał grecki filozof, — sercem czującem. Ściskał w dłoni swej tajemniczy kamień Bałtyku, nie życząc sobie, ażeby ludzie posiedli go i poznali sekret jego duszy nieznane elektron bytu. Nabywał za drogie pieniądze ten widomy znak zniszczonych lądów i zaginionych potoków wody, pamiątkę czasów, o których sama baśń zgasła, oczywisty i dotykalny płód tamtej ziemi, — genitum terrae, — którego nazwę oni po swojemu, w prostactwie swem, na swe własne słowo — jantar — przerobili. Jako kupiec z greckiej, czy italskiej krainy południa obdarzał tych ludzi narzędziem morderczem z bronzu, połyskującą mieszaniną miedzi i cyny, do którego oczy ich śmiały się z radosnem pożądaniem. Płacił im również pieniądzem srebrnym, obrączkowym, z rytym obrazem wozu czterokonnego, albo czoła okrętu, z postacią Janusa, Aretuzy, Mitrydatesa z Pontu, Jowisza, Apollina, Herkulesa. Pieniądze te chciwie chwytali i pracowicie, pod sekretem przed czyjemkolwiek spojrzeniem, zakopywali wnet w ziemię, A gdy pieniądze na miejsce jantaru w ziemi ukryli, poświęcali je czartu na przechowanie. Tedy strzegł pilnie srebrnych denarów, a ciemnemi nocami przesuszał je i przepalał. Kto zaś z ludzi ujrzał ogień przepalających się skarbów, rzucał nożem, albo krypciem z prawej nogi, gdyż wtedy zostawały tuż pod wierzchem. Inaczej na siedem sążni zapadały się w ziemię i sam jeno czart mógł wiedzieć, gdzie się znajdują.
Teraz, w tym przecudnym dniu wiosny Smętek sam jeden wędrował. Brodził po kolana w trawach, w kwiatach się nurzał. Minął dolinę między dwiema siostrzanemi wydmami. Wszedł na wyniosły szczyt radłowski, gdzie jeszcze ziemia wywrócona leżała na prastarem cerkwisku przy poszukiwaniu przez najeźdźców skarbu praszczurów. Zstąpił w dolinę, zmierzającą ku morzu. Rosła tam iwa nad ponikiem, który z boku góry wyciekał, pojąc brzozy, jaskry i sitowie. Smętek uciął pławinę wierzby młodocianej, oprawił ją, starannie ostukał i wykręcił fujarkę sponad sęczków przyciętych. Zagrał samemu sobie śpiewankę wiośnianą. Słońce napełniło to najpiękniejsze uroczysko ziemi światłem życiodajnem i niknącemi cieniami polotnych obłoków. Równa łąka dno doliny zasłała. Przykre góry ze wszech stron ją obiegły, a las ciemny, prastary rozpostarł się na górach. Tysiąc ptaków śpiewał w gajach, a nad trawami, niby fruwające kwiaty, polatywał tysiąc wielobarwnych motylów. Smętek miał za sobą żółtą górę żarnowca, płonącą jakgdyby stos ognisty, — przed sobą, jakby w objęciu dwu wyniosłych pagórów, miał lazurowe wody morza. Śmiały się migotliwem lśnieniem, mełgały się iskrami żywemi te fijołkowe przepaście. Pochwycony przez melodyę szczęśliwą, która z jego ligawki, jak śpiew ze słowiczej gardzieli wionęła, zakołysał się, zaniósł od melodyjnego pląsania. Zatańczył. Od pobrzeża do pobrzeża lasu z prawej i lasu z lewej, wpoprzek niewysłowionej doliny unaszał się w dźwiękach szczęśliwej piosenki, na sprężystych i giętkich kolanach. Zakołysały się nie od podmuchu wietrzyków, lecz od toniki jego uniesionej melodyi drzewa prastare, — dęby i buki, graby i lipy, — słały się w ślad jego pląsów poszumy sosen zielonych. Zakołysały się złote głowy brzóz białych, stojących rzędem na leśnym skraju, osnute zwieszonemi baziami. Pochylały się za nim głowiny różane i niebieskie młodocianych kwiatów i wysmukłych ziół. Rojem pofrunęły żółte i błękitne, białe i wielobarwne motyle. Tam się w swym locie rzucały ciężkie pszczoły, dźwigając w wolach przełykowych brzemiona woniejącej żywicy i pyłów, zlizanych na dnie kwietnych kielichów, których subtelne narządy zdruzgotały nogami, gdzie doskonale piękny rzut jego stopy migał nad zielenią trawy, rosą zmoczonej. Zatoczył nad nim strzeliście krąg doskonale okrągły, świszczący w czystym lazurze jastrząb płomykowany brunatno, który właśnie opił się był ciepłej krwi i nażarł drgających piersi gołębicy, a teraz czuł szczęście siły niezwyciężonej, potęgę zasilonej dumy i moc szerzenia śmiercionośnego postrachu, łaskę panowania i prawo swe święte do mordu, dane mu w lenno zwyższa, — jako wzmożoną doskonałość szponów i czarownie lekką, weselną moc skrzydeł. Wysunął się z pachnącego bugaju wilk rudy, który był właśnie dopadł kotnej zajęczycy, ociężałej w ucieczce, i pochłonął ją wraz z płodem, w smaku rozkosznym, drgającym od żaru matczynego łona. Syk uwielbienia posyłały mu ze swych dziupli jarzębiate sowy, morderczynie makolągw, dzierlatek, strzyżyków i sikorek. Wykrzykiwały na cześć jego tańca zgiełkliwe pochwały krasnopióre żołny, które w lot zabijają lekkoskrzydłe motyle i ociężałe żuki. Szybowały za nim jaskółki loty niedościgłemi dla spojrzenia, naśladującemi jego taniec, wesoło i wśród świegotu pożerając niewidzialny świat muszek i nikłych komarów. Wysunął się z nory lis rdzawy, który miękkiemi kroki zaniósł był dzieciom matkę kuropatwę i potłukł ciepłe jej jaja. Wypełza ze swej szczeliny śmiercionośna żmija, która dopiero co nacisnęła pęcherz podzębny o różane, opalone ciałko i z rozkoszą przedziwną nasączyła jadu w ranę nóżki dziewczyneczki radosnej, zrywającej żółte kaczeńce w tym czarującym rozdole. Płowa łasica wymknęła się na światło z wypróchniałego pnia wierzby, gdzie potargała piersi i przegryzła gardziołko świętobliwego skowronka, schwytanego w nieomylne pazury, gdy po ukończeniu natchnionej pieśni w niebiesiech, przypadł do grudki zimnej ziemi, ciałeczkiem jego przygrzanej, aby uciszyć serce rozkoszą wznoszenia hymnu ponad miarę strudzone. Brunatny niedźwiedź bartnik podźwignął się na swych szerokich podstawach, stanął pionowo i na wzór Smętka zatańczył, doświadczając wysokiej, a rozkosznej złudy i najżywszej swojej radości, jakby w tej właśnie chwili pod osłoną gęstego kożucha, wpośród dzikiej podniety załamywania się w jego skórze zajadłych żądeł i kolców, wydzierał całkowitą barć, mieszał prawą łapą miód, wosk i rojące się pszczoły, a chciwie żywą, gorącą masę połykał.
Wzrok Smętka tak straszliwie płomienny i zapamiętały, jakby w nim zawarła się w tej chwili moc wszystkich drapieżnych zwierząt, mordujących ptaków, zabójczych gadów, skorupiaków i ryb, jadowitych komarów, trujących jagód, roślin i grzybów w jedno zestrzelona, potęga trucicieli i morderców, gdy zdobycz swą rozszarpują, zabijają ukąszeniem, ciosem, podstępem, lub zdradzieckiem czyhaniem, — miotał się w górę i na strony, po powierzchni ziemi i morza, padał w głąb utwierdzenia i w nadobłoczne wyżyny. Zewsząd niósł się ku niemu poklask tajemniczy, sekretna pochwała, hymn jednej jedynej zgody, zarazem czucia, myśli, żądzy, wysiłku i dokonania w skutku śmiercionośnym. Łamanie stawów, chłeptanie krwi, rozkosz, gdy od zadanego ciosu, lub jadu serce drży, szamoce się i przestaje uderzać, wzrok zagasa i moc życia się kończy, — owiewało jego słuch we wszechistnienie wydany. Pląs jego stał się arcydoskonały w obliczu dokonywującej się śmierci. Lędźwie jego same się niosły wśród kwiatów zdeptanych. Ruch jego każdy był celowo nieomylny, jako rzut skrzydła jastrzębia, rylcem doskonałości we wklęsłych cyrklowany niebiesiech, — jako uderzenie płetwy rekina w morzu, — jako przebiegłe stąpanie gromady wilków, gdy na czyjąś nagłą śmierć dybiąc, następny wkracza w ślady poprzednika tak umiejętnie, iż tylko jednego trop zostaje, — jako świadomie trafne lisa pomknienie i jako prześliczne wywijanie się skrętów żmii.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.