Wiatr od morza/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wiatr od morza | |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego | |
Wydawca | J. Mortkowicz | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STEFAN ŻEROMSKI
WIATR OD MORZA
POWIEŚĆ
wydanie trzecie
WARSZAWA — MCMXXVI — KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
Ofiaruję ten utwór córce mej
MONICE
z gorącem życzeniem, ażeby
GDY DOROŚNIE
nie znalazła już śladów Smętka
na ulubionem jej wybrzeżu
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
|
Ujrzeli nareszcie bielejące brzegi. Wśród nocy ciemnej śnili o tym widoku na dnie dwużaglowych statków, obitych skórą fok i białych niedźwiedzi, jeleni, odyńców i byków, — pośród tarcic napuszczonych smołą, gdy woda zamarzająca igłami kłuła golenie, a wicher morski zapierał oddech w gardzielach. W kolisku rozbestwionej burzy, gdy nagłe ryki i ponure łoskoty wybiegały z przepaści między wyniosłemi bałwany, jakgdyby łono ziemi pod niewolą wiekuistą wód głębiny zawarte przychodziło do głosu, śniła im się, — której jeszcze nie deptali, — garbata i od lasów rozchwianych falująca susza. Gdy wały niezmierne, chytrze, jak rozjuszone i z zemsty oszalałe zwierzęta, szły z nieskończonej oddali, ażeby pod burty znagła się podsadzać i na płask rozpościerać czarne żagle po przepaścistej wodzie, nie drżało serce wojowników i ręka ich nie popuściła szuta, liny przywiązanej do żagla. Gdy wyspy trzęsły się w posadach od uderzeń jakoby młota stolemów, gdy huk i świst powietrza płoszył sen z oczu ludzi pod niskiemi powały, w ciemnych izbach rybackich, najezdnicy drzemali spokojnie na dnie łodzi, ukołysani od rzutów z góry na dół, od smaku soli i zapachu smoły. Uszy ich ogłuszone od huku zaczynały słyszeć teraz nanowo, — oczy przyuczone do barwy trupiobladej fali wchłaniały z niewysłowioną rozkoszą stałe smugi ziemi nad kątowiskiem zatoki, — płuca ich, przywykłe do wchłaniania olbrzymiego powietrza w morskich przestworzach, oddychały z ulgą w niemych okręgach małego morza. Radosny okrzyk fruwał teraz z łodzi do łodzi, jak złowieszcza rybitwa. Pokazały się dalekie, płaskie doliny, żółte smugi urwisk wysokich, góry piaskowe, strome gliny, które odziewa porost prastarego lasu, — i białe, gołe cyple, wchodzące daleko w wody.
Chytrze chwytając w szaty żagli wiatry sprzeczne, szerokie i ciasne, na każdy nastawione podmuch, i ze wszech sił pracując paczynami, dotarli do lodu, co opancerza haki i niskie piachów osady. Dzioby korabiów worały się między lody, które rozgarnęła na strony słodka woda strumienia, z lądu idącego zakosem, — i w zatory strzyży, poskładanej przez północną flagę. Wydźwignąwszy czoła łodzi na lodozwały brzegowe, przywiązali je mocno do obmarzniętych pniów nadbrzeżnych linami z kręconego rzemienia. Wdziali hełmy wysokie. Porwali ze swych statków długie topory, przypasali naostrzone miecze, zawściągnęli pasy czerwonych puklerzów i ku lądowi pobiegli.
Dźwięczał nareszcie pod ich zdobywczym sandałem lód, zasklepiający niziny! Pięta uderzała o grudę calizny! W prawo i w lewo słały się gliny, rozmazane przez zawieje i pluty, oślinione przez piany bałwanów, a w czasie upału zeschłe w twarde skorupy. Badyle porostów i korzenie żarnowca wymarznięte do ziemi, krzaki głogu dzikiego, iwiny i tarek plątały się pod stopą pędzącą. Wysoko nad odpłuczyska poziomem wznosiły się brzegi, barwione żółtemi i śniademi wstęgami uwarstwień. Strome pęknięcia rozdzierały tam, w górze, jednolitą wyniosłości caliznę. Pieczary i jamy, które morze w ciągu stuleci wyjadło, otwierały się w brzegów martwicy, jako gościnne koleby. Na szczycie góry tak wyniosłym, że szum morza do połowy osłabły ku niemu przypada, szamotały się w wichrze barwne sosny. Czerwone ich pnie były strzeliste i gładkie, czuby ubarwione najczarowniejszą zielenią. Zdawało się pędzącym wzgórę, że te puszcz czatownice i wysłanki cichych lasów, śpiących w spokoju lądowej zimy, podają hasła na trwogę, że swe korzenie chcą wysiepać z nad przepaści i że krzyk niemy szamoce się i wyrywa ku swoim w ich splątanych gałęziach. Gdy napastnicy gromadą dzikich i ponurych atletów na stromy wierzchołek wypadli, szukali na wsze strony oczyma mieszkań ludzkich. Nienawidzili osiedzicieli tej strony, zanim ujrzeli dym ich ogniska. Nienawidzili ich pracy i ich snu pod odymionemi belkami i pod zczerniałym sosrębem, który praszczurów dzieciństwo życie i zgon zamierzchły pamięta. Nienawidzili ich pokory i wybiegających z pokory względem ludzi, podstępów nieskończonych względem zwierząt, ryb, ptaków i owadów.
Ujrzeli widne zdala na cyplu Oxywia grodzisko. Czuli pod zdyszanemi żebrami, ssanie żądzy. Jak rude orły wlepili oczy, chciwe rzezi i zwycięstwa w strzelisty widok zamku, w drewniane wieże i strzechy, ostrokoły, ościenie i zasieki, sterczące na kępy krawędziach, ponad morzem zielonem i ponad szeroko rozpostartym na tyłach moczarem. Oto pochwycili nareszcie oczyma cel swej drogi dalekiej poprzez wicher, mróz, deszcz i przez niezliczone morskie denegi. Otrok posłuszny, huragan, zdradziecko wegnany i zagarnięty w żagle, przypchnął ich do przyciesi i dachów, które niewolnicza praca ścięła w boru, obrobiła i ku obronie dźwignęła. Jaskrawa północy gwiazda wskazywała im w mroku szlak prosty na morzu do tego urwiska klęski niechybnej leśnych łazęgów, rolników, pastuchów i rybaków. Sprzymierzeńcy oceanu dzikiego już widzieli w pospólnem marzeniu wielobarwny ogień szybujący chorągwianemi przeguby ponad krzepią Oxywia. Zapragnęli wraz wszyscy rozkoszy morderstwa i widoku męki pobitych, gdy można będzie ze śmiechem polować na uciekającą trzodę mieszkańców, dopadać mieczem dziadów struchlałych, jak prosięta zakłuwać dzieci, ciosem skracać płacz matek szpetnych, a hoże wlec za włosy, — gdy na ofiarę północnym bogom będzie można zarznąć dziesiątą część jeńców, a złupiwszy wszystko, odpłynąć w łunie wspaniałego pożaru domostw i lasów, wśród pieśni tryumfalnej, ku innym, nowym, nieznanym wybrzeżom. Popadli w niszczycielskie rozjuszenie. Dali się porwać furyi krwiożerczego instynktu. Pancerze z błota walki krwią obmywać! Wyrywać szponami wnętrzności z brzuchów, nożem rozdartych! Wykłuwać starannie źrenice omdlałe, z lęku oślepłe, błagalne! Odłamywać żebra aż do bioder, jako badyle, ażeby rana piersi tworzyła podobiznę rozpostartych skrzydeł orła! Mieczem płatać przyłbice i żywcem skalpy zdzierać z czaszek wojenników pojmanych! Ostrym toporem odcinać prawice wzniesione do walki, jako odszczepy drzewa w boru! Oszczepem z wątłego drzewa wiązu o grocie zatrutym otwierać rany, kwitnące, jak róże! Słuchać dzikiego pisku niedorosłych dziewcząt, na ziemię między zdobywców rzuconych! Spać głucho w zapachu krwi gorącej, co zaleje podłogi i skrzepnie pod progami zdobytego grodziszcza, spać głucho na jęczących łonach kobiet z powiązanemi rękami!
Gdy ze wzgórza w płaską dolinę runęli i przebiegli pażycę szeroką, moczarem czarnym i grzęskim zalaną, rozległa się w ich szeregach saga skalda młodego.
Wrzało w tej pieśni męstwo nieustraszone wszego wojska i pasya wszystkich wikingów, szukająca niebezpieczeństw najazdu i podboju, zwycięstw w śmiertelnych zapasach i samej nawet klęski. Pieniła się w jego pieśni nieposkromiona siła, dziko wyła rozpacz pokonanych i bezmyślnie szalała radość. Wyrywało się z jego pieśni ponad wszystko dumne piękno łamania wszelkiego zakazu, niweczenia przeszkody, imania nieulękłą prawicą wszystkiego, co istnieje. Słyszeli wszyscy w tej pieśni pochwałę wilka, idącego po strawę na pole ludzkiej walki, i pochwałę ptaka kruka, który za zdobywcami polata na pobojowiska, pełne trupów bezwładnych bezsilnych i śmiesznych.
Porywał, podniecał, unosił i gnał znowu pędzących jutów, ni to bat świszczący, śpiew skalda młodego. Wiekuista młodość i zawsze ta sama a nigdy nieubywająca żądza w nim płonęła. Słyszeli zzewnątrz przylatującą, a wewnątrz siebie samych na wezwanie zaczajoną furję, ażeby służyć wiernie rzemiosłu swemu morderstwu, ażeby zwyciężać ludzi dla samego zwycięstwa, a klęskę dla samej klęski ponosić. Pili z jet pieśni nie napój, lecz samo nigdy nienasycone pragnienie widoku wiekuistej walki człowieka z człowiekiem.
Przyskoczywszy zaś do samego płaskowzgórza stromemi taflami, zlatującego w piany morza, ujrzeli ludzi zaczajonych nad urwiskiem. Wódz Rörik, utworzywszy w oczach słowian równy zastęp ze swych wojowników na płaskim brzegu, kazał na wroga uderzyć. Leżąc na skraju góry w zaszczycie swych tarcz skórą obciągnionych, obrońcy rzucili na zdobywców olbrzymie głazy, śniaty drzewa, wylewali wrzącą smołę i ukrop. Pod zasłoną puklerzów jutowie ustąpili aż do rzeczki. Wtedy obrońcy, rozwarłszy bramy grodziszcza i wiszące mosty spuściwszy, rzucili się w pogoń za nimi. Lecz tu w gwałtownem natarciu pobici zostali na głowę. Wtedy to jeden z Kaszubów wystąpił poprzed szeregi i wyzywał Jutów do walki jednego przeciw jednemu. Był to wróż, czy czarownik, osobliwy wśród innych ze względu na wzrost i budowę ciała. Włosy jego były w warkocz splecione. Na sobie miał białe skóry wyprawne, pancerz na piersi z rogów kopyt końskich, jako łuska karaceny naszytych, a w ręku młot olbrzymi, kamienny. Wódz Rörik przystał na spotkanie z umową, że skutkiem zwycięstwa Słowianina będzie odstąpienie od zamku, a w razie zwycięstwa rycerza Jutów nastąpi oddanie grodu. Na spotkanie kaszubskie wyszedł najmężniejszy, najdzielniejszy, niezwyciężony młodzieniec, Oleg, bohater. Słowiański wróż, czy czarownik, podbiegł ku niemu, podniósł swój młot kamienny i od jednego ciosu zabił Dana. Słowianie przyczajeni na wałach grodziszcza, — gdzie za nasypami ludzką rzuconemi ręką, taiła się woda, wyniesiona aż do połowy urwiska, — wydali okrzyk radości. Jutowie, stojący na brzegu wokoł wielkiej łodzi Rörika wydali okrzyk zgrozy i zemsty. Wśród wrzawy dwu woisk, wyzwisk i zniewag czarownik przechadzał się tryumfując. Wówczas z zastępów Rörika wystąpi inny wojownik, Fortinbras, znający czary. Wróż słowiański wyciągnął ręce i skinął przytakująco. Począł przed wojskiem swem tańczyć radośnie, tupać i skakać na miejscu, klaskając w dłonie. Wśród uwagi dwu hufców i wielkiej ciszy, tam na górze i tu w dole, wojownicy rzucili się na siebie. Obaj potężni i obaj znający czary, rozdarli swe tarcze, zmiażdżyli szyszaki, zadali sobie nawzajem ciosy tak śmiertelne, że wkrótce obadwaj ranami okryci i krwią brocząc, z głuchym łoskotem na ziemię runęli. Wtedy wódz Rörik dał znak do zdradzieckiej napaści. Syk mieczów normandzkich, z pochew wyrwanych, zagłuszył morskie szelesty. Blask mieczów waregskich, jak błyskawica zamigotał. Mieliż morscy rycerze, których dzień upływał wśród boju, a sen wśród gromu i błyskawic, których jedynem zajęciem była żegluga, wojna i rabunek, dochować wiary prostakom, zgarbionym w pracy około zasiewów, doglądania żniwa i omłotu prosa, zabiegów około zbiórki jagód, orzechów i grzybów, otrząsania po lesie dzikich jabłek i gruszek, warzenia potrawy z tłuczonego owsa i leśnego miodu, podbierania jaj przelotnego ptactwa i łowienia ryby?
Drużyna Rörika pomknęła na wroga, gołą dłonią czepiając się kolców głogu i igieł tarniny, ostrych bylin charszczu ostrego i kłączów takrocznego żarnowca. Wtargnąwszy na wał sypany, junacy rzucili się wpław przez podmarzniętą kałużę rowu, wydźwigniętego na połowę wysokości urwiska. Kto z niej wybrnąć i piąć się zaczął ku ścianom, węgłom i zaworom grodu, wszczepiał okrwawione palce w śliską powłokę prostopadłej szklanej góry, co wokół zamku z morskiego wypalona piasku potrzymywała przyciesi szerokie i stromy częstokół. Krew wikingów kapała w wody rowu, na lodowisko fosy, ciekła długiemi smugami po okrągłych bokach szklanej góry. Chmury strzał leciały z łuków słowiańskich na twarde szyszaki. Ciała nieulękłych bersekierów zlatywały w otchlisko, gdzie kipi ciemne morze ze wściekłą potęgą, gdzie się ciska na hardy przylądek i gdzie czuby pian, po zimnej chlaszcząc glinie, wyśpiewują nieulękłych chwałę.
Od majowego z południa powiewu morze stawało się bławe, niby oczy kobiece. Wody jego snuły się same w sobie i bezwładem fał, ciężarem opadania wygładzały piaski wybrzeża, poorane od lodów. Gorący oddech dalekich stron południa kołysał się w gęsiach tych i przybijał do wyziębłych brzegów. Piaski były nieustępliwe, niemal twarte, jak skrzyżale kamienne. Mięka kidzena, zielonawa powłoka zwiędłych wodorostów, wypchnięta z toni, rozpościerała się na wzór kobierca, żeby snadź ostre kamyki, z głębokiego wymiecione odmętu, bosej stopy nie skrzywdziły. Równe, powłoczyste, ciężkie morze, na rewach i mieliznach żółte, na głębinach ciemnomodre, w cieniu obłoków zielone, przeistaczało się w przystań cichą, w rozkosz spojrzenia. Wysnuwało się z błękitu niewidzialne dotychczas, dalekie, jasne pasmo międzymorza. Naprzeciwko niego miłościwym łukiem zaznaczał się szlak mierzei jeszcze mniej znaczny, — ni to plama podłużna w źrenicy, — ląd, który wielka rzeka z ziem swoich przez wieki wieków wynosi. Zataczały się ku sobie w źrenicy patrzącej te dwie krzywe linie, jakgdyby rzęsa górna i rzęsa dolna nad okiem niewysłowionej piękności. I otwierało się ku wiosennemu słońcu oko morza wiosenne, nieobjęte, nienapatrzone, samo w sobie doskonałe. Błękit niebieski i światło niebieskie przeniknęły wody i ziemie dalekie, czyniąc z nich jedyną istność piękności. Nad ziemią sunęły białe i śniade obłoki. Gdy obłok płynął nad kolebskiemi wzgórzami, wątły cień przesuwał się po zieleni lasów. Tam między jedną a drugą duną gajem sosnowym obrosłą, otwierała się cicha dolina. A za doliną wznosiła się duna osobna, którą od podnóża do szczytu pokrył żarnowiec sam, jedyny. Witeczki jego z korzeni twardych, jak róg pędzące nagiemi rózgami, nie miały jeszcze liści. Sam jeno jasnożółty, płomiennobarwny kwiat od korzenia do najwyższego pędu je okrył. I wszystka góra od podnóża do okrągłego, najwyższego wierzchołka stała, jako jeden krzak ognisty, jasnożółta, na wzór słońca płomieniejąc. Zapach traw młodych niósł się z poprzecznych łąk między górami, gdzie Kaczy strumień po kamieniach z lasów spada, ażeby potem cichym błądzikiem zataczać się między wierzbami i niepostrzeżenie w żółtych piaskach przelewać swe leśne wody. Daleki odgłos morza uderzał w ciche doliny między górami. Jakby usiłując naśladować piękność i nieskończoną melodyę morskiego szumu, zanosiły się od śpiewu słowiki i kosy, przelewając melodye w melodye swoje. A jakgdyby na skutek śpiewu kosów i słowików, wzruszała się śniada i żółta ziemia, gliny i piaski, a z łona jej wonne konwalje tryskały.
Czarny łowiec, który jako skald z orszakami normannów przybiegł był na tę ziemię, błąkał się w tych oto stronach. Mieszkał wśród tego plemienia. Na koźle lub dziku przebiegał niezbrodzone puszcze, polując na dzieciobójczynie. Widywali go drwale pod Budowem i pasterze po Rziszczem, gdy przychodził do ogniska w nocy, prosząc o pozwolenie upieczenia sarniego uda w głowniach sosnowych. Na przesmykach i polanach niezmiernych puszcz między Odrą a Wisłą, ponad wysokobrzeżnemi jeziorami, z których stężyczyńskiej głębiny czarownym wężem obok Babidołu Radunia się snuje, gdziekolwiek na wschód i zachód od Wieżycy mowa jednako brzmiała pod dymem bud leśnych i checz na polanach, trwoga padała na ludzi przed czarnym myśliwym. Nadano mu wszędy Smętka imię, tropił bowiem chytrze młode dziewczyny ponad brzegami głębokich strumieni i nie przepuścił ani jednej, gdy się wśród bólu strasznego i w trwodze większej od bólu słaniała u stromych urwisk czarnego jeziora, szukając dogodnego odmętu, ażeby z kamieniem nieudźwignionym u kruchej szyjeczki cisnąć weń płód, zrodzony sekretnie, wbrew prawom i naprzekór ustawom, świadectwo hańby niezmytej, zbrodni największej, owoc miłości niezwalczonej i nieodpartej męskiej przemocy Chodził ślad w ślad, — smętny tropiciel, — za ojcobójcami, gryzącymi w sobie na miejscach samotnych wiekuiście nie do-zgryzienia zabójczy jad wspomnień o ciosie. Rozżarzał aż do szaleństwa oczywistości pamięć uczynku, podpowiadał fenomeny wydarzenia, postokroć, potysiąckroć przyprowadzał widzenie sprawy w tosamo miejsce, w tęsamą godzinę i wtedy sekretnym kluczem otwierał w duszy przeklęte drzwi jaskini nieposkromionej żałości, w której się wieczny ogień pali. Stawał niewidoczny a obecny, — sam, — nad legowiskiem synobójców. Nanowo rozdmuchiwał swym mieszkiem węgle piekielnego gniewu, od długości czasu perzynę okryte, — przygasłe. Podnosił nawowo rękę, która w furyi zamordowała i łagodnie naciskał powieki, żeby oczy płakały straszliwszem ponad wszystko, sennem płakaniem nad zaklęsłą, ohydną ziemię, w której leży syn, sekretnie ojcowską ręką zabity.
Rozsyłał z krzaków bzu, gdzie przebywały, podwładne mu krośnięta, karzełki na pół łokcia wysokie, z wielkiemi głowami, czerwonemi nosy i w modrem obleczeniu, ażeby po nocy, przy blasku księżyca zamieniały w kołyskach dzieci, podrzucając swe własne potwory matkom, co się wymykały skrycie po za węgły checz dla tajemnej, poksiężycowej rozpusty.
Sam zaś podrzucał mory w ciała bladolicych dziewcząt, które odtąd przy świetle księżyca wałęsać się musiały, błąkać się po brzegach wód, po dachach i płotach, po stajniach końskich i oborach krów, po zaroślach tarniny, męczyć siebie i męczyć ciężkiemi ponocnemi morzyskami ludzi, zwierzęta i rośliny. Sunęły tedy pod powiekami zdrowych i tęgich młokosów, jako ciała nadobne, omdlałe z żądzy, jako rozkoszne nagie omony, widziadła, wyciągające kusicielskie objęcia. Nie było ustawy, nie było zakazu, nie było prawa, któreby przed ich pięknością zaporę postawić mogło. Mocniejsze było niezwalczone widzenie ich urody, niż sam lęk przedeśmiercią.
Podchodził skrycie pod progi i nastawiał miski z jedzeniem, zaprawionem dyablim pomiotem, ażeby baby chutliwe zjadały zadaną strawę i przeistaczały się w czarownice. Gdy zaś którą tak podstępnie zawładnął, gnał ją z checzy do checzy, by urzekała ludzi i zwierzęta, szkodziła na zdrowiu maleńkim dzieciom i uwodziła niewinnych młodzianków. Gdy księżyc ubywający odchodził w gorzki nocny mrok, w głuchą nicość, gdy wicher jesienny jęczał w gałęziach drzew prastarych, siadały przy po posłaniach kobiet schorzałych, ciężarnych, nie mogących spać, u łoża matek, co potraciły małe dziateczki, wskutek zamachów przedziwnych i ciosów bezlitosnych tajnych chorób, rzucając z głębi nocy bez końca, nocy boleści, na ich łona łkające wciąż nowe, nieudźwignione ciężary.
Jako chłopiec przecudnooki, jako knop pięknolicy, przewijał się przed oczyma, w myślach i w pożądaniu, które nigdy nie gaśnie, rozkwitających dziewcząt i kwitnących kobiet, wabiąc je w tajne skrytki sekretnej miłości, ukazując poza wszystkiemi ustawami świata i związkami rodu kwieciste i woniejące schadzki zacisze. Oplatały się wokół niego wszystkiemi pomyśleniami, wszystkiem czuciem, zachceniem i przyzwoleniem, zaprzedawały mu się po dniu i w nocy ciągłym uśmiechem, szukały go niechcący przez sen nagiem ramieniem, wzdychającemi piersiami i bezwładem nóg rozchylonych. Gdy księżyc w pełni swem czarodziejskiem światłem przenikał mgły wiotkie jezior i głębie lasów, gdzie mieszka trwoga, — gdy daleki śpiew słowiczy napełniał bugaje, piękne jego przezgrzechy kusiły do marzeń o zakazanej miłości wszystkie serca kobiece, straszyły je widokiem szybkiego ubywania młodości, przygasania czaru, odchodzenia raz nazawsze miłosnego wdzięku, — ukazywały niebezpieczeństwo zaniedbania w rzeczy szczęścia i ze wszech sił, wszelkiemi sztukami pobudzały żądzę.
Popędzał straszydła w skórze jeżowej, żeby o ciemnej nocy wpadały z sieni do niskich, czarnych izb, żeby naciskały odymione belki aż do trzaskania — trzask — trzask — trzask, żeby ciężkiemi kopytami tupały po powale tup — tup — tup, — żeby chodziły popod okna i czaiły się za węgłami — szur — szur — szur, — żeby gdy spać nie można, zaglądały do pieca i wymiatały na ziemię rozżarzone węgielki. Nasycał się wówczas trwogą, padającą na wycieńczone położnice, na młode mężatki, którym mężowie zgniłą jakowąś niemoc wtrącili do wnętrza, od czego gasły z dnia na dzień, z nocy na noc, — na samotne dziewczyny za czemś własnem wciąż wzdychające w zaduchu kominów rozpalonych i wśród męczarni nocy nieskończonej.
Wcielał swych wupich, strzygoniów w ciała ludzkie i posyłał ich na chybił-trafił, to tu, to tam, między naród człowieczy. Wybierał między dziewczętami na chybił-trafił, to tę, to ową i czynił z niej stworę wieszczą, upiora, który po śmierci cielesnej nie sztywnieje, lecz czerwony jest i mięki, jak człowiek za życia. Patrzył z pociechą, jak rój wupich i wieszczych wyciąga ze świata i wlecze na cerkwiszcze rodzeństwo, braci, siostry, najbliższych krewnych i przyjaciół, aż do najdalszego pokolenia, dopóki przerażeni ludzie nie wywleką trupa z mogiły, gdzie leży z otwartemi oczami, łypiąc chytrą źrenicą, z koszulą i wszelkiem ruchnem po pas zżartem z głodu, — ażeby mu głowę odrąbać wielkim toporem. Sam zasię najchętniej przemieniał się w stolema, wielkoluda, który stojąc na Zamczatej górze ponad Żarnowskiem jeziorem, ciska olbrzymi głaz o ćwierć mili w ludzkie siedziby. Nosił na łańcuchu niezmierną skałę z dalekich gór na drodze do Cząstkowa z zamiarem, żeby ją cisnąć w Gdańska bramy, — gdyby go — ba! na tej to drodze pianie kura nie zastało. Tak tedy cisnął skrzyżal na lewą stronę drogi między chojaki — i uciekł. Stojąc kędyś na kępie Oxywia miotał głazy w radłowskie góry, lecz chybiwszy, trafił w morze, gdzie dotąd leżą w pobliżu brzegu, iżby się na nich rybackie łodzie roztrącały.
Mieszkał zasie to tu, to tam, w zamkach zaklętych, — na granicy między Lebkową a Kortoszeną, w Glincy pode wsią Korne, lub w wielkiem zamkowiszczu pod Gniewinem. Do ludzi ponad jeziorami, którzy starym obyczajem siedzieli w wysokich nad wodą paliszczach, przybywał w gości, niosąc im pokusę, spustoszenie siły, złe i strach. Do dzikich i śmiałych karczowników, którzy prapradziadowską bronzową lub z cudzoziemską żelazną siekierą w dłoni rzucali się w tajne ostępy, ażeby je trzebić, a na polanach wyłuskiwać z ziemi kamienie, wyrywać pniaki, równać i do góry spodem leśną glebą odwracać, — ażeby ziarno prosa i owsa zasiewać, — przychodził jako kupiec, obcokrajowy »gość«, czarno odziany w niewidziane i niesłychane suknie z tkaniny. Okryci dwiema skórami zdartemi z zabitego barana, które łykiem lipy zeszywali, otwartemi z boków i z dziurą u góry dla wdziewania przez głowę, patrzyli, jako na niezwalczoną pokusę, gdy się mienił przed nimi. Mienił się zaś i przewijał, jak kuna, jak kraska, jak wiwilga, jak węgorz w głębinie od lśniącego chińskiego atłasu, którego używanie śmiercią było przez bogdychanów karane, a wartość ze złotem się równała poza chińskim murem. Lśnił od zielonego aksamitu, którego ojczyzną były Indje, — od jedwabnego adamaszku z Damaszku i Babilonu rodem.
Stowarzyszał się z łowcami, idącymi pod wrzesień ponurą i niezbadaną bytowską puszczą na rykowiska jeleni. Gdy trwożne łanie zbijały się w gromadki po ośm i dziesięć, kryjąc się w zaroślach przed krasnym trzydziestoletnim rogaczem, ozdobionym koroną rogów rzeźbionych, co biegał wokół z nozdrzami spuszczonemi ku ziemi, — czarny łowiec z rozkoszą śledził igrzysko. Zaczajony w zaroślach pękał ze śmiechu, gdy dwa najtęższe byki, walcząc samowtór o prawo dostępu do stadka cichych i nadobnych łań, spuściwszy łby, z szaloną wściekłością wieńcami na się trzaskały. Radował się doskonale, gdy każdy z zapaśników odtrącał ciosy przeciwnika z niewidzianą zręcznością, a uderzał w odwet z furyą niesłychaną gałęziami ocznemi, ażeby wroga rozedrzeć. A rozkosz widza dosięgała zenitu, śmiech jegu brzmiał na całą puszczę, jakoby hukanie puchacza i jakoby pisk kani, skoro walczący rywale tak splątywali się wśród uderzeń wieńcami, iż żadna już na ziemi siła nie mogłaby rozwikłać i rozłączyć obłych odrośli, pokrytych zahaczeniami drobnych pereł. Stojąc tak pod cieniem milczących dębów, bez możności schylania pysków do trawy, która u kolan ich pachniała, połyskiwali na się ocznemi świecami, miotającemi nienawiść za dnia i w nocy, walczyli rykiem, aż póki wycieńczenie zupełne po dniach i tygodniach nie zwaliło obudwu zalotników na ziemię i śmierć straszliwa z miłości i głodu nie zakończyła ich boju. Czarny łowiec wdzierał się z towarzyszami w najgłębsze mateczniki, gdzie w mroku leśnym śniły wody posępnych wdzydzkich, sumińskich i kruszyńskich jezior, nad których brzegami, wśród ostrowów i długich zalewisk, idących w kraj, — w niskich zaroślach, przebywały rogacze, oczekujące na stwardnienie wieńców, karmiąc się bukwią i żołędziami, wrzosem, mchem i zieleniną pędów. Łanie, przewodniczki stada i młode jelonki, które jeszcze nie widywały ludzi, nie uczuwały lęku na widok dwunogów o bladych twarzach. Zbliżały się ufnie i z ciekawością, spoglądając na przybyszów naiwnemi cud-oczyma. Dopiero gdy ostro zacięte pocioski, niechybiającą rzucone prawicą, gasiły ich ufne oczy, wykłuwając jasne płomienie podłużnych źrenic, a okrutna sulica przebijała grotem nawylot serce przeczyste, rzucały się z nad Czarnej wody do ucieczki zarówno stare, samotnie żyjące wielkorogi, jak białoplamiste cielęta i tkliwe matki, które zwykły na mocy wrodzonego im geniuszu bohatersko za potomstwo umierać. Gdy stado uchodziło co siły z rodzinnej ostoi, czarny łowiec pędził za niem na czele szczwaczów, spuszczających srogie psy ze smyczy. Zawziętość jego rosła w biegu, gdy pędzący myśliwce mijali wzgórza i doliny, okrążali jeziora, wskok przebiegali lasy, przepływali rzeki i przesadzali strumienie. Ludzie przeistaczali się w psy zaciekłe, a psy zapożyczały wściekłości od ludzi. Jedni i drudzy nie pierwej spoczywali, aż dymiące od żaru jelita i krwawe narogi wydarli z rozszarpanego brzucha wielkiego jelenia, a czarny łowiec potężnemi rękami wyszarpał serce łani. ażeby patrzeć w nie ze wzgardą, miłością do potomstwa nawet po skonie bijące.
Zimową porą, w tęgie mrozy, gdy stada turów po czterdzieści i pięćdziesiąt w gromadzie wychodziły z mokradeł na miejsca suche i bardziej wyniosłe, ażeby szukać paszy pod śniegiem, wygryzać korzonki roślin, głodzić pąkowie jesionów, korę i gałązki drzew liściastych, czarny łowiec sunął zcicha na łyżach za towarzyszami wyprawy, dla podpatrywania potężnych łowów zimowych. Czając się za pniakami, lub ukryci, w widłach i wśród konarów dębów i buków, trzymali kusze w pogotowiu. Otrok wstępował w strzemię kuszy ze drżeniem serca, wciągał korbą lub hakiem cięciwę grubą na palec, skręconą z jelit baranich, czy splątanego rzemienia, zakładał ją na chwyt i trzymał łoże w pogotowiu do strzału. Szły bowiem stadem niemałem płowe brodacze i potężne krowy, wstrząsając grzywami i wietrząc nieprzyjaciela. Ze drżeniem kładła dłoń łowcy bełt o grocie w widły rozdartym na osadzie kuszy i brała na oko cisowe łoże samostrzału. Gdy gruby byk, przodownik stada, zbliżył się na dwieście kroków, chciwe palce pociągały za spust kuszy i miotały, w ślepia ukryte pod grzywą, w schylone łby i garb karków niechybny pocisk, który deskę na wylot przebijał. Trafione szeregiem pocisków zwierzęta tarzały się po ziemi, krwią zalewając jasne śniegi, albo z bólu szalone gnały, oślep ku kryjówkom człowieczym.
Lecz sława podniecała junaków do walki sam na sam ze starym turoniem, czterdziestoletnim pojedynkiem, w samotności zdziczałym, który sunął osobno, nie znosząc obok siebie tworów żywych. Samotrzeć wychodziły na byka młokosy z napiętemi kuszami z oszczepem i zegadłem. Patrzyli spokojnie, gdy ryczał na smugu jasno-bury, a ciemny po boku, do graba i buka podobny, jak dąb obwieszony kudłami. Czekali w milczeniu, cierpliwie, gdy się jurzył, darł ziemię kopytem, a schylał w zagaju łeb gruby i rogi skrzywione nastawiał. Patrzyli spokojnie na brodę, zwisającą z podgarla, jak trzęsła się w furyi, na grzywę, co na piersiach, na łbie, na ramionach jeżyła się wściekle. Patrzyli, jak ciapał żuchwami, i czarnego zadzierał ogona. Podnosili wraz kusze i, wytrwale zmierzywszy, miotali wraz groty, ze świstem cięciwy w złe ślepia. A gdy runął z kopyta i gnał z rykiem, w nich, prosto, przecwałem, uchylali się skokiem za drzewa. Miotali weń oszczep z żelaznym na końcu dzirytem. Podbiegając doń z boku, uderzali go po łbie maczugą, nabijaną krzemieniem. Gdy prawego doścignął w podskokach i zajechał po kożuchu porożem, gdy go wrzucił na siebie, w powietrzu zawinął, o ziemię roztrącił z wysoka, gdy tratować go zaczął kopytem, kopać racią poślednią, podrzucać i znowu kości łamać deptaniem, a rogiem, rozdarłszy mu wnętrze, wywłóczyć jelita, — jęk puszczę przeszywał. Lewy rzucał się skokiem, do boku turowi przylegał, szpony dłoni, zapuszczał mu w kudły na karku garbatym, z nim razem pomykał w podskokach, lewą dłonią dziesięćkroć bił w serce zegadłem. Wlókł go turoń przy sobie, po chróstach i dołach, o pnie buków rozbijał. Trzeci stał mu na drodze z rogaciną, w grudę ziemi zabitą. Przyczajony za ostrzem niezłomnem, przyklękły, na skok czekał szalony, ostatni. Zjuszony od walki, narzucał się mężnie tur zwyższa. I wbijało się ostrze rogacze we włochatą pierś zwierza. Krew bujnemi wybuchy zalewała cne śniegi, a wielkiemi soplami oblepiała mu brodę prastarą. Wówczas lewy ostatnie, po rękojeść zatapiał zegadło.
Chwiał się turoń na widłach rogatych, motał głową w szaleństwie.
Nie mogąc racicami ziemi dostać, nabijał się na ożóg coraz głębiej, całym cielska ciężarem. Ślepia mu bielmem zachodziły. Umierał.
Z głębokich ostępów Smętek wychodził w puszczę ciepłą, pomiędzy bartniki i zasiewał wśród nich niezgodę, kłótnię, swar, bitwę na śmierć, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa, łączące ich od prawieku w społeczność. Przybywał, jako bartnik wędrowny, z obcej i dalekiej strony, posiadający, jak się patrzy, długo bartnicze, leziwo splecione z lipowego łyka, uzysk do siadania na bartnej sośnie i lęgło kształtu podkowy. Nikt z najwprawniejszych lepiej od niego nie pachał dookoła drzewa, nikt zmyślniej nie tworzył strzemion, w które nogą wstępując, bartnik wznosi się w górę, nikt wprawniej nie zwisał na wbitym chmalu, nie zakładał kurzyska, nie wyrabiał doskonałej czterostopowej dzieni, w stuletniej sośnicy, — nie umiał celniej wygotować oka i snozy dla wejścia i wylotu pszczelnego owadu. Lecz nikt też, oprócz niego, nie śmiał i nie umiał złośliwiej ośmieszać prawa o nałożonych klejmach prastarych, herbach bartniczych, z ojca na syna nauką i zwyczajem idących, a rytych na wypracowanych podkłodach. Kędy ten przeszedł prastaremi barciami, niszczyli sobie nawzajem znaki klejmowe, kradli robotę woskową, tajemnie psuli farbę dzieni, palili barci i mordowali same nawet czcigodne, pracowite roje. Zadziwiająca to była sprawa, — zdumienie prastarych wodzów rodowych, — iż ów z końca świata przybłęda znajdował zawsze i wszędzie sojusznika w młodzieży. Umiał w szczególniejszy sposób trafić do ucha nadchodzącego po starem pokolenia. W ogień by byli szli za nim, gdy ich podszczuwał przeciwko starych powadze, przeciw prawom, zasadom, uchwałom, obyczajom, mądrym przepisom i wypróbowanym, stokroć sprawdzonym, zestarzałym przesądom. Nie było pomysłu przewrotności, któregoby nie wmówił młodzieńcom. Nie było bluźnierstwa, świętokradztwa, głupstwa, któregoby za nim nie powtarzali z zaciekłem uniesieniem, twierdząc, że to jest właśnie odrodzenie, nowina, wyzwalająca ze starej zgnilizny. Uczył tych młodych bartników nowych sposobów omamiania bezgrzesznej pszczoły, pokazywał, jak wyrąbywać dzienie z kłód i umieszczać je na jasnych, miodem płynących łąkach W postaci stojaków, lub leżaków. Uczył, jak na łakomego niedźwiedzia zastawiać dzwon, czyli samobitnię, — gruby i ciężki kloc, uwieszony na dębowej wici w tem miejscu, którędy niedźwiedź jedynie może się ku barci podbierać. Zaczajony z towarzyszami w gęstwinie, tarzał się ze śmiechu po ziemi, gdy niedźwiedź, wlazłszy na drzewo, i chcąc zatwor odemknąć, odpychał kloc łapą jaknajdalej, a to ciężkie drewno, wracając na swe miejsce z chyżością wzmożoną ku środkowi, waliło go po łbie i po łapach. Zabawa się zwiększała, gdy zwierz, nie znający praw wychylenia i powrotu wahadła w ruch puszczonego pod działaniem siły ciężkości, walczył z natrętnym klocem coraz zacieklej, uparciej, gniewniej, odpychał go precz coraz mocniej i dalej, wreszcie z całej siły od siebie, a martwa kłada, zapożyczywszy właśnie tyleż złości i potęgi ciosu od rabusia, ile on jej wyładowywał, coraz mocniej go prała w łeb, w kufę, w zębce wyszczerzone i w jarzące się ślepia. Aż nie mogąc pokonać szatańskiego prawa mechaniki, ze zwieruszonym mózgiem, wybitemi zębami i oślepiony na dobre, walił się łbem na dół, nie skosztowawszy miodu.
Nie mniej zabawne widowisko czynił bartnik Smętek, zastawiając na niedźwiedzia kolebkę, to znaczy kosz lipowy, umocowany na silnym i sprężystym drągu, przygiętym tak do barci, ażeby kobiałka znajdowała się tuż przy zatworze. Niedźwiedź, dolazłszy do barci, siadał z uciechą w napotkanej, wygodnej koszałce, lecz skoro tylko zatwór odrzucił, drąg siłą sprężystości swej unosił go wysoko w górę i daleko od drzewa. Ponieważ grunt dookoła barci nabity był kołami zaostrzonemi, sterczącemi złowrogo, niedźwiedź, nie widząc nigdzie miejsca do skoku, siedział bezradnie, zawieszony wysoko w powietrzu, zastanawiając się nad łotrowstwem bartniczem, — aż go młodzieńcy, uzbrojeni w ostre dzidy wydobywali z koszałki. Smętek czynił to wszystko, ażeby między starszyzną i młodzieżą wytworzyć przepaść, ośmieszyć starych, którzy z rogaczem wychodzili starym obyczajem na śmiertelny bój z misiem — ażeby rozdąć pychę młokosów, złość i mściwość starców, ażeby zasiać burzę w rodach, która częstokroć na synobójstwie lub ojcobójstwie się kończyła. Sam szedł dalej. W wielkich lasach, pod cieniem niebotycznych drzew śniły błękitne powierzchnie wód, a beztrwożne ryby, jeszcze nie zaznawszy, co może znaczyć złowieszczy ponad brzegiem kształt dwunoga, wesoło pląsały w toni, nim śmiercionośne doświadczenie strach i popłoch przed tym cieniem, jako instynkt wrodzony potomnym przekazało. W strugach i potokach leśnych na nieprzemierzonych niecieczach i zasiąklach Noteci, gdzie drzewa z korzeniami wyrwane i wpoprzek strychu wodnego rzucone stawiska wieczne i nieprzerwane stworzyły, towarzystwa bobrów budowały pracowicie swe wymyślne żeromienia. Smętek podchodził, czaił się i podpatrywał ich pracę, ażeby je chwytać w żelaza i niewody, Nad nim zaś plamisty ostrowidz, ryś, przytulony do konara i upodobniony do pstrej kory drzewa, czyhał na wędrowne sarny i łanie jeleni, pięlęgnujące swe małe. Ciszę głuchą tych łowów przerywało ciapanie odyńców, żrących żołędzie i bukiew w oparzeliskach i gozdach.
Podczas wietrznych dni marca zjawiał się w postaci wędrownego otroka na piasczystem międzymorzu, gdy cały lud rybacki z żonami i niedorostkami uroczyście wyciągnął na strąd z toni wielki niewód kołowrotny. Ciągnął i on linę, zarzuciwszy szlę przez ramię i podnosił wraz z innymi okrzyk radosny, gdy dwudziestofuntowe łososie rzucały się w ciężkiem matni brzemieniu. Zajadlej, niż ktokolwiek, dobijał karkulicami wielkie ryby, skaczące po piasku wybrzeża. Lecz gdy, prastarym obyczajem, następował podział rybitwy na party, — rybak dorosły — cały part, niewiasta dostawiająca sieci — pół partu, dorosły chłopiec i dorosłe dziewczę — ćwierć partu, a dziecina — pół ćwierci, wdowy zaś, chorzy i starcy, którzy żadnego w połowie nie brali udziału, również ich część połowu, — otrok przychodni podnosił głowę, wyśmiewał stare, dziwaczne prawo i zwał je krzywdą tęgich chłopów, którzy całą rzecz wykonali. Podniecał chciwość ich, dziedziców toni na wielkiem i na małem morzu, ażeby dla siebie samych całki połów zagarniali. Czerwcowe i lipcowe noce trawił z rybakami na czółnie w odległości morza dla połowu wielkich storni i mniejszych gładys bańtek. Zapuszczał wraz z innymi włok z matnią po gruncie chodzącą. Gdy ciemne żagle leniwie zwisały, a w gwiaździstem niebie powłoki nieruchome chmurek tkwiły niezmienione, jakgdyby ucieleśnienia tchnień górnego powiewu, mówił tym zasłuchanym prostakom, ciemnym zjadaczom ryby, co życie trawią na swym jałowym, przez burze potarganym przylądku, o dalekich ziemiach, cesarstwach, ludach czarnych i żółtych. Mówił im o straszliwych oceanach, cichych fiordach, niebotycznych górach, na których wieczny lód leży i śnią czarujące, modrowode jeziora, — o gorących pustyniach, poprzez które brną karawany dwugarbnych zwierząt, depcąc kości, zasypane przez piaski latające. Mówił im o prastarych, wielkich miastach, o wojskach, zakutych w żelazo, o bitwach tak straszliwych, iż rzeki krwi z nich wypływają w niziny, — o bogach wszechpotężnych i królach, usiłujących boską władzę uzyskać. Lecz oni, poczytując te gadaniny za baśnie wymyślone przez łgorza, i mało sobie ważąc bogów albo i królów dalekich, pustynie i góry, dwugarbne zwierzęta i bitwy, — pytali, co jest za temi oto zamglonemi cyplami, co jest tam, za ostatnią smugą ziemi, czego już w najczystszy dzień jesieni oko ująć nie zdoła. Mówił im tedy o przecudnem ostrowisku Rany, które kredowemi ścianami spada w błękity morza. Mówił im o Stopnicy kamiennej, górze podziurawionej przez ptactwo, które sobie w niej gniazda wykuwa: — białogłowe mewy, jaskółki i morskie wrony, normandzkie kaczki i rybne orlice. Opowiadał, iż tam jak daleko wzrok zasięgnie bałwani się wokół ptactwo i wszędy stoi w oczach, ni to chmura — w uszach zaś trwa nieustanny pokrzyk, klangor, pisk i szelest ptasi, jak gdyby odgłos morskiego przypływu. Tam to, wśród rojów pierzastych, na półwyspie witowskim, w dąbrowie świętej od wieków stoi chram boga Swantowita, czterogłowego syna słonecznego. Ten ci to bóg daje przepowiednie, czy w listopadzie obfity będzie połów śledzi u brzegów, i głosi wyrocznie, kiedy z przystani na zbój szczęśliwy należy wypadać. Rozpowiadał, iż tam daleko, za tamtą oto mgłą nadwodną leżą miasta prastare Stargard w ziemi Wągrów, Weligrad i Raróg, prześwietny Wolin, pełen Jutów, Słowian ze wschodu, modlących się żarliwie i czołem bijących przed złotolitemi ikonostasy, i rozmaitych barbarzyńców z południa świata. Tam leżą miasta: Dymin, Kamin, Szczecin, Kołobrzeg... Mówił im, iż za górami, za lasami, w południowej stronie urodzajnej Polan krainy, skąd przywożą zawżdy sól i chleb biały, stoją wzdłuż rzeki Wisły świątynie bogini Izydy i cerkwy bożyszcza Mithry, wzniesione przez rycerzy z południa przybyłych. Naszeptywał im wraz, tym pracowitym i ciemnym nędzarzom dobre, przyjacielskie rady, żeby samym te wszystkie cuda zobaczyć. Gdy burza zimowa na haki ich brzegu wyrzuci korab przejeżdżających barbarzyńców, — rozbitków nie ratować, a jeśli wywłóczyć na strąd to po to, żeby ich dobić, obedrzeć i wraz z ciężkim głazem u szyi na niezgłębione zepchnąć przepadlisko morza, — samym sudno opanować, szaty jego potargane naprawić, dziury w kadłubie załatać, smołą zalepić, oręż przysposobić i na zbój morski bieżeć.
Gdy się najstraszliwsza z burz zimowych rozpęta, zachodnim wichrem gnana na piaski wysokie Helu, wzdęte morze w prysk pójdzie, stanie się, jak żelazo i, jak żelazo, zbieleje, — bałwan wielkości jastrzębiej góry za bałwanem pobiegnie poprzez cieśniny trójwyspu, — gdy siła niepojęta ode dna wody zacznie wymiatać, bełty zwierzchnie ponad brzegi ponosić, piaski denne wygarniać, skrętem wiry zawijać nad niedosięgłemi zdradami, — wtedy właśnie cichaczem wyjechać. Płyną ze wschodu na zachód, od Nowgorodu do Stargardu i z Wolina do Gdańska kupieckie okręty, pełne cudnych futer, srebrzystych i białych, niebieskich i czarnych, kożuchów owczych, miodu i wosku, chmielu, wina, czarujących wyrobów ze złota i srebra, z żelaza i bronzu, broni dziwnej i pieniędzy okrągłych, z rytym po dwu stronach obrazem, — pełne koni i zwierząt, — pełne najcudniejszych kobiet — na sprzedaż. Po nocy, w ślepą wichurę i nieszczędną ulewę na pokład się wedrzeć, straż milczkiem zasiec i wykłuć, płócienne skrzydła i szaty zdziurawić, żeby korab nie uszedł, i do swego brzegu wielki kadłub przyciągnąć.
Gdy rankiem w milczeniu, rozmyślający wracali, żegnał ich skinieniem głowy, pewien, że nie zapomną nauki. Szedł do rozkopująch ławice piaskowe i brodzących wśród mielizn, żeby na bryłę bladego jantaru natrafić. Ludzie obleczeni w skóry brnęli po pas i po szyję z sieciami w kształcie czerpaków, łowiąc morską kidzenę, żeby ją pilnie przepatrywać, czy wśród traw i porostów nie widać cennej zdobyczy. Trafiali bowiem na różnoforemne, płaskie i podłużne bryły, wielkie, jak dwie pięście dorosłego mężczyzny, a nawet na olbrzymie, o stopie średnicy, — na okazy doskonałej formy, kształtu i rozmiarów dojrzałej gruszki-panny, lub na kule, podobne do kropel stężałych na wzór owocu morela. Jedne z tych znalezisk miały na sobie powłokę, chropawy nalot z piasku czy gliny, przywarły na głucho, który dla przejrzystości wewnętrznej stanowił szatę złotawą, — inne były całkiem nagie, jakby odłamane od znacznie większej calizny, a w złamaniu swem gładkie i aż do dna czyste, dające się przejrzeć na wylot. Barwa tych dziwotwornych darów morza była przerozmaita: wiśniowa, jak przeczysty miód młody, albo niemal czarna, jako miód prastary, — żółta, niby wosk, lub bława, jako obar żywy, ciekący z sosen na wiosnę. Niektóre odszczepy i ułamki były w kolorze zamglone, mleczne, zielonkawe, brunatne, — niektóre zaś miały w sobie niby naśladownictwo kłębów dymu. Jeszcze inne w nieskalanem swem przezroczu, taiły nikle, białawe żyłeczki, przypominające do złudzenia, w szczególnem zmniejszeniu odnóżki i prążki kapuścianego liścia.
Smętek, dostawszy w swe ręce te lekkie kamienie, siadał na brzegu i przepatrywał ich wnętrza. Zawierały w swej głębi krynicznej komary, muchy, mole skrzydełka ważek, nogi pajączków, mrówki, maleńkie niewidzialne chrząszczyki, ćmy, szczątki kory i gałązek, kwiatuszki, okruchy szyszek, igły przedziwnych sosen, jakich już nie posiada ta ziemia nigdzie, na całym swoim obszarze, kępki mchu, krople wody, ziarenka piaskowe. Nabywca uśmiechał się, patrząc w całkowitą postać łątki nadwodnej, tak nikłą i małą, iż w przezroczystym bursztynie nawskróś przezroczyste było jej subtelne ciałeczko, niczem obszar powietrza określony pewnym kształtem nadobnym. Dumał, iż oto od prawieku, od zamierzchłych dni tego globu mumia jej istnieje i istnieć będzie, łamliwa tak i krucha, — aż do skończenia świata. Przemieniły miejsca swego pobytu łańcuchy gór, oceany i morza, — przesunęły się do innych okolic moreny, wiecznemi borami okryte, — pędziły z gór w niziny rzeki nieistniejące już dzisiaj, — przesunęły się wybrzeża potężne, — lodowce pełzały w ciągu lat tysięcy w niże dalekie, — a mała ważka przetrwała. Bystre potoki niosły bryłę bursztynu, tłukąc ją o głazy chropawe, obrabiając w kształt kuli, nurzając ją w glinach i iłach, każąc jej zwiedzać pokłady szlamów głębokich, płókać się w głębiach morza, ocierać o paszcze potworów i kołysać wiekami w burzach wielkiego Bałtyku. Mała bryła bursztynu szła może w popławach Prawisły, gdy ku zachodowi zmierzała, Odrą będąc zarazem i Wisłą, w żłobowisku ku morzu niemieckiemu zwróconem, które w miejscu Łaby dzisiejszej wywalało się w morze.
Mała bryła bursztynu kąpała się może w falach tych wielkich wód pradawnych, które przebiegały niezmierne polskie lasy i pola, rozdoły i niziny, — w jeziorach podłużnych, niby rzeki urwane, bez początku i końca, gdzie reszty przedwiecznych wiseł zostały. Mała bryła bursztynu wyciekła z łona sosny, nieznanej nam i obcej, obok której rosły palmy wszelkiego rodzaju i kształtu, słodkie kasztany, eukaliptus i magnolia, dęby, jałowce i buki.
Gdy ciepła ojczyzna bursztynowej sosny z jej morzami zastygła, zziębła i wymarzła pod lodowcem straszliwej grubości, on tylko sam ocalał, żywy płyn drzewa dawno zmarłego. Do obcej ziemi i do cudzych brzegów przybijał teraz oto, rozbitek ze światów słonecznych, pogrzebionych na wieki. Smętek pozdrawiał wiecznotrwałość łątki małej. Lubował się postacią towarzyszki w nieszkończonem trwaniu. Żałował jej, iż, tak urocza i zwiewna, nie ma prawa do ruchu, prawa do rozpostarcia skrzydełek, ażeby z więzienia wyfrunąć i narówni z nim samym przestwory wieczności przemierzać. Pocieszał ją jednak pewnem sekretnem wskazaniem. Mówił jej, iż w ludzkiem plemieniu, co się za potężne poczytuje nad wyraz, mocarz niejeden, — sam syn Kambizesa, król nad króle, Cyrus wielki, który potęgę Persów ufundował i nad całą Azyą skinienie swoje rozpostarł, — sam król Dawid, pastuch i monarcha, znawca serca ludzi i wieszczbiarz, — sam margraf Gero, nieubłagany plemion tępiciel i budowniczy nowej potęgi na gruzach, — oddałby połowę państwa i połowę życia, gdyby mógł patrzeć tak oto w kształt najdroższy, nawet zagasły i znieruchomiały, — ten umiłowanej małżonki Kassadany, a tamten w postać syna, przełożonego w miłości ojcowskiej ponad zdobycz i władzę, ponad złoty tron i prawo przemocy nad ludami, — umiłowanego bardziej, niż życie. Któryż z mocarzów nie odrzuciłby berła i korony, byleby mieć przed źrenicą cień nieruchomy skarbu duszy swojej, zamurowany a widoczny w przezroczystem polu czterech ścianek czarodziejskiego bursztynu? Smętek zachwycał się nieskazitelnością pewnych rodzajów jantaru, która była tak niedościgła, jak czystość wody morskiej w dalekich okręgach żywiołu, — jak jasność słoneczna, — która była tak nieposzlakowana, jak miłość siostry rodzonej dla rodzonego brata, jak miłość sióstr Heliad dla Faetona, rażonego piorunem. Sami to bowiem bogowie, litością zdjęci, przemienili siostry, lamentujące po stracie, w topole, a strumienie ich łez w sok płynny, z którego bursztyn się rodzi.
Ważąc na dłoni czułej ten obraz miłości serca siostry dla brata, Smętek, kiwając głową, pocieszał zewłok łątki małej, iż, jeśli nie ona sama, to ten wiążący ją przedziwny kamień Bałtyku, ta niby to martwa bryła, jest istotą żyjącą i czułą posiada duszę. Uśmiechał się, wrzucając do sakwy swej ten kamień bez wagi, ten martwy złom, obdarzony, — jak mniemał grecki filozof, — sercem czującem. Ściskał w dłoni swej tajemniczy kamień Bałtyku, nie życząc sobie, ażeby ludzie posiedli go i poznali sekret jego duszy nieznane elektron bytu. Nabywał za drogie pieniądze ten widomy znak zniszczonych lądów i zaginionych potoków wody, pamiątkę czasów, o których sama baśń zgasła, oczywisty i dotykalny płód tamtej ziemi, — genitum terrae, — którego nazwę oni po swojemu, w prostactwie swem, na swe własne słowo — jantar — przerobili. Jako kupiec z greckiej, czy italskiej krainy południa obdarzał tych ludzi narzędziem morderczem z bronzu, połyskującą mieszaniną miedzi i cyny, do którego oczy ich śmiały się z radosnem pożądaniem. Płacił im również pieniądzem srebrnym, obrączkowym, z rytym obrazem wozu czterokonnego, albo czoła okrętu, z postacią Janusa, Aretuzy, Mitrydatesa z Pontu, Jowisza, Apollina, Herkulesa. Pieniądze te chciwie chwytali i pracowicie, pod sekretem przed czyjemkolwiek spojrzeniem, zakopywali wnet w ziemię, A gdy pieniądze na miejsce jantaru w ziemi ukryli, poświęcali je czartu na przechowanie. Tedy strzegł pilnie srebrnych denarów, a ciemnemi nocami przesuszał je i przepalał. Kto zaś z ludzi ujrzał ogień przepalających się skarbów, rzucał nożem, albo krypciem z prawej nogi, gdyż wtedy zostawały tuż pod wierzchem. Inaczej na siedem sążni zapadały się w ziemię i sam jeno czart mógł wiedzieć, gdzie się znajdują.
Teraz, w tym przecudnym dniu wiosny Smętek sam jeden wędrował. Brodził po kolana w trawach, w kwiatach się nurzał. Minął dolinę między dwiema siostrzanemi wydmami. Wszedł na wyniosły szczyt radłowski, gdzie jeszcze ziemia wywrócona leżała na prastarem cerkwisku przy poszukiwaniu przez najeźdźców skarbu praszczurów. Zstąpił w dolinę, zmierzającą ku morzu. Rosła tam iwa nad ponikiem, który z boku góry wyciekał, pojąc brzozy, jaskry i sitowie. Smętek uciął pławinę wierzby młodocianej, oprawił ją, starannie ostukał i wykręcił fujarkę sponad sęczków przyciętych. Zagrał samemu sobie śpiewankę wiośnianą. Słońce napełniło to najpiękniejsze uroczysko ziemi światłem życiodajnem i niknącemi cieniami polotnych obłoków. Równa łąka dno doliny zasłała. Przykre góry ze wszech stron ją obiegły, a las ciemny, prastary rozpostarł się na górach. Tysiąc ptaków śpiewał w gajach, a nad trawami, niby fruwające kwiaty, polatywał tysiąc wielobarwnych motylów. Smętek miał za sobą żółtą górę żarnowca, płonącą jakgdyby stos ognisty, — przed sobą, jakby w objęciu dwu wyniosłych pagórów, miał lazurowe wody morza. Śmiały się migotliwem lśnieniem, mełgały się iskrami żywemi te fijołkowe przepaście. Pochwycony przez melodyę szczęśliwą, która z jego ligawki, jak śpiew ze słowiczej gardzieli wionęła, zakołysał się, zaniósł od melodyjnego pląsania. Zatańczył. Od pobrzeża do pobrzeża lasu z prawej i lasu z lewej, wpoprzek niewysłowionej doliny unaszał się w dźwiękach szczęśliwej piosenki, na sprężystych i giętkich kolanach. Zakołysały się nie od podmuchu wietrzyków, lecz od toniki jego uniesionej melodyi drzewa prastare, — dęby i buki, graby i lipy, — słały się w ślad jego pląsów poszumy sosen zielonych. Zakołysały się złote głowy brzóz białych, stojących rzędem na leśnym skraju, osnute zwieszonemi baziami. Pochylały się za nim głowiny różane i niebieskie młodocianych kwiatów i wysmukłych ziół. Rojem pofrunęły żółte i błękitne, białe i wielobarwne motyle. Tam się w swym locie rzucały ciężkie pszczoły, dźwigając w wolach przełykowych brzemiona woniejącej żywicy i pyłów, zlizanych na dnie kwietnych kielichów, których subtelne narządy zdruzgotały nogami, gdzie doskonale piękny rzut jego stopy migał nad zielenią trawy, rosą zmoczonej. Zatoczył nad nim strzeliście krąg doskonale okrągły, świszczący w czystym lazurze jastrząb płomykowany brunatno, który właśnie opił się był ciepłej krwi i nażarł drgających piersi gołębicy, a teraz czuł szczęście siły niezwyciężonej, potęgę zasilonej dumy i moc szerzenia śmiercionośnego postrachu, łaskę panowania i prawo swe święte do mordu, dane mu w lenno zwyższa, — jako wzmożoną doskonałość szponów i czarownie lekką, weselną moc skrzydeł. Wysunął się z pachnącego bugaju wilk rudy, który był właśnie dopadł kotnej zajęczycy, ociężałej w ucieczce, i pochłonął ją wraz z płodem, w smaku rozkosznym, drgającym od żaru matczynego łona. Syk uwielbienia posyłały mu ze swych dziupli jarzębiate sowy, morderczynie makolągw, dzierlatek, strzyżyków i sikorek. Wykrzykiwały na cześć jego tańca zgiełkliwe pochwały krasnopióre żołny, które w lot zabijają lekkoskrzydłe motyle i ociężałe żuki. Szybowały za nim jaskółki loty niedościgłemi dla spojrzenia, naśladującemi jego taniec, wesoło i wśród świegotu pożerając niewidzialny świat muszek i nikłych komarów. Wysunął się z nory lis rdzawy, który miękkiemi kroki zaniósł był dzieciom matkę kuropatwę i potłukł ciepłe jej jaja. Wypełza ze swej szczeliny śmiercionośna żmija, która dopiero co nacisnęła pęcherz podzębny o różane, opalone ciałko i z rozkoszą przedziwną nasączyła jadu w ranę nóżki dziewczyneczki radosnej, zrywającej żółte kaczeńce w tym czarującym rozdole. Płowa łasica wymknęła się na światło z wypróchniałego pnia wierzby, gdzie potargała piersi i przegryzła gardziołko świętobliwego skowronka, schwytanego w nieomylne pazury, gdy po ukończeniu natchnionej pieśni w niebiesiech, przypadł do grudki zimnej ziemi, ciałeczkiem jego przygrzanej, aby uciszyć serce rozkoszą wznoszenia hymnu ponad miarę strudzone. Brunatny niedźwiedź bartnik podźwignął się na swych szerokich podstawach, stanął pionowo i na wzór Smętka zatańczył, doświadczając wysokiej, a rozkosznej złudy i najżywszej swojej radości, jakby w tej właśnie chwili pod osłoną gęstego kożucha, wpośród dzikiej podniety załamywania się w jego skórze zajadłych żądeł i kolców, wydzierał całkowitą barć, mieszał prawą łapą miód, wosk i rojące się pszczoły, a chciwie żywą, gorącą masę połykał.
Wzrok Smętka tak straszliwie płomienny i zapamiętały, jakby w nim zawarła się w tej chwili moc wszystkich drapieżnych zwierząt, mordujących ptaków, zabójczych gadów, skorupiaków i ryb, jadowitych komarów, trujących jagód, roślin i grzybów w jedno zestrzelona, potęga trucicieli i morderców, gdy zdobycz swą rozszarpują, zabijają ukąszeniem, ciosem, podstępem, lub zdradzieckiem czyhaniem, — miotał się w górę i na strony, po powierzchni ziemi i morza, padał w głąb utwierdzenia i w nadobłoczne wyżyny. Zewsząd niósł się ku niemu poklask tajemniczy, sekretna pochwała, hymn jednej jedynej zgody, zarazem czucia, myśli, żądzy, wysiłku i dokonania w skutku śmiercionośnym. Łamanie stawów, chłeptanie krwi, rozkosz, gdy od zadanego ciosu, lub jadu serce drży, szamoce się i przestaje uderzać, wzrok zagasa i moc życia się kończy, — owiewało jego słuch we wszechistnienie wydany. Pląs jego stał się arcydoskonały w obliczu dokonywującej się śmierci. Lędźwie jego same się niosły wśród kwiatów zdeptanych. Ruch jego każdy był celowo nieomylny, jako rzut skrzydła jastrzębia, rylcem doskonałości we wklęsłych cyrklowany niebiesiech, — jako uderzenie płetwy rekina w morzu, — jako przebiegłe stąpanie gromady wilków, gdy na czyjąś nagłą śmierć dybiąc, następny wkracza w ślady poprzednika tak umiejętnie, iż tylko jednego trop zostaje, — jako świadomie trafne lisa pomknienie i jako prześliczne wywijanie się skrętów żmii.
Długie i straszliwe wojny przepowiadało ukazanie spienionego odyńca o białych kłach, który wychodził ze świętego jeziora, ażeby tarzać się w trzęsawiskach nadbrzeżnych.
Gdy od chłeptania i rzutów w kąpieli bryzgało bagno Doleńskiego jeziora, którego wody przed każdą wojną obłóczyły się w powłokę krwi i popiołu, — gdy kobiety, pełzając po ziemi, z trwogą i wśród szlochów rozchylały badyle trzcin i pędy sitowia, aby spojrzeć własnemi oczyma na dokładny obraz i wierną podobiznę, na tą okrutną zapowiedź wojny, Smętek cichemi i podstępnemi kroki okrążał jezioro, naciągał lekki łuk z gibkiego pędu jałowca i puszczał strzałę z trzciny, ażeby wściekłego dzika niechybnemi ciosy rozjątrzać i poganiać. Okrutna świnia ze strzałami tkwiącemi w bokach i grzbiecie, parskając, dźwigała się z wyleżanych kałuży, szła na oślep w inne, żeby ćpać napotkaną strawę, lochać się, babrać i nurzać, zmieniać miejsce zniszczenia i z radosnem chrząkaniem na odpoczynek się walić.
Powziąwszy od kobiet swych wieść o wyjściu wieprza wojny z niewidzialnych legowisk, wojownicy plemion weleckich — Ratary, Doleńcy, Chyżani, ci znad morza od Trawny, znad Warny, z za Pieny, znad Wkry, — oraz inni między Łabą i Odrą, — znad Winawy, Sprewii, Hoboli, — wreszcie inni, dalecy — Byteńcy i Moraczany, Lutycy z lasów, Sosny i Dęby, Lipy i Lubuszanie od puszcz i błot, gdzie Warta do Odry potoki swoje wlewa, Łużyczanie z południa i Obodryty z północy wyprawiali posłów do świątyni Swarożyca w Radgaście.
Był bowiem gród pewien w ziemi Ratorów, — Radgast, — trójkątny, z trzema bramami, otoczony ze wszech stron borem wielkim, nietykanym przez ludzi od wieków i głęboko czczonym. Dwie bramy świątyni stały otworem dla wszystkich pątników, trzecia najmniejsza wychodziła na ścieżkę, wiodącą ku jezioru bliskiemu i straszliwemu nad wyraz. Nic nie było wewnątrz, jeno cerkwa z drzewa wystawiona przemyślnie, podtrzymywana u przyciesi rogami zwierząt dzikich. W głębi stał posąg Swarożyca, ozdobiony złotem, o łożu szkarłatem pokrytem. Bożyszcze trzymało w lewej ręce topór dwusieczny, na głowie jego siedział ptak z rozpuszczonemi skrzydłami, — na piersiach wyobrażone było godło narodowe: czarna tura głowa. Dookoła posągu stały święte chorągwie Weletów, godła i znaki plemion, podległych wielkiemu wiecowi, wisiały zbroje, tarcze, miecze i kopie, rogi wojenne i wielki róg ofiarny. Ściany i słupy pokryte były rytemi w drzewie podobiznami zwierząt i ptaków o zabarwieniu jaskrawem, tworzącemi obraz prastarych walk, prac, wierzeń, podań, wspomnień, przesądów, klechd, zabobonów. Pod dachem czerwonej barwy, wysokim, spadzistym, gołębie przelatywały swobodnie z miejsca na miejsce, z jednego krańca świątyni na drugi. Jaskółki gnieździły się bez trwogi w załamaniach belek i krokwi, w wieńcach węgłów i rysiów, ponad tkaninami, zrabowanemi, na wyprawach dalekich, a nawet kpiły swe gniazda u samych ust słonecznego bożyca, którego drewniane piersi wolno im będzie kalać smugami wydzielin. Wiatr niósł podczas zawiei tumany śniegu ku ścianom. Czasu letniej spiekoty do wnętrza, pogrążonego w tajemniczym półcieniu, poprzez szpary wstępowało światło przyćmione, wyróżniając na ciemnem tle występy belek, trzony słupów, zarysy wiązań i tajemniczą twarz świętej kłody.
A gdy którekolwiek z plemion weleckich miało rozpocząć jednę z zaczepnych czy obronnych wojen z Jutami czy Sasami, przedewszystkiem pytało o wyrok Swarożyca Radgasta w ziemi Ratarów.
Po złożeniu ofiary z pachnących kwiatów, z róż, ruty, barwinku, rozmarynu, — z wieńców, z owoców, — ze zwierząt, ptactwa, a częstokroć krwawej ofiary z ludzi, z książąt, z biskupów, na wojnie pojmanych, — kapłan ustanowiony dla obsługi świętego miejsca, biało odziany, z włosami w warkocz długi zaplecionemi, wróż główny, koniądz, który sam jeden miał prawo zasiadać wobec bożyszcza, gdy wszyscy inni przechodnie stać musieli, — zakopywał losy w ziemi.
Wymawiając zaklęcia tajemnicze, pośpiewując niewiadome dla nikogo strofy pieśni, wróże podwładni wykopywali z przerażeniem losy i przepatrywali je pilnie, ażeby coś niecoś pewnego o rzeczach tajemnych można było orzec. Powtóre przykrywali losy darnią zieloną, oraz zatykali w miejscu przed chramem trzy pary włóczni w jednakowem oddaleniu jedna od drugiej. Do każdej pary przywiązywali trzecią kopię napoprzek.
Koniądz najwyższy, odmówiwszy modlitwę sekretną a spaliwszy kadzidło z wonności i jantaru, rozchylał w najpokorniejszej postawie barwiste zasłony i wyprowadzał z ciemnej sieni kontyny wielkiego czarnego rumaka, który za wyrocznię był poczytywany. Trzymając wodze uździenicy, wróż wiódł ogiera świętego do kopij, zagradzających dziedzinę.
Jeżeli koń przeskakując przez kopie poprzeczne, podejmował najprzód prawą, a potem lewą nogę, poczytywano to za szczęśliwą oznakę i wróżono radośnie o pomyślności wyprawy.
Jeżeli choć raz jeden lewą nogę najprzód wyrzucił, odrzucono sam nawet zamiar przedsięwzięcia. Porównanie orzeczeń losów, zakopanych w ziemi, z zapowiedzią, wysnutą z kroków wieszczego rumaka dawało ostateczną wyrocznię. Tłum ojczyców nisko nachylony, przypadający do ziemi, ażeby przed osądem bóstwa czołem uderzać, odchodził z otuchą, lub w głębokiej rozterce. Gdy wyrok boga wróżył wyprawę szczęśliwą, drużyny plemienne, pilnujące każda swojej chorągwi, godeł i znaków, wynosiły z bożnicy insignia i powierzały je wojskom na wyprawę idącym.
Ileż to razy w ciągu stuleci przed wielkiemi wojnami święty koń najprzód prawą nogą wyrzucał!
Ileż to razy wielka rzeka słowiańska, Łaba, zakrwawiła się od zwycięstw Obodrytów w zapamiętałych bitwach z nienawistnymi Saxami!
Ileż to razy plemię chrobrych Wagrów w walkach z Danami, Normanami, Jutami na lądzie, na lodowiskach zatok i przesmyków, na łodziach piratów roznosiło postrach słowiański w dalekie półwyspy, mierzeje i ostrowiska!
Ileż to razy potężne związki Weletów wypadały z lasów swych, z nad jeziora, z drewnianych grodów, z morskich zatok, przystani, wysepek, aby na lądzie i morzu mordować, palić i niszczyć!
Ileż to razy Ranowie ze swych białych przylądków i półwyspów — Mnichów, Jasmund, Witów, Wałów, Chełm i Zudar, — z cienia świętej puszczy w Arkonie skaczą w setki korabiów, ażeby siwe morze na wschód, zachód i północ przemierzać!
Ileż to razy róg Swarożyca rozlegał się po tamtej, lewej, załabskiej stronie dla obrony krain, osadzonych przez cesarza Karzeła!
Ileż to razy za czasów Pobożnego Ludwika płonęły nowozałożone przez Saxów w słowiańskich lasach grody, twierdze, warownie, zamki, biskupie katedry, klasztory, księże parafie, puszczone z dymem przez zatwardziałe pogaństwo Lutyków!
Obodryci w długich, w ciągu stulecia toczonych zmaganiach z Saxami, zaprawieni do krwawej wyprawy, idą przeciwko Niemieckiemu Ludwikowi, napadają na Hamburg, ażeby ujście Łaby ogarnąć.
Walecznie bronią się przeciwko zamachowi saskiego grafa Ottona, stróża nad Łabą, przekraczają tę rzekę, wpadają do Turyngii i straszliwie ją niszczą.
Gdy na tron cesarski, wstąpił Ptasznik, zaciekły wróg słowiańskiego rodu, niezwalczony napastnik, powielekroć skrwawiły się jego legiony w lasach prawego brzegu, powielekroć znajdowały zgubę w głębokich jeziorach, u brzegu bystrych rzek, w bagien topielach.
Gdy graf Bernhard zażądał daniny od całego wiecu Weletów, ci wspólnie z innymi plemiony twierdzę jego obiegli i zburzyli, załogę wysiekli, a miasto puścili z dymem. Wówczas wszystkie słowiańskie plemiona porwały się do powstania.
Za wielkiego Ottona comes Herman Billing i krwi słowiańskiej nigdy niesyty margraf Gero odnowa podnieśli przeciwko niemcom oręż wszystkich związkowców. Gero, do szczętu rozbity, musiał za Łabę uciekać. Porywają się do boju wszyscy — Obodryci, Welety, Doleńcy, Sosny i Lipy, wszystkie rody aż po Odrę w obronie posad ojczystych, z wyjątkiem wyspiarzy Ranów.
We dwa lata później Ratary wynoszą z cerkwy wojenne chorągwie i na długie lata biorą na się przewodnictwo w najzaciętszych bojach, w krwawych walkach z Niemcami. Wokół Doleńskiego jeziora i świętego Swarożyca lasu toczy się w ciągu lat szeregu bój bez końca.
Za Drugiego Ottona nowe powstanie słowiańskie ogarnie przestwór cały od Łaby, aż do Odry. Przerzuciwszy się na lewy brzeg wielkiej rzeki, ogarnie Turyngię i Saxy. Powielekroć na nowo wybudowane kościoły i klasztory zostały przez słowian nanowo zburzone, a ziemia miejsca, gdzie groziły, zaorana pługiem. Władze świeckie i kościelne wymordowano do nogi. Pogaństwo z całą potęgą odżyło. Róg Swarożyca rozlegał się aż nad rzeką Solawą. Powstańcy gnali Niemców przed sobą, jako płoche, pozpierzchłe jelenie. Trzydzieści legionów słowiańskich pieszych i konnych, czyli zgórą sześćdziesiąt tysięcy ludzi, pod przewodem chorągwi świętych i przy odgłosie rogów, wyniesionych z Radgasta, przekroczyło Łabę i na wybrzeżu rzeki Tongery do krwawej stanęło bitwy.
Niemcy pod wodzą arcybiskupa Gizilera nie zdołali zbuntowanych pokonać. Panowanie niemieckie między Odrą i Łabą na długie lata runęło. Chrześciaństwo znikło. Cześć bogów i gminna swoboda nanowo odżyła. W ciągu wielu lat, gdy Otto drugi poszedł w kraje południa i krwawe boje tam toczył, Obodryci i Lutycy czynią nieustanne na Saxy wyprawy.
Za małoletniego Ottona i za rządów jego matki Teofanu, w ciągu szesnastu lat Obodryci i Lutycy, z nad rzeki Łaby, którą obsadzili, jako swoją bojową granicę, przedsiębiorą nieustanne napaści. I nadaremnie Niemcy usiłują odebrać choć część tego, co czasu wielkiego powstania za Ottona Drugiego między Odrą i Solawą stracili.
Ileż to razy w ciągu stulecia przed wielkiemi wojnami święty koń najprzód lewą nogę wyrzucał!
Gdy na tron cesarski wstąpił Ptasznik, zaciekły wróg słowiańskiego rodu, niezwalczany napastnik, — Merzeburg, Kwedlinburg i wiele innych miast w Turyngii i Saxonii murem otoczył, niezdobytym dla kuszy. Na przedmieściach merzeburskich udzielił przytułku wszystkim złodziejom i rozbójnikom, osiedlił ich w podegrodziu i uzbroił z jedynym warunkiem, ażeby w każdej chwili byli gotowi do zbójeckiej na słowian wyprawy. A wyćwiczywszy łotrów legiony, Ptasznik podjął wojnę krzyżową przeciwko Stodoranom. Staczając z nimi krwawe boje na rozlewiskach Hoboli, oblegał gród ich Branibor. Napadł na ziemię Głomaczów, a po zdobyciu ich miasta, zwanego Grona, wydał je na łup swym żołnierzem. Wszyscy dorośli zostali wymordowani do nogi, a niedorostki poszły w niewolę. Za czasów plemiennego powstania związku Weletów legat cesarski Bernhard z grafem Tietmarem obiegli warownię słowiańską Łączyn nad Łabą. Słowianie, w wielkich masach zgromadzeni w pobliżu, uderzyli na Niemców. Poległych na placu bitwy liczono już wielu, gdy graf Tietmar na czele jazdy z boku uderzył i odciął dostęp do twierdzy. Wepchnięta w jezioro piechota słowiańska zginęła, a tylko część jazdy ratowała się ucieczką. Wiarołomni Niemcy zgwałcili umowę, na której zasadzie łączyńska załoga im się poddała. Wszyscy wojownicy, na śmierć skazani, wymordowani zostali, kobiety, dzieci, służba i całe mienie stały się łupem niemieckim.
Klęska związku Weletów pod Łączynem, gdzie słowian miało zginąć sto dwadzieścia tysięcy, podjudziła Ptasznika do nowych napaści.
Wyruszywszy przeciw Łużyczanom, grody ich rzucił na pastwę płomieni. Wsie wyludnił. Bezkarnie ludzi zabijał, osady palił, kobiety i dzieci uprowadzał w niewolę, ludność całą z ojczyzny wywłóczył i żydom sprzedawał na handel niewolnikiem.
W pustych i napoły dzikich połabskich wybrzeżach syn Ptaszników Otto Pierwszy wojenną swoją siedzibę na podwalinach, Dziewina, w Magdeburgu fundował.
Przed żelaznemi jego oczyma otwierało się kraiszcze słowiańskie bez granic, pełne ludzi i skarbów. Lud to był dorodny, krótkogłowy, orlonosy i czarnolicy, szczupły i smagły, kobiety kształtne, z pięknym twarzy zarysem, o drobnej ręce i nodze. Skarby były nieprzemierzone w roli, lasach, w wodzie i pod ziemią. Na tę równinę słowiańską wyszły długogłowe, białowłose z odcieniem czerwonym, bladookie z wyrazem srogości, wielkolice Sasy, o dłoni i stopie wielkiej, o ciałach tłustych, białych, poruszających się zwolna, żarłoczne na mięso i ser, skłonne do opilstwa i okrutne, z krzyżem, mieczem i powrozem, ażeby w pocie czoła nad ujarzmieniem pracować, potoki krwi wylać, ludy całe do nogi wyciąć, wygnać, wygubić, świat zbrodniami napełnić. Comes Herman Billing mianowany dziedzicznym księciem saskim, comes Gero legatem serbskiego pogranicza od gór Harcu do rzeki Solawy. Wszystko, co było na wschodzie, miało odtąd przyrastać do dziedzictwa tych dwu władców. Tam powstały dwie marki niemieckie: — północna i wschodnia.
Na świątynię Radgasta w ziemi Ratorów i na wieszczego konia w świątyni zawziął się legat. Z Luneburga, stolicy swojej, Herman Billing rozpoczął grę z Lutykami, z Obodrytami, pełną oszukaństw i podejść. Nieprzebłagana nienawiść pobudzała go do okrucieństwa środków zagłady.
Margraf Gero zaprosi do siebie na ucztę trzydziestu władców słowiańskich, a po uczcie wszystkich trzydziestu każe wymordować. Wsparty przez Karola Lotaryńskiego, cesarskiego zięcia, niespodzianie na Wkranów uderzy, rozbije ich i zabierze łupy olbrzymie.
Nad rzeką Raksą zwycięży książąt obodryckich Nakuna i Stojgniewa. Gdy książę Stojgniew na polu bitwy polegnie, głowę jego wystawią na pokaz, a dookoła niej siedmiuset wojowników wziętych w niewolę mordują.
W walkach bez końca ulegli Niemcom Milczanie. Pamięta wieść, iż na górze Lubin zgromadzili się serbscy królowie, żeby radzić o walce z Niemcami. Uradzili, żeby się rzucić do boju. Rzucili się do boju i wszyscy polegli. Serbowie złożyli ich w ziemi ze czcią wielką na górze Lubin, każdego w złotej koronie pod jednym wielkim kamieniem. Mówi wieść, iż dotąd leżą pod wielkim kamieniem złote korony królewskie. Gdy Łużyczanie pokonani zostali, stanęła otworem południowa granica lutyckich powiatów. Tędy teraz iść będą z Magdeburga Niemców zastępy niszczące.
Biskupstwa Życzańskie i Mysznieńskie, czasu wielkiego słowian rokoszu do gruntu zniszczone, odbudowały się znowu. Powstały nowe kościoły i klasztory, pełne zakonnic i mnichów. Za mnichami i księżmi ciągnęły z Niemiec szeregi służby biskupiej, poborcy podatków kościelnych i dziesięciny, szli koloniści pod zasłoną zbrojnych szeregów knechtów, okutych w żelazo. Zaczęło się nanowo wydzieranie słowianom własności na ziemi, wykarczowanej przez nich i w puszczy wyoranej, zaczęły się nanowo sądy prawem gorącem. Obok nauki o miłości Boga i miłości bliźniego, o posłuszeństwie cesarzowi, comesowi i biskupowi stanął znowu za plecami szpieg i stanęła na placu szubienica. Kapłani z krzyżem w ręku wkraczali w ciemne lasy nad Sprewią, nad Hobolą, nad Winawą, poprzedzając szeregi niemiłosiernych morderców. Misyonarze szli na czele zdrajców i katów, słodka wieść o miłości i odpuszczeniu winy łączyła się z nauką o prawie zdzierstwa, wywłaszczenia, wygnania i karze śmierci za uchybienie samowoli zdobywców. W miastach niemieckich, które na gruzach lub przyciesiach dawnych grodów słowiańskich powstały, królowie, książęta i wielkorządcy nadawali klasztorom i kościołom dziedziny wydarte pokonanym. Chłopi i czynszownicy osób prywatnych, niewolnicy, dwunogie pociągowe zwierzęta bez prawa do niczego, poganie nędzni i wzgardzeni, szli na handel w dalekie kraje Afryki i Wschodu, albo, jak przepłoszone stado jeleni, uciekali dalej a dalej we wschodnie lasy, kryli się przed najeźdźcą w niedostępnych kniejach i w bagnach, których koń zgruntowaćby nie mógł i wiosła nie imały. Inni, ograbieni ze wszystkiego, przyciśnięci przez posuchy, nieurodzaj, głód, nędzę ciągnęli do nowozałożonych miast, gdzie na błotnistych przedmieściach i w najuboższych izbach wolno im było walczyć jak najciężej o kawałek chleba, ażeby w twardej biedzie, ucisku, wzgardzie i ciemnocie zapomnieć z czasem o rodzie swym i języku. Na miejscach pustych osiadali przybysze z zachodu i budowali nowe miasta, nowe wsi, chrzcąc je swoimi nazwami. Dopóki słowianie byli poganami, traktowano ich, jako barbarzyńców, niegodnych obcowania z chrześciany. Skoro przyjmowali chrzest, i to nie było dostateczne do porównania ich w prawie z Sasami. Musieli zostać Niemcami z mowy, obyczaju i ducha, musieli iść pospołu z legionami łotrów na wyprawy przeciwko swojemu rodowi, ażeby wzgardy uniknąć. Awanturnicy z całego świata biegli na ziemię słowiańską i zdobywali ją na modłę rozbójników. W czasie wyprawy rabowali i kradli bezkarnie, a gdy nastawał czas tak zwanego pokoju, bili się pomiędzy sobą i rozbijali po drogach. Metodą ich życia był rabunek, wypędzenie z ziemi, wydarcie mienia, zamordowanie, z którego za małą opłatą pieniężną łatwo było uniewinnienie wykupić.
Gdy margraf Gero Łużyczanów ujarzmiał, spotkał na swej drodze po raz pierwszy nowego nieprzyjaciela, Mieszka, sklawańskiego władacza. Pokonał go i do uznania cesarskiego zwierzchnictwa, oraz do płacenia daniny aż po Wartę przymusił. Ale pierwszy to raz saskie niezwyciężone legiony spotkały za lasami już przemierzonemi potęgę nieznaną. Wychylała się z ciemnego, tajemniczego wschodu, oparta o nieprzejrzane, niewiadome i niezliczone w lasach polany, zagrodzona nie zbrodzonemi błotami, osnuta siecią rzek głębokich. Te nowe nieznane ludy trzymał w żelaznej dłoni książę mężny, genialny i nad wszelki wyraz przebiegły,
Cesarzowi i jego margrafom, biskupom i opatom, którzy w świat słowian nieśli chrześciaństwo, a pod pozorem i za pośrednictwem chrześciaństwa niemieckie ujarzmienie i wytępienie, zastawił drogę i wyrwał z ręki krzyż. Sam chrześciaństwo przyjął. Nie od nich, lecz z poręki pobratymca.
Udawał, iż nie śmie w kierei wejść do domu, w którym się znajdował margraf Hodo, udawał, iż nie śmie na miejscu dosiedzieć, ilekroć on powstawał. Ale niepostrzeżenie, cichcem, ujmował pod swą władzę ludy kaszubów od Wisły do Żarnowskiego jeziora i od ujścia Piaśnicy aż do Odry wylewu. Pod pozorem szerzenia chrześciaństwa, na wzór Niemców, cały prawie brzeg tej rzeki zagarnął. Gdy zaś margraf Hodo z grafem Zygfrydem na Walbeku napadli nań niespodzianie, potulny lennik sprał ich u Cedna nad Odrą za ujściem Warty zmiażdżył na drzazgi, iż wszyscy niemieccy rycerze trupem na placu polegli, a sami tylko wodzowie Zygfryd i Hodo z podartemi chorągwiami uciekli.
Młodzieńcze ludy prawego Odry wybrzeża, zastawione mieczem i za tarczą polańskiego gardziny, otrzymały możność życia i swobodnego rozwoju, prawo spajania się w jedno słowiańskie ciało społeczne z nowem państwem potężnem, które pod imieniem Polski zajaśnieć pod słońcem miało,
Trzydzieści lat przepracował, jako hołdownik cesarzów Ottonów, poniżał się i udawał wasala, ażeby pod swe państwo przyciesi położyć. Zapomocą kościoła złączył się z krajami południa i kształtował swą społeczność na modłę zachodu. Powiększał dziedzinę, wyrywając Niemcom zpod ręki pobratymcze plemiona. Dla zbytu produktów rolnych dobijał się swobodnej na morzu żeglugi.
Wielkiemu synowi tę przedeśmiercią główną naukę naszeptał: wyrywać pobratymców pomorskich z rąk niemieckiego siepacza. To też gdy młody lew na świat wyszedł, przyłączył do Polski Pomorze i wziął Gdańsk pod swą władzę. Zagarnął pas ziemi po prawej Wisły stronie aż po linję południową Drużny, po rzekę Dzierzgonię, Żuławę Kwidzyńską, i Zantyrską aż po Gdańska Mierzeję.
Nad nieskończoną puszczą kwietniowe płynęły obłoki, gdy trzej wędrowcy Wojtech, zwany Adalbertem, Radim, zwany Gaudentym i kleryk Bogusza, zwany Benedyktem, wybrnąwszy nareszcie z kniei, ujrzeli przed sobą rzekę. Minąwszy setki leśnych, górskich i nizinnych okolic, płynęła niezmierna, od wód wiosennych wezbrana, zalewając brzeg niski i zmulonemi piany kąsając wysokie ostrego lądu urwiska. Nie mogła zmieścić się w łożu mocnem, obrosłem bezbrzeżnemi lasami, to też prawa jej Nogać odpadła we wschodnie niziny i tworzyła nieprzebyte strumienie i mokradła, jeziorzyska i błota, oblegające wielkim opłazem szeroki gościniec. Widzieli przed sobą jakgdyby Noteć drugą, którą właśnie wyminęli przesmykiem suchym koło Turu. Stali w miejscu, nie wiedząc, w którą iść stronę.
Lecz oto los zdecydował o dalszej podróży: ujrzeli tratwę rybacką, zbitą z kloców jodłowych, przypartą do spychów wysokiego pobrzeża. Na bocznym poganiaczu tej pławaczki drzemał człowiek. Zagadnęli go mową słowiańską, czyby ich nie powiózł w dół rzeki.
Chętnie przystał.
Rzekł im tąsamą słowiańską mową, iż właśnie na Wiśle tej siecią i paczyną na życie zarabia.
Wstąpili tedy do jego krypy prostaczej.
Młody rybak ujął w dłonie długie łopaty wiosłowe, odepchnął od brzegu stateczek swój i powiózł ich wartem skłębionym ponad wydartym w toni spodem.
Widzieli przed sobą po prawej i po lewej ręce lasy wielkodrzewe, prastare, zielone od koron sosnowych. Puszcze te młodziuchna wiosna baziami brzóz i rozkwitającego białodrzewia przetykała. Ukazywały się przed ich oczyma i nikły w smugach rozlewisk olbrzymie gnaty dębów i lip, odarte jeszcze z liści, — rude polany, obłysiałe pagórki i ledwie zieleniejące mokradła. Korytem, przed wiekami wyrwanem w środowisku tych puszcz i łąk leśnych, ponosiły ich wody pieniste w zamgloną odległość. Wysoko nad lasami płynęły obłoki wiosenne, z których jedne były pozłociste, inne jako śnieg białe, a inne o barwie niebiosów. Wędrowcy mknęli w swą drogę, nie wiedząc, dokąd ich fale zaniosą. Płynęli na podobieństwo obłoków.
Dusze ich były nie tutejsze, lecz tameczne, nie przyrośnięte do ziemi, jako lasy, lecz, na wzór obłoków, podlegające prawom, żywotowi i podmuchom nieba. Mieli poza sobą wielką i głuchą samotność swoją, każdy inną, każdy odmienną, każdy inaczej dotkliwą, — jakoby trzy więzienne cele.
Podniosła się dusza ich i stała się na tem czółnie jedną rzekomo duszą we trzech osobach.
Zaśpiewali wszyscy wraz psalm radosny.
Kolana ich ugięły się i upadły na dyle tratwy wodą zalane, a oczy utonęły w niebie, zasłanem wiosennemi obłoki. Zaśmiały się od tamtejszej, niebiańskiej radości usta najstarszego z pątników, a słowo główne wymknęło się z nich:
»Przybliżając się do mnie w dzień, któregom cię wzywał, mówiłeś: Nie bój się«!
Obok rudła z nieruchomemi w dłoniach wiosłami stał młodociany przewoźnik. Czarne jego źrenice wlepione były w przybyszów z obcej ziemi, a wzrok, z jednego na drugiego przechodząc, pytał się:
— Cóż to za ludzie?
Oczy te, oczy wieczne, niby haki wędy, zarzucały się w tonie oczu najstarszego z wędrowców, ażeby z głębi ich rybę tajemnicy wyłowić.
— Ktoś ty jest? — pytały oczy podstępnego dociekania.
Lecz źrenice tamtego, zasłonięte mgłą niebiańską, nieodgadnione były, jak sama toń firmamentu. I Smętek przewożący apostoła, poczuł złowrogi gniew w przepaści istoty swojej.
— Przybliżając się do mnie w dzień, któregom cię wzywał, mówiłeś: — »Nie bój się!« — przepowiadały sobie jego wargi.
— Kto jest pod utwierdzeniem, który się nie boi, skoro ja przy nim stoję!
Uderzyły w pątnika jego oczy wszystką mocą, ażeby go wewnętrznem strwożeniem, lękiem śmierci porazić. Zamierzyła się na serce pątnika wszystka wola i całkowity ogrom bezlitosnej wszechmocy zabijania ducha trwogą wobec niebytu. Alboż spotkał kiedykolwiek w drodze swojej twór żywy, któryby nie mdlał wobec sekretnej wizyi nieżycia? Alboż, ostało się którekolwiek serce i nie wzdrygały się zawory jego komor, gdy je tknął z bezgłośnym krzykiem: — śmierć twoja! Alboż nie opierał potęgi swojej na zemdleniu żył, na popłochu nerwów, na ucieczce rozumu w głuchą szczelinę zatraty, gdy dosięgał pewnej myśli podspodniej, bezsilnej, jak pisklątko pod matki skrzydłami? Alboż nie miał wzroku kota i sowy, który widział w nocy przeraźliwy skurcz i wstrętny dreszcz przede śmiercią? Skądże i dokąd szedł ten, co się ośmielał sam jeden być ogniskiem woli wszechświata, odblaskiem i współbratem Wszechmocy, — co się uśmiechał do niebios, mówiąc, iż tam jest Drugi, który doń tylekroć mówił w dniu lęku: — »Nie bój się!«
— Nie bój się?
— Drżyj w rozpaczy!
Nie zląkł się pątnik cichy. Wesołe były jego oczy. Radował go rozmach skrzydeł chyżej, wiatroskrzydłej rybitwy, co się nad rozlewiska Wisły z morza dalekiego wybrała. Radował go ciemny i śliski grzbiet szczupaka, co bujną bryłę zielonej fali przeszył, jak strzała, wyrzucona z cięciwy. Radował go przeraźliwy wzrok sternika, co dzierżaki wioseł w czarnych trzymał dłoniach.
Zawstydzała go radość własnej duszy, wewnętrzne dobro, nadmiar bogactwa, pełnia ducha, opatrzonego szczęśliwością łaski, — więc zagadał do współbrata wioślarza, pragnąc mu oddać połowę swojej radości. Zrazu używał pośrednictwa Boguszy, który pruską mowę rozumiał, sądząc, iż z krajowcem ma sprawę, lecz, skoro Smętek odpowiadał zrozumiale w gwarze słowian, mówili długo tą swojską mową, która jest na rozmaitych drogach rozmaita, jak wiosna, lato, jesień, zima, lecz jedna, tasama i wiekuista, jak powrót pór roku na północy i na południu, na wschodzie i zachodzie. Odpowiadając na zadane pytanie o kraj ten i ludzi, mówił półnagi przewoźnik, iż tu, w tych leśnych stronach dzika i niczem niekrępowana namiętność jest jedynem prawem dla ludzi, którzy koczują, brodzą po wybrzeżach wód, podchodzą pszczoły, ścigają zwierzęta, wybierają jaja ptasie, łowią ryby, — którzy rozdzierają radłem ziemię i sypią w brózdy nasiona prosa, owsa i żyta, karmią się chlebem, lub leśnemi jabłkami, palą lasy, topią smołę i wyławiają jantarowe bryły. Mówił, iż nieposkromiona samowola tych, których bary są mocne, kolana bezlitosne, a broń w dalekich wypalona kuźniach niezwyciężona dla pięści bezbronnej, — jest tu prawem publicznem. Mówił również o prawach innych, odwiecznych, któremi rządzą się tutejsi ludzie po prawej i po lewej ręce wielkiego wód rozlewiska. Kobiety tutaj, — powiadał, — są jako rzeczy, które się zdobywa, lub kupuje. Jeżeli zdobywca ich, lub nabywca, a więc właściciel, umiera, giną na stosie, wepchnięte nań przez tłum żywych, same poprzednio okręciwszy sobie powróz dookoła szyi. Żony i córki oddaje się przybywającym gościom do nocnej uciechy. Ojciec zabija nowonarodzone córki z zasady, pozostawiając jednę córkę na ród cały. Kobieta nie ma prawa do niczego, z wyjątkiem umywania nóg gościom i mężczyznom domowym, oraz dotrzymywania im towarzystwa, gdy piją miód i kumys. Ludzie tutejsi za Wisłą i jej nogaciami palą wrogów, schwytanych podczas bitwy, na wolnym ogniu, albo miażdżą ich pomiędzy belkami. Starców, ujętych w niewolę podczas grabieży dziedzin sąsiednich, zabijają, małe dzieci roztrzaskują o drzewa, lub zatykają na drzewca wojenne, młode dziewczęta, uwieńczone kwiatami wrzucają po zgwałceniu na stosy płonące. Ludzie tutejsi za Wisłą i jej nogaciami czczą niedźwiedzie, wilki, mech leśny, a nadewszystko węże.
Czczą także ogień, wielką żółtą bryłę wykowaną przez kowala i rzuconą na niebo, żeby lepiej świeciła. Mężczyźni tutaj, — powiadał, — są wojownikami i myśliwcami, to znaczy, że żyją z grabieży, albo ścigają zwierzęta. W czasie głodu rozcinają piersi kobiece dla wychłeptania zawartego w nich pokarmu.
A usłyszawszy, iż pątnicy idą z kraju południa, sternik pytał z uśmiechem, czy tam w stronach słonecznych, w sercu świata, w miejscach świętych lepiej jest, niż tutaj w zamglonej puszczy północnej? Czy tam okrucieństwo i barbarzyństwo już nareszcie ustało? Czy tam prawo, wysnute z przewidującego rozumu, z niestrudzonego doświadczenia i z nieomylnej cnoty stało się już świętym zakonem?
Zająknął się pątnik. Głucho się zadumał, nie umiał bowiem kłamać.
Prawo! Prawo! Prawo!
Przypomniał sobie prawo, które musiał niweczyć i prawo, które niósł, jako święte tablice, biegnąc drogami ziemi od krańca jej do krańca. Przypomniał sobie ojczyznę i obczyznę, wygnanie, ucieczki, powroty pod klątwą i znowu ucieczki. Przewinęło się przeraźliwe wspomnienie takrocznej zbrodni:
Spitimir, Pobraslaw, Czaslaw wraz z ich żonami, dziećmi i krewnymi, bracia rodzeni wymordowani po walce zaciekłej w obronie prawa do rodowego księstwa — na zasadzie prawa innego. Ach, z jego własnej przyczyny...
Ponieważ był poplecznikiem obcych w ojczyźnie, niemców i polaków, — a był poplecznikiem niemców, ponieważ usiłował wdrożyć w ojczyźnie prawo Chrystusa pochwycone przez niemców. Był poplecznikiem niemców, skoro wyrzekł się pokrewieństwa z książęcą rodziną czeską i powinowactwa po babce z królewską rodziną frankońską, — ponieważ dobrowolnie wyzuł się z praw do domu na Lubice, książęcego sceptrum nad piątą częścią czeskiej ziemi, — ponieważ bosy i w szmatach ubogich wchodził do miasta, gdzie mu biskupem być kazano, ponieważ sypiał na gołej ziemi z kamieniem pod głową, sen dla modlitwy skracając, jadł mało, częste i ostre odprawując posty, a tylko w święto obiad spożywał, — ponieważ trudził się ciężką ręczną pracą, odwiedzał chorych, wykupywał z rąk handlarzy jeńców polskich wojennych za każdy grosz, jaki posiadł, — ponieważ wszystkiego pozbawiał się dla ubogich, — ponieważ trawił życie na modlitwie, na kontemplacyjnem milczeniu, na rozmowach z ludźmi mądrymi i świętymi, — ponieważ walczył ze światem o zakon Chrystusa, — ponieważ chciał pojednać stronnictwa, skłonić naród swój do posłuszeństwa hierarchii kościoła rzymskiego, kościół czeski pojednać z kościołem niemieckim, usunąć wstręt czechów do niemców...
Był obcy w ojczyźnie, cudzy, wnuk niemkini, sojusznik wrogów, przyjaciel cesarski.
Zająknął się pątnik o prawie, które cesarz Otto, pełnomocnik boży, cud świata, w młodocianych niósł rękach. Nie chciał być przecie Niemcom, jak Ptasznik, ojciec i dziad, zaborcą i krzywdzicielem plemion, ten grek marzący o wskrzeszeniu cesarstwa Augusta i Konstantyna, ażeby myśl wykołysaną w rozmowach z Gerbertem, świętym Romualdem i świętym Brunonem wskrzesić na ziemi. Nie znosił przecie Niemców i pobyt wśród nich poczytywał za wygnanie ze słonecznych krajów auzońskich, ze stolicy swej, Rzymu. Tkwiła przecie w jego ekstatycznej duszy namiętność do pokuty i umartwienia, pasya do pielęgnowania czystej cnoty, marzenie, ażeby porzucić tron i zamknąć się w klasztorze. Pątnik znał przecie tę duszę gdyż tylekroć słuchał jej najszczerszej spowiedzi.
Cesarz! Bruno, krewniak cesarski, — Grzegorz V, — wypędzony przez Krescencyusza. Krescencyusz młodszy, wódz Rzymu, wiekuisty spiskowiec przeciwko władzy Niemców nad Italią, poszukiwacz na całym świecie, aż do obozowisk polskiego Bolesława Chrobrego, wrogów swego wroga, niemieckiego cesarza — straszliwie przez Tammona skrwawiony. Trup jego, kołysany wiatrem tam właśnie, w sercu Rzymu.
Jan Filagatos, umiłowany greczyn, opat Nonantoli, arcybiskup Placencyi, ambasador i nauczyciel cesarski, przyjaciel cesarzowej Teofanu, sojusznik Krescencyusza, po śmierci Jana XV wyniesiony na papieskie krzesło, jako Jan XVI. — »niewinny«... Trup jego wiszący na haku, tam właśnie, w sercu Rzymu! Z rozkazu cnotliwego cesarza, zwanego mirabilia mundi. Na rozkaz swego antagonisty, Niemca Brunona, Grzegorza V, zraniony straszliwie, z obciętemi uszami i obciętym nosem, z kikutami rąk, odrąbanych po łokcie, z wyrwanym językiem i wyłupionemi oczyma stawiony przed kolegium kardynałów po wywleczeniu go z więzienia... Młody papież Grzegorz, stanąwszy przed swym przeciwnikiem, zdziera szaty pontyfikalne z żyjącego trupa, każe nagiego wywlec na ulicę, przywiązać tyłem do osła w taki sposób, ażeby resztkami rąk musiał się trzymać ogona, — każe oprowadzać po ulicach wśród rozradowanego tym widokiem, strasznego motłochu. Każdy miał prawo lżyć i bić antypapieża, a on sam musiał przed straszliwą swą śmiercią obwozić na sobie napis: »Oto jest kara na tego, co chciał zegnać z tronu rzymskiego papieża«.
Prawo!
Prawo namiestnika Baranka Bożego... Szepty ciche o siedmnastoletnim papieżu Janie XII, iż się zaprzedał dyabłu i pił za jego zdrowie, — iż grając w hazardy wzywał Junony i Wenery, — iż dziecię dziesięcioletnie mianował biskupem w Todi, — iż z pałacu laterańskiego uczynił dom publiczny, — iż utrzymywał liczne nałożnice, — iż w ciągu swego ośmioletniego pontyfikatu kazał okaleczyć, oślepić i więzić mnóstwo prałatów, — iż nosił miecz, szyszak i pancerz...
Oblężenie zamku Anioła przez zbirów cesarza i straszliwość obrony. Wielkie konwie gliniane kipiącej oliwy, ukrop, stosy młyńskich kamieni, belki i złomy muru, padające na głowy i tarcze sług marzyciela, cudu świata. Kapitulacya Krescencyusza i przyjęcie jej przez młodego cesarza. Wtedy Krescencyusz wychodzi ze swej niezdobytej fortecy, ażeby wstąpić, o hańbo! o, podła zdrado! na najstraszliwszy z szafotów! Przekupstwo, zdzierstwo, rządy kobiet na dworze papieskim.
Serce zatrzęsło się od wspomnień, od ohydy. Krwawe dzieje płynęły wszędy długimi łańcuchy. Krew rodowa w oczach ściekała znowu po stopniach ojczystego zamku. Zemsta, wybuchająca z dna duszy, jak wybucha ogień i dym z otworzeliska wulkanu nad lazurowem morzem, przygaszona nadludzkim wysiłkiem woli, zakazana samemu sobie, świętym znakiem odpuszczona, zalana wodą miłości.
Pokój Wrszowcom! Pokój Bolesławowi Rudemu! Pokój mordercom i miłość katom, którzy przyszli wydrzeć z kościoła cudzołożnicę, ażeby jej młodą głowę odrąbać. Wszakże i oni opuścili topory, gdy naprzeciwko nich samotny mężnie wyszedł. Pokój przyjaciołom — Krescencyuszowi i Filagatosowi grekowi, wrogom cesarza, »niewinnym«, męczennikom!...
Lecz na popieliszczu, zalanem tak do cna wodą odpuszczenia wałęsa się perzyna żalu i błąka się dym smutku, którego żadna już w duszy moc rozegnać nie może. Gdziekolwiek odwrócić wzrok, — wszędzie nienawiść, zemsta, przemoc, zdrada, gwałt i przeszywający na wskroć, jak miecz, śmiech tryumfu ślepej siły. I tak oto zamknął się krąg przypomnień. Słowo odpowiedzi zamarło na ustach. Nie było co rzec młodemu przewodnikowi o świecie dalekim południa. Ręka podniosła się sama, ażeby błogosławić żywotowi pozaludzkiego, widzialnego świata. Oczy upadły na lśniący grzbiet szczupaka, zieloną, nieprzeniknioną ciemność wodnej głębiny udający, co się czaił w przezroczystej topieli, ni to pocisk drapieżny, żądny żeru i zemsty za istnienie ofiary jego żądzy. I runął piękny, wysmukły szczupak, kat, żywotowi swych własnych dzieci nieprzepuszczający, w srebrzysty blask niewinnej płoteczki, co miłością ogarnięta, swawolnie w głębokiej, ruchomej podłodze wiślanych wód tańczyła. Ciemny obłok zasłonił oczy wędrowca, a myśl rozdwoiła się, nie wiedząc, komu z tych dwojga błogosławić? Oczy uciekły od widoku morderstwa, a szukając dla siebie dziedziny i pocieszenia w niebiosach, trafiły na chyże rzuty płowych skrzydeł śnieżnogłowej i wielkodziobej rybitwy, co się nad falą wznosiła i zniżała, czatując na żarłocznego szczupaka.
Przymknęły się oczy. Myśl uciekła daleko. Odetchnęła, wspominając niewinne i nie krzywdzące nikogo główki pochyłych narcyzów i sploty bławej glicynii, dobrej, niewinnej i czystej w sobie, za wysokiemi murami na Awentynie, w Alexego klasztorze. Przypomniała się w krótkiem widzeniu biała głowa Soracte w lazurowym upale. — Przytulił się do nozdrzy zapach rozkwitającej topoli, od wzgórza świętej Saby niosący się drogą gliniastą, starą via Ostiensis, wygrodzoną opłotkami z tarniny.
Jakiż się to gorzki żal wywinął za cichą winnicą o pniach grubych, czcigodnych, szeregiem rosnących pod murem Serviusa Tulliusa! Ile marzeń spoczęło w tych bryłach wielkości wołu karmnego, w arkadach, spojonych własnym ich ciężarem, a otulonych bluszczami!
Wspomnienie ponosiło duszę wzdłuż tamtego muru, biegnącego między świętą Priską, Balbiną i Sabą wzdłuż mętnej wody Tybru, aż do piramidy Cestyusza. Oczy widziały znowu ukochaną glebę ogrodu, gdzie motyka, roztrącając bryły zeschniętego wapniaka, naloty piaskowe i grudy trawertynu, dźwięczała uderzając o ruiny pogańskie. Mówiono, iż są to ruiny świątyni Diany, iż są to grobu Remusa podstawy. Któż prawdy się dowie? Dobrotliwa jagoda winnicy ciężko i sennie zwisała ponad tą ziemią, zdeptaną przez niezliczone pokolenia półbogów, bohaterów i biednych, ciemnych prostaków, — łagodnie dojrzewając w słońcu, które pali pożarem kamienie Termów Karakalli w nizinie za świętą Balbiną, kamienie wielkiego zburzyszcza Circus Maximus w dolinie, zwanej Murcia, między Awentynu i Palatynu wzgórzami, i pada ognistym pożarem na odwieczną drogę Moletta, przecinając dwa bliźniacze awentyńskie pagórki. Wszyscy przeszli tą drogą Moletta z południowego cypla Remusa, dążąc do Rzymu, stolicy ziemskiego okręgu, — przebiegli, oddalili się, znikli. Święta cisza została. Tą oto drogą Moletta przewieziono zwłoki świętego Alexego wśród ciżby niezmiernej narodu, który nie chciał się rozejść, choć złoto i srebro na tę drogę rzucano, ażeby przejście otworzyć.
Alexy, pojąwszy za żonę córkę potężnego cesarza, w noc ślubną rozłączył się z żoną i leżał przed bramą kościelną tak długo, aż się serce Bogarodzicy wzruszyło. Wiatr go przynosi z Edessy do Rzymu. Ojciec go nie poznał i nie poznaje go żona...
Zatęskniło się, pożaliło za braćmi — za Janem z rodu Canapariów, dobrym i chorym, — za Janem mądrym w Bogu z rodu Campaninus’ów, — za Teodorem, arcybiskupem Egiptu, milczącym, — za Lwem, opatem. Alboż nie byli, jak narcyzy i glicynie bezgrzeszni, czyści w sobie, niewinni? Alboż nie byli, jako święty Aleksy? Cóż ich z czterech węgłów świata do tej pustelni przygnało? Czyż nie tego samego szukali? Poślubili dobrowolne ubóstwo na wzór świętego, gotowi byli spać pod schodami w ojczystym domu, nieznani i wzgardzeni, wyrzekli się dostatków, władzy, sławy i możności używania rozkoszy. Pogrążyli się w rozmyślający żywot na Awentyńskiej górze, wędrując ku temu miejscu z Azyi, Syryi, z Egiptu, z północy i zachodu Europy. A inni, goście — Grzegorz, krewny cesarzowej Teofanu, Nother, biskup leodyjski, Abbon, opat Floryaku, Majol i Odillon, Jakób z Afryki i nieszczęsny, najnieszczęśliwszy na ziemi, Filagatos... Grecy i Syrowie, Słowianie i Niemcy, Francuzi i Włosi. Wszyscy dostojni panowie świata, książęta i wielkomożni dziedzice fortuny, władzy i szczęścia. Poszukiwacze ciszy i ubóstwa, marzenia w spokoju, i badania swej duszy.
W pośród nich wszystkich, jedna głowa najwyżej wzniesiona, na obraz Soracte w nieboskłonie dalekim, ukazała się w szybkiem marzeniu:
Nilus!
Od wspomnienia tej twarzy uśmiech wypłynął na wargi pątnika. A uśmiech ten był nieodpowiedzią na pytanie Smętka żeglarza. Niebiański uśmiech ten rozpalił nowy podmuch wściekłego gniewu w przewoźniku.
Wydrzeć go, jako zielę nienawistne!
Podeptać go, jako żmiję jadowitą!
Do dzieła!
W natężonem spojrzeniu zawarło się pytanie:
— I cóż Nilus? Przemądrzały grek, doświadczony profesor, głęboki sybaryta, przewidujący abnegat? Azaliż nie przedarł się za młodu przez wszystkie arkana i tajemnice zbytku, rozwiązłości, rozpusty? Azaliż nie poznał i nie zużył wszystkiego, co daje bogactwo, władza i przemoc? Czyliż nie wykwitem egoizmu, objawem subtelnej arystokracyi, przenikliwą i ostrożną świadomością środków przedłużenia życia na ziemi jest jego wyrzeczenie się przesytu i zbytku, którym się przejadł i znudził, a poślubienie mądrego niedosytu i przezornej higieny? Cóż jest wart jego wiekuisty spokój myśliciela, lingwisty i kaligrafa, jego niewzruszona obojętność na burze świata w zaciszu pustelni, — wobec skrytych męczarni, straszliwych popłochów i tortur wewnętrznych »zbrodniarza« Filagatosa, albo zamysłów i pasyi Bolesława Rudego? Zimna jego dusza dba o siebie, o uratowanie, zbawienie samej siebie z pośród oceanu ludzkich żądz i udręczeń. Wchłonęła w siebie niebiosa i ziemię, siebie samą ponad świat przeniosła i postawiła na miejscu wszechświata. Nilus odwrócił się od ojcobójców, którym pasya miłość i rozum wyżarła, od tyranów, którzy noszą w duszach dziedzictwo pradziadowskich i ojcowskich zbrodni, od dzieciobójczyń, które dźwigają na wątłych swych barkach gusła plemion i straszliwość wspomnienia uczynku, wykonanego ich rękoma przez stulecia ciemności, — od zbrodniarzy, zdrajców, katów, którym dzieła popełnione odebrały ostatniego towarzysza i ostatniego przyjaciela: sen głęboki. Nilus spokojnie zasypia w Panu, nic nie czując, okrom troski około doskonałości swej duszy, okrom bezdusznego napawania się swoją cnotą jałową i na nic nikomu nie zdatną. Przetarł wędrowiec dłonią źrenice:
— Jakże to? Nilus?
Starzec ów w izbie pustelniczej pod Bari, w cieniu odwiecznych dębów Valla Luce? Dzban wody i garść zeschłej figi. Kamień w kącie izby, jako poduszka pod głowę. Uboga i znoszona szmata, jako odzież. Święte pismo tworzonych z trudem palimpsestów na starannie zatartych rozpustnych utworach starożytnych pisarzów. Poznanie się, pozdrowienie, wejrzenie oczyma w oczy, objęcie duszy przez duszę. Rozmowy czarujące nie o tym świecie, lecz o tamtym, odnalezienie w sobie samych substancyi anielskich i pobratanie się ich, zaznajomienie do najgłębszej iścizny, ażeby samowtór iść ku światłu wiecznemu. Praca nieustanna, wytrwała, w każdej minucie z temsamem podejmowana męstwem, ażeby pokonać w sobie zwierzę, rozpustnika, łotra, zbójcę, okrucieństwo, tyranię, żądzę sławy i nałóg dosytu. Wysiłek wieczny, ażeby wyłamać ze siebie istność inną, ponadzwierzęcą i ponadludzką, anielską. Wysiłek wieczny, ażeby być nieznanym, zapomnianym, być zdala od wszystkiego, co jest sławą, być pokornym, być cichym, być niczem, być sobą samym, być dobrem dla dobra, być uśmiechem i w łasce.
— O, mistrzu, o bracie... — westchnął apostoł, — ave, atque vale...
Rozchyliły się połacie nowocerkiewskich, jemlickich i leczkowskich lasów. Wielka rzeka, wyrwawszy się ze stromych swych brzegów, poszarpanych w dzikie jary, płynęła przebogatą, urodzajną niziną, którą sobie sama usuła pospołu z morską pracą sprzeciwu. Olbrzymie białodrzewa, wiązy, wierzby i brzozy zasłaniały widok na nieobeszłe obszary traw i kwiecia, ponad stawiskami i w błotach, między Nogacią i Wisłą, a między ramionami Wisły i Motławą. Gdy zaś krypa przybiła do rozdziału strumieni, idących na północ, wschód i zachód, jako Stara Wisła, Szkarpawa i Leniwka, przewoźnik na zachód rudło wykręcił, w rozlewną Leniwkę i cichaczem tej wody, sitami i trzcinami zarosłym, obok Pastwy Bąsackiej i Krakowy, a popod wzgórzystą Mierzeją, wysokich sosen, lip i buków pełną, popychał statek wiosłami. Widać było na zachodzie i północy tej strony wzgórza wyniosłe ciemnym tęgoborem okryte. Ku tym to wyżynom skierował wioślarz swą szkutę, skręciwszy w łożysko rzeki, którą nazwał Motławą. Ciężko pracując wiosłami, posunął się pod wodę i w oddali na tle garbatych pagórków w widłach rzecznych ukazał strzechy, drewniane tyny, ostre płoty i zamczyste brony grodziszcza, które Gdańskiem nazywał.
Trzej wysiedli ze statku i, minąwszy rybacką osadę, między Wisłą, Motławą i Radunią tam i sam rozrzuconą, poszli ku zaworom grodziska. Zamek stał na wyniosłych posadach, ze wszech stron otoczony obronnemi ścianami, grubo gliną umocnionemi od dołu. Głębokie rowy, spleśniałą napełnione wodą, otaczały ościenie grodowe, zwodzone mosty były podźwignięte, a wrzeciądze olbrzymich dębowych belek zaciągnione na brony potężne. Przybysze oznajmili się strażom i wpuszczeni zostali. Znalazłszy się w gdańskiej warowni, od trzech lat zdobytej przez króla Bolesława polskiego, załogę wojskową, apostoł z towarzyszami przebył tam czas niejaki.
Głosił w zamku i w rybackiej osadzie ewangielię Chrystusa. Dowódca grodu, Zmysł wojewoda, z rodu małopolskich Gryfitów, dał mu żołnierzy, wioślarzy i wielką łódź, która bożych wędrowców poza Radunię, Motławę i Wisłę na pełne morze wywiozła. Rozwinąwszy żagle, przez wiatr zachodni wydęte, popłynęli we wschodnią stronę. Mknęli wzdłuż Mierzei Wiślanej i Świeżej, a nocą wylądowali kędyś w kraju sambijskim, na południowym cyplu Kurońskiej Mierzei, dokąd już nie sięgało Bolesława ramię. Z tego miejsca trzej samotnicy odesłali z podzięką statek polski i całą jego załogę, żołnierzy i flisów, do Gdańskiego grodziska. Zostali na piaszczystem wybrzeżu, spłókiwanem przez fale. Noc przepędzili w pustkowiu, na owym lądzie nieznanym. Rankiem spostrzegli wioślarza, który ich był w dół Wisły, aż do Gdańska przeprawiał. Ten to ich przewiózł swą łodzią na wyspę, śniącą wśród drzew olbrzymich, w ramionach ujścia rzecznego. Przywdziawszy strój swój biskupi, apostoł i dwaj towarzysze — Radim, — Bogusza, podeszli do mieszkań człowieczych. Lecz skoro zakołatali we wrota osiedla, mieszkańcy tłumem wielkim wybiegli i wśród krzyku dzikiego precz ich pędzili od proga. Jeden z nich, pogański ofiarnik, uderzył biskupa w plecy wiosłem i powalił na ziemię. Odszedłszy tedy z tej niegościnnej osady, przeprawili się na drugi brzeg rzeki i weszli na targowisko, zwane Cholin. Tam jeden z mieszkańców zaprosił ich i do domu swego wprowadził. Na wieść o tem zgromadziła się wielka liczba ludu pruskiego, natarczywie pytając:
— Kim byli? Skąd przyszli? Dlaczego wylądowali w tej stronie?
Apostoł przemawiał, a Bogusza tłumaczył na mowę tameczną, iż są Słowianami, z ziemi Polan przychodzą, którą Bolesław dla Chrystusa pozyskał. Biskup jest sługą tego, który ziemię i niebo utworzył. Przychodzi zaś, ażeby ich wyrwać z rąk szatana.
Na te słowa tłum podniósł wielki krzyk, pełen zniewag i bluźnierstw. Wywijano maczugami ponad głową przychodniów, tupano nogami, bito pałkami w ziemię, grożąc śmiercią, jeśli natychmiast tam, skąd przyszli, nie wrócą.
Kunigas Cholinu przez usta Boguszy oświadczył:
— My i cały nasz kraj mamy swoje prawo i jednym obyczajem żyjemy. Jeśli z pośpiechem nie opuścicie tej ziemi, zginiecie jutro, bo wy według innego prawa żyjecie.
Przynagleni rozkazem wodza i groźbami tłuszczy, weszli do łodzi i wrócili na brzeg Świeżej Mierzei. W ciągu pięciu dni przebywali w pewnej okolicy, a na szósty dzień wczesnym rankiem odeszli stamtąd, dążąc ku Gdańskowi, w stronę południowo zachodnią. Około południa wybrnęli z gęstego lasu i na polanie stanęli. Tam Radim przedewszystkiem odprawił nabożeństwo, a biskup Wojciech przyjął komunię.
Z głęboką, wewnętrzną radością przeżywał wieczne mszy misteryum. Zagłębiał się w cud wyrazów nigdy niegasnących, które obejmują, — niby ramy, okowy i zawiasy, — życie i śmierć, a między życiem i śmiercią ukazują przeczysty, biały chleb miłości. Tylekroć przeżyty obrzęd mszy stał się dlań nowiną, widzianą pierwszy raz, zasłyszaną teraz dopiero. Jakże mu było w sercu radośnie widzieć oczyma ścieżeczkę między życiem a śmiercią, szlak między tym i tamtym światem, który się we mszy pośród mroków rysuje! Jakże niebiańską była pogoda, roztoczona nad wszemi słowy, nad wewnętrzną zawartością słów, nad spokojną wiedzą w nich o śmierci! Każdy dźwięk wezwań zwyższa, który w stadach wilków, zbójców, zdrajców, tępicieli, oszustów i zbrodniarzy odnajduje tylko synów bożych i braci anielskich, a w ciałach zmazanych krwią i brudem odnajduje, duszę, trafiał na miejsce przeznaczone i budził w sercu uczucie anielskie. Rozkaz podniesienia serc w górę, zaiste podnosił serce do Boga. Rozkaz zapalenia w sobie płomyka modlitwy rozniecał tak żarliwą i płomienną, iż ciało odpadało z ducha, na wzór szaty znoszonej i ciężkiej od brudu. Duch sam. znajdował miejsce swe przed obliczem Boga, głosząc ze drżeniem, z rozkoszą wiecznie nową i zachwycającą: Święty, Święty, Święty!
Gdy kapłan Radzym podnosił kielich ofiary w górę, biskup, klęczący za nim doznał złudy niebiańskiej, która go nieziemską napełniła radością. Zdawało mu się, że kielich ten wznosi się ponad drzewa wysokie i stare, że dotyka nieprzezroczystych obłoków i błękitu nieba. Co więcej, — wydało mu się, — a doświadczał tego dotykalnem, fizycznem czuciem poderwania siłą tajną nad ziemię i podźwignienia w powietrze, — iż to ten umiłowany brat, w którego żyłach ojcowska Sławników krew płynie, choć go innej matki wypiastowało łono, — podnosi go, niby wino świętego kielicha ofiary, drżącemi rękoma, wśród płaczu i modlitwy trzyma wysoko i że go w niebiosa podaje. Słodko tak było leżeć w przestworze na drżących a nieomylnych dłoniach braterskich, wysoko-wysoko, w niebiańskim zachwycie i prosić się najżarliwszą modlitwą u Boga nieśmiertelnego, aby go już odebrał z tej ziemi, ażeby go już przyjął i wziął z braterskich rąk omdlałych i do swego łona przytulił. Kołysało się serce wzburzone na wzór gałęzi dębowych, co sploty poplątanemi zwisały nad głowami zwiastunów.
Pośrodku polany, na wzniesieniu łagodnem stały dęby olbrzymie. Tysiącoletnie ich pnie pokryte były bulwami narośli, grubemi warstwy zestarzałej kory o barwie śniedzi i zczerniałego bronzu, głębokiemi pęknięciami, którędy przez stulecia wody niebieskie spływały ku ziemi, i gzygzakami strzeleń ongi piorunu. Wysoko w górze te niepomierne śniaty rozpadały się w las wideł, ogromnych konarów, gałęzi, i niezliczonych wici. Wici te nie były jeszcze liśćmi okryte.
Nogi cudzoziemców brodziły w głębokiej pościeli takrocznego ulistwienia, w szelestnym puchu barwy pozłocistej, przetkanym mnóstwem żołędzi i zdrewniałych dębianek.
Nie wiedzieli wysłannicy kościoła, iż miejsce to, na którem mszę odprawiali, było uroczyskiem poświęconem bogom tego kraju! Na wzgórze to pod cieniem dębów świętych nie wolno było nikomu, a zwłaszcza cudzoziemcowi nogi postawić.
Po ukończeniu nabożeństwa, znużeni wielce, posilali się bulwiastemi korzeniami roślin niektórych, przez wiosnę zbudzonych do życia, i smolnem pąkowiem drzew rozkwitających. Potem w strudzeniu swem do snu się układli. Przytuleni do siebie, ogrzewając się nawzajem ciepłem cielesnem, a okrywając suchemi liśćmi od wiosennego chłodu, twardo zasnęli.
A gdy najgłębszy sen związał ich powieki, posłyszy w sobie biskup niewymowną melodyę. W lekkoskrzydłem marzeniu widzi przed sobą Smętka przewoźnika, jak o pień wielkiego dęba oparty, gra, jako menestrel, na pięciostrunnej normandzkiej wioli. Niezwyciężona potęga tej muzyki, najwyższa, najbardziej niezmożona potęga ziemi, która na proch kruszy wolę tyrańskich mocarzy, i uśmierza dzikość niemych zwierząt, ogarnęła serce. Wychynęła z nicości rzekomo kwiat o tęgim, przenikającym, subtelnym zapachu i koronie nigdy niewidzianej.
Bojownik boży mocą wyćwiczoną swej żelaznej woli odtrącał od siebie melodyę i jej ubezwładniającą woń, która tak przemyślnie, a zarazem tak prosto, wyławiała zapomniane skrytości, tkwiące na początku i we środku życia, wczoraj i dzisiaj. Chwile dawne, w czasie zamierzchłe, zaginione i do cna przepadłe w niepamięci, stawały się dzisiejszemi, o sile wyrazistości stokroć większej, niż ją wówczas posiadały. Uczucia pogubione w dzieciństwie, w młodości, na czeskich polach, błoniach i wzgórzach, w rodzinnym domu, gdy jako książę na czternastu żupach, w państwie udzielnem, jako młodzieniec anielskiej piękności, hasał w orszaku rycerzy, — w Magdeburgu pod okiem Otryka, w towarzystwie Thietmara i Bruna, — w obczyźnie dalekiej, gdy jako włóczęga ubogi biegł boso w świat, — dogoniły go i teraz oto odnalazły. Widoki miejsc, niegdy oku miłych, rodzone i obce, ponure i radosne, uśmiechy święte i bestyalskie błyski oczu dzikich, — skądś, z pradawna powiewy wiośnianych wietrzyków, zapachy rokicin słońcem przygrzanych, ziół rezedy, — tęsknoty i pożądania, które już w otchłań wsiąkły i nicością się stały, — rzeczy-sny, — widzenia wypadków — bezbarwne, długie smugi, — rzuty młodocianej imaginacyi i popędy woli, zamurowane nazawsze w sylogizmach doświadczonej cnoty i niezłomnego rozumu, — wszystko dawne, rozpierzchłe, lotne, wietrzne, czego słowo nie wyrazi, — zawrzało w głębiach duszy, niby ukrop na ogniu. Stało się nowe, godne żalu. I to nawet, — o, dziwna siło! — co było niegdyś boleścią ponad miarę. Przemoc tyranów, ociekających krwią ofiar i zawziętych w ślepym uporze, przemoc tłumu, bardziej zaciekłego w swym zwierzęcym obyczaju, niż sama władców tyrania, — krew braci i rodziny pod mieczami i ostrzem toporów, — poniżenia, groźby, urągowiska wypędzenie z ojczyzny, przymus do wiekuistej po świecie wędrówki...
Wędrówki dalekie krainą Czech, Germanii, polami słodkiej Francyi do Dijon, po bratnią duszę z dalekiej Brytanii, Astryka-Atanazego, — do cichego w Tours grobu świętego Marcina, który nawet dyabłu gotów był odpuścić winy, — do świętego Dyonizego w Paryżu, do relikwii świętego Benedykta we Floryaku, — dolinami gór i błoniami Italii do Rzymu, do Monte Cassino i Valla Luce, — równinami Pannonii, lasami Polski... Kędyż jest koniec tej ziemi drzew, traw, rzek i pustkowia?
Szukanie, wieczne szukanie. Nieustanne, nieustanne szukanie.
W głębi ciemnych bazylik, o wnętrzu czarnozłotem, pełnem stojących aniołów, — w izbach dostojnych abnegatów, gdzie niema nic oprócz wilgotnego muru i wyklęczanych desek podłogi, — na stromych stopniach tronu cesarza, — na wysokich stopniach siedziska papieża, — w zamkach dzikich, skrytobójczych królów, którzy po uczcie zasypiają spokojnie nad piwnicami, pełnemi ryku jeńców ich, współzawodników z wyłupionymi oczami, — w norach barbarzyńców, — w obozowiskach wojowników okutych w żelazo, — wśród zwierząt i zwierzętom podobnych osadników w nieobeszłej puszczy.
Zaniósł się wyżej, wyżej trójdźwięk wioli. Stał się wymyślny, niespodziany w swych drogach, niezrównanie piękny, okrutnie rozkazujący. Ogarnął sobą wszystkę słabość duszy, bezsilność serca, marzenia nieotamowane wolą. Pytał się, jak głos człowieczy vox humana, jak nieubłagany inkwizytor:
— Wędrowcze, cóż masz w ręku? Cóżeś osiągnął? — Podróżniku, szukający niebios na ziemi, czyżeś je znalazł?
Upadła przed tym głosem boleść steranego człowieka, skarżąc się w porażce swojej:
— Nic nie mam, o, okrutniku. Nagi jestem i zewsząd wygnany. Nie mogłem na ziemi odszukać Boga. Więc już chcę odejść do Boga w niebie.
Opuścił się tedy ton wioli nisko-nisko. Zaśmiał się chichotem przeraźliwym. Stał długo nad powalonym człowiekiem ów śmiech przeszywający ziemię, niebiosa i otchłanie.
A gdy przebrzmiał ostatni z jego łoskotów, odmieni się melodya. Widać poprzez nią pola złotem zbożem zarosłe, kędyś nad strumieniem Zurinem, kędyś w pobliżu góry Osek. To jedno jedyne istotą rzeczy było. Tam, za dziecięcych dni. Wszystko inne — ciemności dziedzina. Tam tylko słońce świeci, dąbrowy rozbrzmiewają od śpiewu ptaków, śmieją się ludzie. Tam tylko wre prawdziwy odgłos pracy, gwałt życia i widać cel wszystkiego. Wesele młodości, radość sił w rozkwicie wionie z roztwartych okien parnych izb, gdzie się wino przelewa, skąd słychać krzyki potężnych męskich gardzieli i śmiech radosny kobiecy. Swawolna piosenka wyfruwa przez okno uchylone. Śmieją się do rozpuku szumne, wesołe głosy z posępnego przechodnia, co czemprędzej uchodzi w swą dal wiekuistą, dążąc do Boga. Ach, — wysunął się oto z przegubów, ze skrętów, wzlotów i zniżeń, ze ściskających serce sideł muzyki tej kształt dziewczęcy. Nadobne niebieskie oczy wpatrują się z głębokości snu w oczy wygasłe, w oczy wypłakane nad nędzą świata, w oczy, co otchłań niebios wciągnąć w siebie zachciały. Pytają się o cości nienasycenie ciekawego, jak wonczas na kwietnem, czeskiem błoniu, nad połyskującą, nad tamtą, nad jedyną wodą. Osuwa się z ramion tkanina biała, opada z bioder suknia i nagi kształt się przybliża.
— Tyżeś to, książę mój, jasny paniczu? — szepcą usta karminowe. — Dokądżeś odszedł z naszych, nad Cydliną pagórków? Czemużeś nie chciał usteczek mych, pieszczot, na którem ciemnemi nocami czekała? Pamiętasz uśmiech mój, mój maleńki uśmieszek radosny, dla ciebie jedynego w łoskotach serca wypiastowany?
Nadaremnie czerwone zawierać powieki! Obraz uśmiechu, zabłąkanego na tamte usta różane, połysk jasnych warkoczy, które promień wiosennego słońca ozłocił, — w głębinie oczu trwa, w żyłach, wraz ze krwią płynie. Na falach rozkoszy muzycznej wciela się w piersi żywy, dziewczęcy głos. Radość podźwignęła ku widzeniu ramiona.
— Odejdź odemnie! — proszą się usta spieczone. Jestem nieszczęśliwy wędrowiec, do innego idący świata, gdzie Bóg prawdy mojej przebywa. Jestem tułacz samotny, szukający śmierci w Chrystusie.
— Czemuś mię nie chciał, władaczu młody, najpiękniejszy z królewiąt ziemi?
— Szukałem na świecie i nie mogłem znaleźć zbawienia świata. Chciałem rodzaj ludzki ramiony swemi podźwignąć ku niebu. Chciałem królestwo Boga wiecznego ściągnąć na ziemię i wśród plemion ludzkich osadzić.
— Ach! — westchnął czarujący cień. — Patrzałam tylekroć z pod czarnego dachu mego rodzica, gdyś szedł zadumany nad brzegiem wody. Patrzałam poprzez strumienie łez, kiedyś na swym czarnym rumaku odjeżdżał. Kochałam cię aż do szaleństwa. Ileż to razy biegłam po śladach twych stóp w woniejące zagaja, ileż to razy szukałam cię, żeby tobie jedynemu oddać wszystek mój czar, gorącą nagość mego ciała, nienasyconą moją rozpustę, którą dla ciebie jedynego ciemnemi nocami wyśniłam. Odszedłeś, mnichu, w niebo zapatrzony!
Zobaczył znowu najtajniejsze piekło swoje, — debrze radosne nad Cydliną, wyśnioną tylekroć, nieistniejącą już na ziemi — ziemię szczęśliwą. Wzdychały tam lepkie, wiosenne listeczki brzóz i blade pędy jałowca poganiały do rozkoszy nagie ciało. Młodociana pławina kaliny, co na świat z macierzystej łodygi wybiegła i jaśniała w błękicie niebios, w zapachu konwalii, pławiła się powolnie w tańcu łagodnym, — ni to dziewica niesplamiona męskiem pogłaskaniem, odpinająca pierwszy raz sprzączki szaty przed namiętnem wejrzeniem. Tam to ponownie szli razem po niezapomnianych przenigdy, po wyśnionych kamieniach zbocza góry w tajnik nawisłych gałęzi, w miłosną sień, poziomkami i nakrapianym kosaćcem sadzoną.
— Odszedłem! — krzyczał co w piersiach tchu. Musiałem wystąpić przeciwko zagładzie rodu ludzkiego. Szatan wystąpił przeciwko Bogu. Antychryst szedł na zniszczenie papiestwa i cesarstwa. Koniec świata był bliski. Któż miał podjąć obronę Ukrzyżowanego? Któż miał zasłonić sobą nieszczęśliwych? Kto miał odkupić niewinnych? Oto ja sam, którym tysiącolecie ludzkości na barkach dźwigał. Czyliżem mógł dopuścić, ażeby szatan zwyciężył? Zabrzmiała nagle tonika tajna, inna, nieznana, zasadnicza, podstawowa, a przyłączyły się do niej dźwięki różnorodne, brzmiące wraz z nieopisaną potęgą. Horror, groza, strach — wywinęły się z pięciu strun wioli. Boleść, furya, szał — runęły, jakby zjuszone plemiona na plemiona w walce śmiertelnej. Wściekłość, zemsta, morderstwo, pożoga, zwierzęcy gwałt, zdrada, podstęp, okrucieństwo — wypadły na słuchacza z tych strasznych pięciu strun. Tryumf dzikiej i ślepej siły bydlęcej zatrąbił ponad jękiem — umieram, umieram! — ponad płaczem kobiecym i lamentem krzykliwym maleńkich dzieci. Naspał się i ocknął ze snu apostoł.
Podniósł głowę. Nasłuchiwał.
Ustała już melodya przez wiolę wydana, lecz trwał rozruch duszy, działający wewnętrznie, a żywiej, niż muzyka sama. Myśli i czucia były rozpierzchłe, a ostre, jakby cudze, wtrącone do głębi przemocą. Możnaby rzec, iż zewnętrzność muzyki stała się duszy wewnętrznem muzyckiem drżeniem. Tajemnica wpływu muzyki była jakby smyczkiem, przebiegającym po duszy, ni to po strunach. A dla tej muzyki samej duszy wszystko się stało oczywiste i bliskie. Potęga złego ukazała się przed oczyma w całej ohydzie. Zimny mróz rozsądku zwarzył wszystkie samoistne czucia. Twardy egoizm patrzał głęboko i chytrze w każdy życia uczynek. Odgięła się włodycza pycha, jakoby kuna żelazna, raz na zawsze zaklepana młotem woli.
— Czemużem to ja, czemu, nie został księciem na Lubice? Gdzieżeś jest, czarny mój koniu? Czemużem się nie pomścił nad Wrszowcami, chociaż od roku krew braci za mną się dymi?
— Czemu nie wypędziłem zbójów tych z naszego księstwa, ja, syn księcia i wnuk księżniczki bawarskiej?
— Czemuż nie szedłem z przemądrzałym Gerbertem ku stopniom papieskiego tronu, lecz szedłem samotną ścieżką Nilusa i Brunona?
— Czemużem się nie stał zausznikiem i pochlebcą Ottona cesarza, lecz uciekałem przed jego łaską?
— Czemużem nie poszedł w ślad Sobiebora i nie rządzę duszą polskiego wodza, lecz uciekam przed jego łaską?
— Czemużem nie szedł z Krescencyuszami, ażeby zepchnąć Ottona z Rzymu nazawsze i zasiąść na tronie Jana XVI-ego?
— Czemużem nie został na Awentynie, lecz tu się tułam w tych borach bez granic?
Lecz cóżbym czynił na Awentynie, gdybym tam był nanowo? Cóżem tam uczynił? Azaliż nie były to czyny szalonego?
Spieszyć do spełniania cudzych rozkazów, jak inny spieszy do uczty? Im podlejsza posługa, tem ją radośniej wykonywać? Tygodniami z największą starannością kuchnie czyścić, miski i naczynia zmywać, ni to kuchcik za wszelką kuchenną posługą biegać, wodę dla braci wyciągać o świcie, nim się ocknęli, i do celek zcicha zanosić? Wieczorem, rano, w południe ciężkie wiadra dźwigać do stołu? Wypraszać u opata łaskę służenia całej społeczności zakonnej rano, w południe, wieczorem? Tak dalece nie pozwalać sobie na własną myśl, tak dalece nie mieć własnego czucia, iż publicznie głośno najtajniejsze skrytości przełożonym wyjawiać? Za jedyną czynność ducha poczytywać rozważanie istoty cnót i grzechów? Podkładać pod dom duszy swej fundament takiej pokory, iż poza nią nic już nie było prócz pustki i rumowisk? A zaś na dworze cesarza w Rzymie, w Moguncyi?
Od odźwiernego do rozkazodawcy wszystkim, gdy posnęli, obuwie zbłocone myć wodą, a oczyszczone z brudu stawiać niepostrzeżenie na miejscu?
Zamiast iść drogą przezornego Gerberta, ażeby w młodzieńcu budzić dążenia cesarskie, podniecać żądzę i dumę zawładnięcia i rządzenia światem, — dniem i nocą z nim przebywając, jako towarzysz nieodstępny i najdroższy, na zamkach i w pałacach, w podziemiach bazyliki świętego Klemensa noce i dnie trawiąc na czuwaniach, uczyć go jedynie swojej własnej pokory i wyrzeczenia się dóbr tego świata?
Zamiast podniety do skupienia w sobie potęgi, mocy, zamiast rozpalania w nim greckiej ambicyi i rzymskiej pasyi, zaszczepiać mu cnoty mądrości, sprawiedliwości, męstwa i wstrzemięźliwości, cztery kwiaty duszy zakonnika?
Kochając głęboko tego czarującego młodzieńca, budzić w nim słodkiemi słowy miłość nie świata, ojczyzny, wzniosłych czynów w ojczyźnie, lecz jedynie miłość ojczyzny niebieskiej?
Dniem-li, nocą-li, gdy rzesza ludu, dobijająca się doń, dała przystęp, świętobliwemi rozmowami osaczać go, żeby sobie cesarstwa i władztwa nie miał za nic wielkiego, żeby wciąż pamiętał, jak śmiertelnym jest człowiek, jak nawet najpotężniejszy i najpiękniejszy, w proch się zamieni, będzie zgnilizną i jadłem robaków?
Nauczać go szerokiemi i niezbitemi wywody, iż powinien, tak wysokie krzesło zajmując, zostać ubogich i sierot ojcem, wdów opiekunem, bać się Boga, jako rozważnego i sprawiedliwego sędzi, miłować Go, jako dobrotliwego win przebaczyciela, i bacznie patrzeć, jak ciasna droga wiedzie do żywota wiecznego?
Upominać bez końca tego drogiego syna, żeby wzgardził dobrami doczesnego żywota i pragnął wieczności, szukał tego jedynie, co nie przemija, — nie pokładał ufności w rzeczach tutejszych i przemijających?...
Jak od naciśnięcia palcem struna wioli skraca się, a dźwięk z niej wydobyty staje się wyższym, taksamo od nacisku tego wewnętrznego wzburzenia, myśli złowieszcze na szczyt swój wybiegły. Spojrzenie zuchwałe objęło najdalszy horyzont.
— Czyliż to nie duma przygnała mię tutaj?
— Czyliż nie żądza wyniesienia się ponad Otryka, Adalberta, Brunona, Romualda, ponad Lwa, Jana Kampaninosa, Jana Kanaparego, Strata, Jakóba z Afryki, ponad Nilusa, ponad świętego Alexego?
— Czyliż nie postanowienie wewnętrzne zaćmienia ich wszystkich kazało mi wybrać śmierć, jako cel, a opowiadanie ewangeliji, jako środek?
Biada mi dla wyniosłości mej!
Jęknął nieszczęśliwy, twarzą upadając na ziemię. Bezmierność klęski przygniotła jego duszę. Lęk wobec tryumfu szatana krople potu wycisnął na czoło. Powłoka cielesna zadrżała, stając się bezsilną, jak łachman. Dusza stanęła w próżni, wyklęta i sama jedna, zewsząd wygoniona, jako żebrak psami wyszczuty z opłotków ludzkich w okrucieństwo pól zimy.
Z upadku krzyk ludzki apostoła ocucił.
Zaiste — radosne obudził w piersiach echo.
Nadbiegał wielki tłum, niosąc oszczepy, koły i kamienie. Otoczyli ze snu zbudzonych wielkiem koliskiem. Kapłan pogański, którego brata zabili byli na wojnie Polacy, nadbiegł pierwszy i stanął na czele pościgu. Na jego skinienie tłum związał apostoła i jego towarzyszów. Poprowadzono ich na przyległe wzgórze.
W tej chwili spokój głęboki wrócił się do duszy. Wielkie męstwo, owoc dojrzały cnót uprawianych w ciągu życia długiego, ocknęło się z omdlenia. Uspokoiło się serce. Radość prosta, mocna i górna roześmiała się w piersiach, a uniesienie nieopisane zamieszkało w ciele. Gdyż w ciało postronkami związane wstępował Chrystus Pan, kroczący na górę śmierci. Słowo pozdrowienia, politowania i pocieszenia, słowo modlitwy do Jedynego Współbrata w przestrzeniach i w wieczności wypełzło na wargi.
Rzeczywistością stał się sen życia całego.
Wojciech stał się Chrystusem, wiszącym na krzyżu.
Usłyszał głos:
— Nie bój się!
— Daj mi być Tobą samym, a Ty bądź samym Mną.
Ozwie się święte echo:
— Amen.
W tłumie, miotającym grudy ziemi i piasek, apostoł dojrzał oczy Smętka przewoźnika.
Zrozumiał. Oczy tamtego napełniła niepewność rozczarowanie, smęt, albowiem nie było to jego zwycięstwo.
Krzyk ludzki stawał się coraz bardziej nienawistny. Twarze były zziajane, żądne zemsty. Byli to może potomkowie tych Jutów, co na łodziach bersekierów przybywszy w te strony, spalili swe statki, ażeby nie było na czem w strony dzikie powracać. Byli może przychodniami z puszcz wschodu...
Kapłan pogański pierwszy zaciosanym oszczepem uderzył.
Za ofiarnikiem inni cisnęli ciężkie włócznie, żerdzie przywleczone zdaleka.
Siedm ran straszliwych poniósłszy, apostoł śmiertny sen przyjął pod ciosami. Tłum porąbał na części jego ciało. Części rzucił do wody. Głowę odrąbaną na żerdzi zatknięto.
Włodzisławowic, Zbigniew — serce zdradzieckie, — w pustej komnacie płockiego zamku błąkał się od okna do okna. Głownie sosnowe tlały w wielkim kominie. Światło z otworów okiennych, wpadające poprzez błony ze skóry baraniej, napojonej tłustością, ledwie o dniu świadczyło. Tyleż co światła ta izba, miało w sobie ludzkiego wesela zdradzieckie serce książęcia.
Niedawno Włodzisławowic stracił był syna jednorodzonego. Wślad za tą klęską spadły nań inne, tłumem, zastępem. Daremne się stały intrygi i podszczuwania, zasiewane wśród Niemców, Czechów, Pomorzan. Daremnie paliły się i obracały w perzynę bogate grody, konali chłopi, przeklinali starcy, jęczały uprowadzone kobiety i nadaremnie poginęły dzieci, mieczem przecięte, spisą przebite.
Daremnie!
Tryumfował »Żóraw« Bolesławów.
Teraz z obozów czeskiego Władysława, który jedynowładzcy krakowskiemu wrogiem być przestał, Zbigniew, — brat — wróg, — wrócił się do ojczyzny z dobrej woli i upadł do nóg wrogowi — bratu.
— Zapogódźwa się, bracie! — wyszlochał.
I z krzywej gęby wroga — brata uśmiechnęło się doń odpuszczenie.
Samotny skazaniec siedział oto w płockiem zamczysku.
Syna wspominał.
Wspominał szalone swe dzieje.
Przykładał dzień dnia i noc w noc szalone swe dzieje, uczynki, pełne żądzy nigdy niesytej i pełne poczucia krzywdy, wieczyście w piersiach niegaszonego wapna, — przykładał wyniosłe swoje zamysły do tej porażki zdradzieckiej wciąż okrucieństwem ciosu jednako zdumiewającej głupotę zamysłów, do klęski tej ponad wszystkie i wszystko: — utraty jedynego.
Uczynki, grzmotowi podobne, zawaliły się w ciszę pustego miejsca, co tkwiło teraz przed oczyma zawsze i otwierało się wszędzie, w myślach, w czuciach, w popędach, w nałogach: — puste miejsce po synu.
Obojętny się stał gwałt podniety, tęsknota do zgiełku bitwy, do zapachu perzyny płonących brata warowni, do krzyku jego ludzi, rażonych żelazem, — i obojętny się stał sam sen o nowych wybiegach.
Cichego synowskiego płaczu po nocy nic nie mogło zagłuszyć.
Nie zagłuszyłby go krzyk wszystkich synów człowieczych, gdyby ich w całem świecie do nogi wyrąbać, od Wełtawy po Jasmund i od Solawy po Dniepr u końca świata.
Na miejscu takiego krzyku, gdyby go wydrzeć z nicości, znowuby ta sama pustka zaległa. Nicość była w tem miejscu, gdzie przebywał czarujący królewic, obdarzony wszystkiem nad miarę, czem niebiosa obdarzyć mogą śmiertelnych, zapowiedź wzniosła króla Polanów. Ślady jedynie po nim przetrwały to tu, to tam, smutne świadectwa, że w istocie bytował na ziemi, potwierdzenie, że niewątpliwie tam i sam przeszedł, — i dowody, że go już niema.
A ślady nie prowadziły nigdzie, szły wstecz, coraz mniejsze ukazując stopy, — krążyły wokół, wracały do tego samego miejsca, skąd wyszły, do miejsca, gdzie była pustka. Ucisk, jak góra nieudźwigniona, leżał na sercu i rzekę tajnych łez wyciskał.
A rzeka ta poprzez pustkę, w nicość swoją płynęła. Nie dawało pociechy leżenie krzyżem u świętej w Gnieźnie trumny i wylewanie tylu niemęskich łez, iż od nich wkoło kamienie wilgotniały. Daremne były modły i błagania, żeby męczennik przywiódł od Krysta, żeby na krótkie mgnienie źrenicy pokazał synowe oczy, włosy, ręce i ostatni uśmiech żałosny. Nie dawały pociechy zaklinania potajemne i wzdychania sekretne do Trygława, którego złoty kloc widziały własne oczy w Szczecinie. Na nic były zaklęcia do władcy, o którym zapewniali wróżbici, iż trzema państwami włada — niebieskiem, ziemskiem, podziemnem, — ażeby zażądał czego tylko chce, za wyprowadzenie syna na jedno mgnienie źrenicy z podziemnego państwa w to ludzkie życie, poprzed ojca źrenice.
Nędzną stała się ziemia podwładna.
Jałowe były księstwa z ich powiatami.
Puste się stały niebiosa.
Krok zleniwiały o grube ściany zamczyska łoskotem kołatał.
Sen odleciał od powiek.
Jadło się umykało od gęby.
Kielich stał się obmierzły dla wargi.
Sława śmieszną się stała dla serca.
Czyn ohydny się stał dla ramienia.
Miecz, wiekuiście krwi żądny, przedostatni towarzysz, odpadł od boku i w pogardzie zalegał
Ostatni jeno towarzysz, — nędzny szloch, — pobratymstwa dochował.
Zatrzymał się książę w swej błędnej drodze i szatańskie przekleństwo cisnął w swą dolę. Komornik zcicha zakołatał we drzwi pańskiego pokoju. Wstąpił za próg, bijąc czołem. Oznajmił, iż stoi w przedsionku włóczęga z lirą, wędrujący od sioła do sioła, od grodu do grodu, od zamku do zamku. Chwali się, iż prastare powieści wyśpiewać umie.
Skinął władca, żeby go wpuścić.
Wszedł pieśniarz.
Czołem przed synem Włodzisławowym uderzył. Chodaki jego pyłem gościńców zasute. Łyko lipowe wżarło się w goleń zczerniałą. Stara opończa spłowiała na słotach i wichrze. Włosy wypełzły od mrozu i słońca letniego pożarów. Oczy jego w dal patrzą, nieprzejrzane, jako błony okienne.
Spyta królewic:
— Z jakiegoś kraju?
— Ze świata, — rzecze.
— A dokąd idziesz?
— W świat.
— Czyjeś poddany?
— Niczyj.
— Któżeś ty jest, włóczęgo?
— Wieszcz.
Książę przysiadł na skórach jelenich i łosich, stosem w rogu izby zasłanych. Dał wieszczbiarzowi znak, żeby gędził.
Tamten lirę do lewego boku przycisnął, nastroił, zakręcił korbę drewnianą i jął palcami po ośmiu trzpieniach przebiegać.
Zaśpiewał ponuremu książęciu klechdę poddymną, sielską, gminną, baśń pątnicę.
— Był, — wierę, — za wysokiemi górami, za borami, za lasami, za siedmią jezior, za siedmią rzek wielki w swojej dziedzinie, chrobry na wroga, jedynowładny władacz. W którąkolwiek stronę poskoczy jego bojowy koń, wszędy mowa z jednego źródła w odmienne strugi płynąca o jego ucho uderza. Ponadjezierzu i ponadrzeczu, w wielkogórach i za górami, w głębokich borach, na wydmuchach, w kujawach, w polanach, w pustaciach, w moczarach i nad wielką morza wodą — wszędy mu się ściele własna dziedzina.
Jeśli wiosna rozpostrze na jego szlaku topiele, w których po grzywę szczerozłotem przeplataną bojowy ogier zapada, a gęste lasy zakurzą się gnuśnym tumanem, — to wnet tęga zima pod złote konia podkowy lodowe ponad głębiną mosty wykowa i z twardej grudy nad niezbrodzonem oparzeliskiem dźwięczącą drogę zbuduje, żeby mógł iść jastrzębiooki w swoją własną, jemu tylko jednemu wiadomą dal. Bo na niemieckiego idzie cesarza, — rzekę Solawę pędzi przepływać, — w Magdeburg polską strzałę wyrzucić!
Jednaka wszędzie podpłotna róża przy pylnych kolejach drożyn wita go lecie, — i modrą smugą len wśród traw nadobnych jego rozkochane oczy pozdrawia, kiedy w zaraniu lat zdąża zimne Kaszuby z Białą Chrobacyą pobratać.
Złota wywielga, śpiewna boguwola, przekorna zofija jednako się ponad Wisłą i ponad Odrą i ponad Bugiem jego lśniącej zbroi dziwuje, — a kukułka w radosnej wiosny godzinie szczęście mu wróży, gdy wzdłuż bystrego Wagu, w krasnej słowackiej dolinie sadzi na przedzie chorągwi.
Kazubek z sosnowej kory, czarnej albo rumianej jagody pełen białowłose łużyckie pacholę do strzemion mu niesie, — a dzban gliniany zimnej wody ze zdroju w ciężki czas, gdy wroga pędzi z ziemi Dziadoszan, zalęknione dziewczę na klęczkach poda.
Gdziekolwiek tętent jego pędzącego rumaka zahuczy, tasama wszędy zostaje wieść: tędy przelatał w swym złotym szłomie, — tu konia poił, — tam się o drogę zapytał, — tu lud pozdrowił wielki od Niemców obrońca. Na czeskiem błoniu, w ruskiej równinie, w suchej sosnowej nad Narwią kniei, w wąwozach ponadwiślanych i na wzniesieniach, zza których wielka pustka morza sinieje — błyszczy jego miecz, zaganiający w naród potężny pastuchów i oraczów, a warczy obuch topora, zbijający z bezwoli niewolników mocarstwo.
W jego to rękach żelaznych wszystka Wisła od pierwszej do ostatniej fali wody swoje przelewa.
Od jego spojrzeń morze się burzy.
Do kopyt jego bieguna posłusznie idą wody zza świata.
Łoskot po ścianach, kamiennych gór się obija, gdy zastęp jego drużyny wpoprzek dolinami cwałuje.
Sława jego o tron cesarza uderza.
Cesarz pacholę zstępuje z tronu i bosemi nogami przybywa do jego władztwa w ziemi dalekiej.
Pokochali się obaj z cesarzem.
I mówi cesarz »Cud świata«: — Ciebie uczynię cesarzem po sobie, umiłowany...
Lecz odszedł tamten z niemieckiej ziemi.
Gdy nowy cesarz zasiadł na tronie, spojrzeli sobie obajdwaj w źrenice.
Skoro książę sklawańskie spędzi ze stolca czeskiego Rudego tyrana i sam na stolcu zasiądzie, rzuci nań cesarz przekleństwo.
Wymknęła mu się sposobność szczucia Czecha na Polanina, władania ich nienawiścią, tępienia słowian przez słowian. Jeden nad nimi wszystkimi!
Miecznik pokorny, co w procesyi cesarskiej wielki koncerz przed majestatem piastował, miałżeby śmiałość wszystkie ludy pokrewne zasłonić mieczem, zdradziecko zwróconym i nastawionym bezczelnie, ludy znad Łaby, znad Wełtawy, znad Wisły, ludy z wysp i znad morza?
Skoro cesarz swe poddane zgromadzi, nastawi Czechy, najmie Lutyki i znad Warty wyruszy, polański władca do boju nie staje.
Scytyjskim obyczajem w lasy się cofa.
W błotach się czai, zza drzew odwiecznych na drogi zwalonych, spoza zasieków w głębokim boru, z wąskich grobli na błotach, z zasadzki u brodów tysiączne wypuszcza strzały.
Uchodzi poza Łużyce, poza Śląsko, pod Poznań. Tam, jakoby, o pokój uprasza niedobitki niemieckie.
Skoro zaś cesarz ciała poległych rycerzy pozbiera i z rannymi do stolicy się cofa, zdradziecki napastnik trop w trop go ściga, Odrę wpław przejdzie, za Łabę pomknie, opanuje Łużyce, Milsko osadzi.
Idą nań w odwet — graf Gero i graf Herman — aż do Głogowa.
Z murów Głogowa patrzy polski wojennik na Niemce, jak ich pluta zalewa, niszczą choroby, mór dziesiątkuje.
Z murów Głogowa patrzy ze śmiechem, jak z jego ziemi bez boju uchodzą.
Potrzecie cesarz zgromadzi Niemce, Czechy, Bawary, Lutyki, podszczuje dalekie kijowskie Waragi — i sam na czele szyków wyruszy.
Nad Odrą stoi obrońca.
Za dnia i w nocy jego sowie oczy stróżują, kędy do brodów Niemiec się zbliża.
Dokąd sam nie dopadnie, — syn, ścigły jeleń, doskoczy.
Naciąga z tamtej strony cięciwy tysiąc jego łuczków i tysiąc nieszczędnej strzały w kwiat rycerstwa wypuszcza.
Po mostach na Łużyce rzuconych wraca cesarz schorzały w swe strony.
Margraf Gero i komes Burhard wiodą odwrót przez ziemię Dziadoszan.
Wonczas ze swojej zasadzki dziesiątki tysięcy strzał ciśnie i trupem bez miłosierdzia łużyckie błota zaściele.
Sam ściga niedobitki niemieckie.
Syna za Łabę wyprawi, żeby kraj cesarski pustoszył.
Skoro zaś opanował Łużyce, dalej nie idzie. Warownię obok warowni przeciwko Niemcom buduje.
Nanowo porwie się cesarz.
Na Głogów!
A spod niezłomnej ściany Głogowa zboczy do Niemczy i oblegnie grodziszcze.
Cesarz dobywa grodziszcza, na jego ściany wysokie posyła Czechy, Lutyki, a książę polskie wypada z Wrocławia i szarpie szyki cesarskie.
Aż nie zdobywszy zamczyska, cesarz sromotnie odejdzie.
Na czeskie góry odstąpi.
Wonczas książę polańskie osięgnie krainy nad Odrą — Słupiany, Żarowiany, Łużyczany, Milczany.
Po stokroć nawoływał Liityki, żeby się z nim łączyli i pospołu uderzali na Niemca.
Po stokroć zabiegał, żeby, naprzekór ich woli, złączyć wszystko słowiaństwo.
Ileż to lat miecza nie odpasał!
Ileż lat nie zsiadł z konia!
Ciężka zaduma przygniotła mu czoło, bardziej, niż szłom miedziany.
Któż jego szczyt podniesie?
Kto miecz podźwignie?
Zdrada mu wyrywała miecz z ręku!
Seciny lat, żywoty pokoleń, śmierć ludów widział, jako tę ziemię kwitnącą, przez którą koń jego stąpał.
Przyszłe wieki stały przed nim naściężaj jako zamek potężny w ruinie...
Wstał Zbigniew Włodzisławic z legowiska.
Posępny stanął przed bardem:
— Na co mi przed oczy praszczura wywłóczysz?
Sam wiem dobrze, bajczarzu!
Śmieje się bajcarz gorzkim swoim śmiechem.
— Sam wiem! Sam w sobie go noszę, jako duszę swoją! On — to ja sam. Tu go noszę!
Pięścią się w piersi królewskie uderzył.
Nie słucha pieśniarz. Lirę nastroił, zakręcił korbę. Jęły jego palce po ośmiu trzpieniach przebiegać.
— Był, — wierę, — za wysokiemi górami, za borami, za lasami, za siedmią jezior, za siedmią rzek gospodzyn niełacny, książę nieposkromione, królewski nieprawy syn.
A miał zasię książę ten brata młodszego, syna słowiańskiej kniehyni.
Ten zasię był prawy królewic.
— Milcz, smerdo! — porwie się Zbigniew.
Lecz nie zamilkła pieśń. Wieszczek uśmiechem wyniosłym odgarnia wojennika na stronę.
— Azaliż jednej matki wypiastowało ich łono?
Czyliż nieprawdę wieść powiada. Ciasno im też było oboma w łonie jednej ojczyzny. Skoro młodszy do Rusa, starszy do Niemca.
Skoro jeden do Hunna, drugi do Czecha. Raz się jeno zgodzili, gdy starego ojca jęli na spółkę osaczać, ścigać, wygryzać.
Aż go wygnali z dziedziny.
Drugi raz się zgodzili, by Bolesława nieszczęśliwego sierocie, Mieszkowi-królowi, jad pospołu tajemnie zadawali.
— Przepadnij!
— Prawda to jest, co pieśń głosi!
Skoro prawda w pieśń się zabłąka, jest jako kamień, co się w ścianę twierdzy zabłąkał i na wieki w tejsamej opoce zostawa.
Pieśń musi skończyć, co zaczęła.
Czyliż nie tak?
Nienawiść między dwoma braćmi zaległa, jakoby przepaść między dwiema turniami.
Każdy z nich zaklął się tąsamą klątwą: jeden, lub żaden!
Zajrzał starszy młodzieniaszkowi, gdy jeszcze szli pospołu poprzez Noteć na Santok.
Jam pierworodny u ojca-króla, jam król! — starszy ogłasza.
Jam pierwszy i jam jedyny! — młodszy ogłasza.
Niema dla dwaju miejsca w ojczyźnie! — wołają oba.
Jeden musi ustąpić, przepadać, zginąć.
A każdy mówi drugiemu: — ty ustąp, przepadnij, zgiń!
Skoro zaś żaden nie może brata własnym mieczem dosięgnąć i wskroś porazić, chce go dosięgnąć i porazić mieczem dłuższym od swego, mieczem dłoni mocniejszej, — mieczem cudzym.
I zamyślił brat starszy: sprowadzę ja na cię Czecha! A co zamyślił, pilnie wykonał.
Idzie z cudzoziemską gawiedzią palić śląskie dziedziny, pustoszyć ziemię bratową, oblegać grody.
Dym długiemi smugami płynie nad lasy. Jary ogień w bystrych się rzekach przegląda. A brat młodszy z końca świata, od sinego morza, zza dziewiątego jeziora, zza borów ciemnych, jako późna noc, zza rzek głębokich, jako ludu boleść, przypadnie.
Złote szyszaki jego wojenników zabłyszczą, jako zorza wschodząca między wysokiemi górami, — zajaśnieją, jak słońce po tamtej stronie gór, i spadną, niby połysk piorunu w niskie morawy.
Starszy brat stracił dzielnicę za to, że wrogi na ojczystą ziemię sprowadza.
Dosiądzie wówczas starszy brat najściglejszego bieguna i wbije długie ostrogi między jego żebra zdyszane.
Zapuścił na gębę szyszak głęboki i cwałem, wskroś ciemnej nocy poskoczy do stóp niemieckiego cesarza. Padnie do stóp majestatu i wielką go poprzysięgnie przysięgą, żeby wojsko gromadzić i na polskiego uderzyć.
Zmiłował się niemiecki cesarz nad zbiegiem.
Zgromadził wojsko niemałe i znowu na Śląśko, pod Bytom pociągnął.
Dym długiemi smugami znowu płynie nad lasy. Jary ogień w bystrych się rzekach przegląda.
Zahuczał Zbigniew Włodzisławic, od wielkiego gniewu szalejąc:
— Alboż i ja nie jestem ze krwie Chrobrego praszczura? Alboż nie ja powinienem całą władać puścizną? Moja jest ziemia! Tu w tej piersi nieszczęsnej serce nosiłem dziadowe! Czyny dziada w tym mieczu zaklęte gnuśnieją. Moja jest ziemia dziadowa! Zabiję! Z dyabłem się sprzęgnę!
Dyabłu duszę zaprzedam!
— Wstawaj-że, naga pieśni! Odpowiedz!
Dajcie odpowiedź ludzie półnadzy Bytomia! Półnadzy ludzie Bytomia w knechty, galeą i korazuną okute pierś o pierś uderzali. Półnadzy ludzie Bytomia brony na ścieżaj otwarli. Z drzewcem w dłoni skrwawionej szli na wytrwaną z knechtami.
I rzecze cesarz do księcia polskiego, iże skłamał! »Nieprawdą jest, jakoby ten lud można złamać«.
Każe cesarz zwinąć chorągwie i od Bytomia odstąpić. Pociągnie zasie nad Odrę, pod Głogów. Każe cesarz zakładników i syna wojewody do machin oblężniczych przywiązać i na pierwsze ciosy obrońców grodu wystawić.
Raduj się serce potomne!
Nie oszczędzili głogowianie własnych synów. Toczyli z wałów wielkie młyńskie kamienie, a wrzącą smołą zlewali głowy braci, ukropem wyparzali synów oczy.
Patrzy polski królewic w dziwowisko, a postrach włosy mu jeży. Pada na jego czoło dostojna krew zakładnicza. A śmierć wojewodzica po nocy go ze snu zrywa.
— Szczekaj jeszcze!
— Alboż się cesarz nie uląkł widoku? Alboż spod Głogowa nie uszedł? A gdy pod Wrocław odciągał ze zbiedzonemi hufcami, rwał go jedynowładca polański pradziadowskim wzorem, szarpał go dniem-li, nocą-li, niweczył jego posiłki.
Niemasz brodu, gdzieby go nie dopadł i nie bił, — niemasz błota w puszczy, gdzieby się, jako wilk nie czaił i nie topił strudzonych w nagłem natarciu, — niemasz kęsa chleba, któregoby nie wydarł, lub krwią po ostatnią skibkę nie zbroczył.
Aż sam cesarz niemiecki tył podał.
A pozostawił swe wojsko skruszone na pastwę polańskiego gardziny.
Starszy brat patrzy na klęskę oczyma krwawemi. Wielką wygranę polskich zastępów za swoją wielką klęskę poczyta.
— Szczekaj jeszcze!
— Mówi pieśń. Przełożył starszy brat-wróg siodło swoje wojenne na grzbiet wypoczętego ogiera, mocno podciągnął popręgi, krótko przypasał puśliska. Daleka go czeka wyprawa. Za Santok! Za Drżeń! Za Uście! Za Nakło! Poprzez Lipy i Sosny! Poszeptał z księciem na Nakle, w pas się pokłonił wielkiemu na Kaminie książęciu, czołem bił w ziemię przed Trygławem w Szczecinie. Popłynął na Uznoim, Wolgast i Korenicę.
— Szczekaj jeszcze!
— Nie było już wieszczego konia w Radgaście, bo paliłby mu kadzidło i całował kopyta. Minął już czas, gdy na ofiarę Radgastowi zabijano biskupów niemieckich. Siadł już biskup Burchard na wieszczunie niesiodłanym, niekiełznanym, niechłostanym przenigdy — i wyjechał z kontyny. Rwał się i stawał dęba święty ogier w szaleństwie. Ale go niemiecki biskup ujeździł potężną ostrogą. Włożyli na bujną grzywę niemieckie chomąto. Opasali postronkami i splotem rzemieni. Orze już teraz ziemię niemiecką pod batem niemieckiego rataja wieszczy koń Swarożyca.
Chwała ci, książę! Tyś to podjudził, podniecił, podburzył, książątka nadmorskie, weleckie wiece i miasta, pchnął je nanowo, żeby na polską ziemię uderzyć. Pospołu z Niemcami! Pospołu z Czechami! Rozedrzeć Chrobrego dziedzinę. Siedliska do przyciesi wypalić, zamki nad wodami wyłamać i głownie ich rozwlec po bagnie, ludzi pokuć w plenice i kupcom na wieki w niewolę zaprzedać.
Chwała ci, książę!
Chodzi Olbracht Niedźwiedź po Zaborzu, lasy depce, plemionka weleckie za gardło chwyta i dusi. Zdusi Hewelan, idzie na Sprewian, zdusi kopanickich, idzie na Wkranów. Pociąga nozdrzami zapach poprzez puszcze, jako też to wonieją zanoteckie lipy. Miód słowiański daleki do nozdrzy Niedźwiedzia wiatr niesie. Wsie Niedźwiedź wypala, lud tępi, lub ku wschodowi wypędza. Jeśli słowianin idzie boczną drogą — na gałęź! A gdy wojna wybucha idzie słowianin z cesarzem Henrykiem i z cesarzem Konradem na Polskę.
Daremne twoje trudy, o książę!
Rzucił się ze swego Głogowa Krzywousty wojownik, objął całe Mazowsze, zdobył, zburzył i spalił krwawe Nakło i Uście. Rozgromił liczne rzesze Pomorzan. Dosięgnął Belgardu i bramy Kołobrzega zwycięską wyrąbał siekierą.
Przeszedł odrzańską zatokę, tamten brzeg osadził i aż do Sprewy, w dzielnice Niedźwiedzia się worał.
Tyś to, o książę, rozpętał!
Tysiące w ziemi polegną, tysiące pójdą w niewolę. Tyś to rozpoczął ten straszny, bezlitosny, wieloletni bój wroga — brata z Pomorzem.
Tyś wzmógł potęgę wroga — brata...
Skinął ręką królewic, żeby wieszczbiarz precz z tej izby uchodził.
A gdy się tamten ociąga, chwycił go za piersi i na ziemię obalił, żeby nogą rozdeptać jego wieszczbę przeklętą.
Klasnął w ręce.
Komornicy wywlekli gadacza.
Lirę mu o kamienne progi, strzaskali...
Zapadł książę w dumanie posępne.
Powrócił w krainy swej męki.
Och! Wrzącego ołowiu nakapał mu w serce włóczęga. Przeklęty widok przed oczy wystawił. Sen zniszczył.
Noc głęboka nad zamkiem zaległa. W głębi nocy, wśród ciszy, w bezsennem morzysku — wrzask trąby.
Brata hasło...
Tętenty na moście spuszczonym.
Krzyk. Bitwa. Szczęk oręża.
W przedsionku jęk głuchy i ciosy zabójcze.
Drzwi pękły rozbite obuchem.
Komornik na progu zakłuty.
Latarni złowrogie połyski.
Siepacze do izby wtargnęli.
W przyłbicach, w kolczugach...
Do broni!
Miecz w ręku!
Skoczyli. Za ręce! Za nogi!
Na łoże!
Z rozkazu! Z rozkazu! Z rozkazu!
Za zdradę królewską.
Strasznemi pchnięciami sztyletu przebili źrenice i oczy wyłupili spod czoła.
Łzy czerwone na licu Zbigniewa!
Po licu się toczą, po bladem.
Pod ręce go wzięli siepacze w milczeniu.
Troskliwie go wiodą.
Obojętni, jak zima, jak burza, jak zaraza, troskliwie go ciągną z komnaty.
Stopy jego na progach pozdrawiają zwłoki wiernej czeladzi.
Krew mu wierna w przedsionkach zmoczyła chodaki.
W dziedzińcu swym płockim królewic.
Wiatr szumi. Krucy kraczą. Rżą konie.
O, bracie!
Weszła stopa w strzemię konia wiernego.
Do puślisk przytroczyli golenie.
Do łęku ręce przypasali związane.
Bywaj, książę, z ojczyzny! — wołają.
Do cudzych granic podążaj!
Wolna droga przed tobą!
Jęczą mosty zwodzone, szlocha brama ojczysta, płaczą stare kamienie domowe. Poszedł w świat wierny rumak, — gdzie wola. A na drodze samotnej ktoś go ujął u pyska.
Idą, idą samowtór, — borem — lasem, pustkowiem.
— Dokąd wiedziesz? — zapyta królewic.
— W cztery strony świata... — odpowie.
— A ktoś jest ze mną ostatni?
— Wieszcz, — panie!
Dmie zawieja w krwawe doły po oczach.
Sieką śniegi lecące włos skudłany nad czołem.
Daje puszcza policzki obmarzłemi wiechami bladym licom królewskim. Krzywa jedla go siepie uschniętemi sękami gałęzi, — w pałąk zgięty od wichru świerk go smaga włochatemi spławiny, — buk go gnatem uschniętym w pierś uderza, jak oszczep człowieczy, — dąb go chwyta za gardziel w stryki wici skostniałych. Chrapie koń, czując zwierza w ostępie. A w okręgach pustkowia zagra wieszcz straszną pieśń wygnanemu z ojczyzny. Śpiewa mu na piszczałce przedziwnej o synu. Za tę lirę, — powiada, — coś połamał, tyranie, piszczel syna podjąłem i muzyckie uczyniłem narzędzie.
Och, nie kłują tak igły sosnowe, w rany oczu wmiecione, jako boli w serce wbita o synu śpiewanka!
Nie pomści krzywdy ojca syn wierny, wyznawca jedyny, jenże śpi pod sklepieniem ceglanem!
Nie udźwignie już miecza krwawego ręka syna struchlała.
Nie wstąpi jego stopa junacka w strzemiona ojcowe.
Z czterech tarcic dębowych zbite jego królestwo.
Z młodocianej prawicy piszczel oto, muzyckie narzędzie.
— Precz odemnie, grzesznika, nędzny smerdo! Król jestem, król z królów! Sam chcę jechać przez pustkowie mej włości.
— O, panie! Nie mogę cię odejść samego.
U twych strzemion iść muszę.
Ja jeden, towarzysz ostatni.
Muszę pieśń ci o synu do końca wyśpiewać. Posłuchaj:
Na czele szczupłej garstki kawalerów Zakonu Teutońskiego Panny Maryi Jerozolimskiej imienia jechał Herman Balk lasów nieskończonych przestworzem. Nie chciał, by towarzysze wyprawy — Konrad Landsberg i Otto von Saleide, którzy pierwsi z południa na ziemie mazowieckie przybiegli, — by późniejsi przybysze — Dietrich Bernheim marszałek, — Komendator Konrad Tutele, Henryk Berg z Turyngii Haus-Compthur przyszłych twierdz Zakonu, szpitalnik Henryk Zeitz z Wittchendorfu, Bernard Ellenbogen i Otto Querfurt troskę jego widzieli — więc twarz zakrył przyłbicą. Nie chciał, by secina soldnerów i knechtów, towarzyszących na wyprawę rycerzom, traciła ducha, a laicy »heimliche« i bracia służący, tłum wątpliwego męstwa, lekką zbroją okryty, trwożył się jeszcze bardziej, postrzegając niepokój dowódzcy.
Ukrywał tedy pod swą hartowną, medyolańską zbroją, pod czarną tuniką i białym płaszczem z czarnym krzyżem na lewem ramieniu dzieło ciężkie, pomysł i czyn zarazem ponad siły jednego człowieka.
A sam był przecie wodzem rzeszy nielicznej, rozkazodawcą nieświadomych i doradcą swym własnym w tym świecie nieznanym.
Puszcza sosnowa szumiała wokoło. Zimne jeziora: Chełba, morze błotne, Drużno, jak łuk zgięte, Jeziorak, w długie porozwidlany przeguby, Morąg, smugami chełbi srebrzystej na toni ciemnozielonej, to tu, to tam w czarnym ostępie przywabiały oczy.
Tajemnicze w gęstwinach rzeki — Wisła, Ossa, Wysoka, początki Pasłęki raz wraz kładły niezbrodzone swe popławy przed bystrem konia kopytem.
A koń, co tyli świat przebiegł, co wciągał nozdrzami suchy wiatr zza palestyńskich spalonych gór przyfruwający, co szedł w orszaku cesarza Fryderyka, gdy wyklęty przez papieża Grzegorza, zuchwale wkraczał w najposępniejsze pod słońcem jerozolimskie rozdoły, by samowładnie na głowę swą kłaść koronę, — koń, co bił kopytem przed bramą prowadzącą do świętego grobu i kołysał się na wielkiego morza galerach, — co w sycylijskich i lombardzkich pasł się trawach, — co tropił ślad Kumanów i Pieczyniagów w nadborskiej pustaci u brzegu Ałuty i Dunaju, — chrapał teraz mokrem nozdrzem i patrzał spłoszoną źrenicą w knieje głuchej północy, w cichy, senny, rozmarzający ostęp nieprzebyty pruskiego pojezierza.
Herman Balk gładził pieszczotliwie grzywę źrebca i bok jego podbudzał ostrogą. Wiódł go dalej a dalej.
Nie tu bowiem, gdzie się pieniły samoswoje rzeki i gdzie jaśniały bezpańskie jeziora był kres tej wyprawy. Nie tam, gdzie się już odcisnął ślad kopyta, był kres skoków bieguna.
Kędyś u zalewisk sinego morza i li wydm mierzei miała się dopiero wychylić zapora dla skoków wędrownego rumaka, która na wiatr ze wschodu miała jego chrapy skierować. Nie mogły go strzymać nogaci wiślane, ani nasycić i wypaść pachnącemi zioły swojemi ziemie Krystyanowe biskupie, ani sucha ziemia Pomorzan, którą teutońskiej wardze snadniej było zwać Pomezanią, — ani krainy lubawskie, sasińskie, golędzińskie, warmijskie, pogodzińskie, natangińskie, sambijskie i wszystkie inne, które wieczność rozpostarła między wiślaną i niemnową żuławą. Serce nienasycone biło w piersi przybysza, gdy mierzył oczyma i skokiem rumaka te ziemie niczyje, pustkowia, wędrowisko barbarzyńców i pogan.
Oto miał je najechać, posiąść, zdobyć i półnapół z chytrym a żarłocznym Kunradem z Płocka podzielić. Serce łomotało w piersiach myśliwca, gdy oczy wypatrywały w matecznikach ślady turów i łosiów, niedźwiedzi i wilków, jeleni i dzików. Serce łomotało w piersiach zdobywcy, gdy wspominał i ogarniał we władzę, ziemie widziane, powiaty przebyte, wody i ich źródliska, poniki, potoki, strumienie, rzeki, stawy i błota, wzgórza i rozdoły, puszcze i polany, dąbrowy i poręby, pola i ugory, łąki i pastwiska, bezdroża, przesmyki, przesieki, ścieżki i drogi.
Serce biło w piersiach gospodarza, gdy mierzył i liczył, odkrywał i przewidywał bogactwa jawne, wpadające w oczy nawet głupca, i skarby skryte przed oczyma niedołężnych lub ciemnych, — budulec surowy w lasach, żelazo i miedź, złoto i srebro, zbiorowiska soli twardej i rozpuszczonej w wodzie, drogie kamienie i drogie futra zwierząt wałęsających się w lasach, cenne ptactwo, i wyborne ryby, zapełniające stawy, jeziora, rzeki i strumienie.
Serce biło w piersiach budownika, gdy widział w olśnieniu marzeń statki pławackie na wodach, ławy na potokach, mosty na rzekach i z brzegów jezior na wyspy, tamy i jazy plecione do połowu ryb z morza, w górę rzeki na tarło ciągnących, — drogi i płoty, budy i szopy, chaty i wsie, brogi i gumna, targowiska, podgrodzia, miasta, grody, zamki, kościoły i wielkie katedry, twierdze niezdobyte i porty jeszcze niewidziane u wybrzeży.
Mógł oto wyciągnąć rękę i zabrać!
Ogarnąć to wszystko!
Zabrać, jak ziemię chełmińską, ziemię półobiecaną, półdarowaną, żywą płotkę, zarzuconą przez słowiańskiego rybaka na przynętę, ażeby cudzemi rękoma schwytać wielkiego szczupaka — Prusy nieogarnione. Herman Balk śmiał się, wspominając tę dziedzinę, zawartą między Wisłą, Ossą i Drwęcą, jakoby w ramie wiekuistej.
Herman Balk śmiał się, wspominając ziemię michałowską, zawartą między Drwęcą, Rypnicą i Branicą, jakoby w ramie wiekuistej.
Obadwaj z Konradem margrabią Landsbergu wyrwali przecie te ziemie z ręku Konrada na Mazowszu sztuką wysoką, podstępem głębokim i tak przemyślnym, iż tylko z niezwyciężonem mistrzostwem robienia mieczem rycerskim, gdy walczyć wypadnie z chłopem nieokrzesanym, ta walka, złożona z samych sekretnych sztychów i zdradzieckich ciosów, porównaćby się dała.
Prostak słowiański, książę grube a chytre, tyran, gwałciciel, zamyślił wypuścić szmat chełmiński błędnym rycerzom, — nibyto podarować mały spłacheć swego po ojcu dziedzictwa, domowi Teutońskiego szpitala Panny Maryi w Jerozolimie, — w tym celu ażeby ten dom przesławny zdobył ogromną, pustą krainę, nieogarnione Prusy, dla niego, dla słowiańskiego tyrana.
Połowę zdobyczy chytry Konrad rycerzom krzyża łaskawie chciał odstąpić.
Dom Teutoński Bogarodzicy darowiznę przyjął, ale nie po to przecie, żeby pruską krainę zdobywać dla gnuśnego a przemyślnego Konrada.
Dom Teutoński Bogarodzicy postanowił zdobyć tę krainę, lecz dla siebie, dla przesławnego Zgromadzenia braci i jego wiecznych w czasie dziedziców.
Aby zaś ta sprawa była wykonana według samego, najściślejszego prawa, Mistrz Zakonu wygotował akty darowizny ziemi Pruskiej, gdy zdobytą zostanie, dla siebie i swego domu, — najprzód od niemieckiego cesarza Fryderyka Drugiego, chociaż ten, poprawdzie, do owej dalekiej ziemi żadnego nie miał prawa, — a następnie od papieża Grzegorza Dziewiątego, choć ziemia ta, poprawdzie, nie była nigdy we władaniu i nie mogła być, jak chciały akty, wzięta w przyszłości we władanie przez rzymskiego papieża.
Żeby zaś żadnej już wątpliwości i niepewności w tem dziele nie było, Mistrz Zakonu Panny Maryi Jerozolimskiej wyrobił sobie od cesarza akt darowizny dla swego domu i jego wiecznych w czasie dziedziców i samejże ziemi chełmińskiej, której darowiznę przyjął był od Mazowieckiego Konrada.
Tak to z dwu stron biorąc, Zakon brał według najściślejszego prawa. W dokumentach tych, przez kancelaryę cesarza wygotowanych, przypisało się Konradowi księciu na Mazowszu trwogę przed Prusakami, zamiast apetytu zdobywcy na ową pruską ziemię. Tak wypadło. Tak lepiej brzmiało. Aby zaś nikt i nigdy w czasie przeciwko temu pisanemu prawu głosu podnieść nie mógł, Zakon wykonał akty potrzebne sam i według swego rozumienia rzeczy. Gdzie należy, pokazał kopie tychże aktów, może niezupełnie takie same jak oryginały.
Oryginały bowiem gdzieś przepadły. Byli nawet ludzie, którzy składali uroczystą przysięgę, iż inne były oryginały, lecz nikt już nigdy tych pism nie zobaczył.
To była sprawa polityki Domu Panny Maryi Jerozolimskiej imienia.
Mistrz Herman von Salza, ulubiony towarzysz cesarza Fryderyka Drugiego i prawa jego ręka w wielkich pod klątwą na wschód wyprawach, nieznużony sojusznik w matactwach z sułtanem i walkach z Grzegorzem Dziewiątym, gdy papież musiał z Rzymu przed sojusznikami cesarza uchodzić, pośrednik i usłużny negocyator, jedyny świadek sekretnych rozmów pojednania, komendant ośmiu wielkich twierdz cesarskich, danych papieżowi w zakład pokoju, — wiedział dobrze, gdzie i jak poczynać należy w rzeczach praw, sekretnie po kancelaryach pisanych. Lecz teraz oto wypadło w czynie zdobyć pruskie pustkowie, gdy się je posiadło na piśmie, ogarnąć je rękoma wbrew woli mieszkańców tej ziemi.
Ci nie dawali się sztuką podejść, ani ująć prawem sekretnie pisanem. Trzeba było na nich innego sidła zażywać. Tem sidłem miał być stryk, u siodeł braci zakonnych i służebnych wiszący.
Punktem prawa miało być uderzenie miecza, który u lewego boku połyskał.
Już Herman Balk zwarł się był z wysuniętemi posterunkami pruskiego plemienia. Usadowili się bowiem pod oppidum Tarnowem, przezwanem Toruniem, w Rogowie, w Słomowie u Chełmży i w Starogrodzie u Chełmna. Staczał był z nimi utarczki, wypadając z zamku, zbudowanego przez Konrada z Mazowsza nawprost Tarnowa, w Dębowie, na wzgórzu, po lewej stronie Wisły w lesie dębowym, — z zamku przezwanego Vogelsangiem, gdzie Konrad von Landsberg, Filip z Halli i Henryk Czech pierwsze znaleźli schronienie.
Zebrawszy nieco ludzi z Niemców, przybyłych na wyprawę krzyżową, Herman Balk wsiadł na łodzie w Nieszawie, przeprawił się przez Wisłę i dotarł do miejsca, gdzie wznosił się jeden ze sławnych dębów prastarych, we czci u tubylców będących.
Tu krzyżacy wysiedli, opanowali dąb święty i wokół niego obóz swój rozpostarli.
Opasawszy częstokołem wielkie drzewo i okopawszy rowami, na niezmiernych jego gałęziach zasiek uczynili obronny, z którego uderzających na okopy strzałami razili. Tam to powstało w głębokiem Turnie pierwsze umocnienie krzyżackie.
Wnet pruskiego dowódcę Rogowa wzięto w niewolę i pod strachem szubienicy przymuszono do zdrady, iż był przewodnikiem przy zdobyciu drugiej twierdzy, leżącej nad wodą, poniżej biegu rzeki Wisły.
Wreszcie trzecia twierdza dostała się w ręce krzyżackie, a dowódca jej na gałęziach świętego dębu zawisł w stryku.
Teraz Herman Balk pędził dalej na północ lasem nieprzebytym, pustkowiem. Głusza sosen zielonych zamykała mu drogę, kręgiem wciąż jednakowym stojąc w koło a w koło.
Jednakim wciąż kształtem zagaja myliła drogę, wciągała jeźdźca i konia w kołobieg, iż sadził skokiem po własnych swych tropach, po szlaku tego samego wciąż obwodu. Podobizną pniów czerwonawych, zielenią koron wciągała pamięć w omam, w zawiłość W błąd, w tuman niewiedzy.
Tam i sam prawieczny dąb odtrącał od siebie miękodrzewne zwoje zieleni i na samotnisku polany szczytem olbrzymim w niebiosa się wynosił.
Tam i sam grubopienne buki, jakoby w zbroje stalowe okute, zamykały wjazd i niweczyły dostęp do wnętrza i głębi.
Zastępy grabów stawiły czoło przychodniom, jako rota niezwyciężonego pogłowia.
Liście kalin, pędy leszczyny, igły jałowca zagradzały przejścia i niweczyły przesmyki.
Tajny dziw krył się w głębokości ostępów.
Niezwyciężony lęk przed dziwem w każdym momencie serca przychodniów przeszywał.
Wiatr od morza, szumiącego w krańcu puszczy, przeciągał po przez knieje.
Wiatr niósł im wieść daleką.
Wiatr ich w dal wołał.
Wiatr zginał wyniosłe, wielobarwne pióra na szczytach przyłbic i świstał w przeziory oczne szyszaków, owiewając spracowane głowy cudami złudzenia.
Kędyś w puszczy ujrzeli na swej drodze jeźdźca dziwnie pięknego. Człowiek ten sam był w bezdrożach. Miał na sobie kiereję ze skór rysich, na głowie jakby przyłbicę z turzej głowy, wraz z rogami na czaszkę wtłoczoną, na piersiach kirys z rzemienia naszyty żelaznemi blaszkami. Miecz miał stalowy u boku, rzemienne buksy i grube skórznie na nogach, a do napiętków, przytwierdzone długie ostrogi.
Koń nieopisanej piękności grzał się i wściekał od złotych kolców pod jeźdźcem tym młodocianym.
Herman Balk skinął na swoich, ujrzawszy rycerza na połowie wyżyny wzgórza łysego.
Skoczyli ku niemu »heimliche«, »soldnery«, »knechty«, ażeby go otoczyć i pojmać.
Tamtem czekał bez trwogi.
Gdy go osaczyli błyskiem koncerzów, — uśmiechem wyniosłym pchnął ich od siebie. Dał znak, że chce mówić z dowódcą.
Herman Balk przystał.
— Ktoś jest w mem państwie? — zapytał go pruski młodzieniec.
Zdumiał się Herman Balk niepomału, ten bowiem samotny barbarzyńca przemawiał doń w teutońskiej gwarze.
Herman Balk skłonił się, słysząc, iż spotyka władzcę pogan. Wymienił z pokorą godność swoją w Zakonie, urząd Landspflegera, czyli namiestnika tej strony. Dodał, wymijając prawdę, iż szuka w tych oto lasach siedziby biskupa Krystyana, leżącej kędyś poniżej największej głębokości Wisły, na wysypisku, zalewanym przez wody licznych nogaci, kędyś w osadzie Czartyrn, dawnej warowni gdańskich Pomorzan, którą to nazwę wardze teutońskiej lżej było zwać Zantyrem. Wyznał, iż do biskupa Krystyana w Zantyrze jedzie z polecenia Zakonu.
Władzca pruski słuchał.
Nachylił się do mistrza prowincyi i rzekł zcicha, żeby braci i knechtów oddalić, gdyż samowtór chciałby wieść ważną rozmowę.
Herman Balk z uwagą miejsce obejrzał, a postrzegłszy, iż nie może być w pobliżu żadnej zasadzki, a zdrada jest niemożliwa, przystał na rozmowę bez świadków.
Wyjechali dwaj, sami, galopem, sadząc bachmatami w wielkich skokach na skraj wzgórza łysego. Widać było stamtąd na wschód i zachód, na północ i południe przestrzeń wielką.
— Z kimże mam szczęście mówić, o panie? — zapytał z pokorą krzyżak.
— Jestem kunigas tej krainy. Nie sam jeden władam tutejszym obszarem, nie ja jeden nad całą pruską ziemią panuję, lecz nad tym oto przestworem, który oczy nasze ogarnąć mogą, a nasze konie mogłyby przebiec wskok aż do tchu ostatniego — ja panuję.
Powtóre skłonił się Landspfleger ziemi pruskiej przed jej panem.
— Zapytam wzamian, — rzekł młodzieniec pogański, — kimże jesteś w istocie, cudzoziemcze?
— Nikim. Zakonnikiem, który wypełnia śluby czystości, posłuszeństwa, ubóstwa.
— A nosisz przecie tytuł opiekuna tej strony.
— Jestem kwatermistrzem Boga na tej ziemi...
— »Boga na tej ziemi«... — powtórzył tamten w zadumie. — Bogów jest dużo na ziemi.
Jeżeli wszyscy bogowie wyślą kwatermistrzów swych, odzianych w pancerz i zamczysty chełm, uzbrojonych w miecz i stryk na tę pruską krainę, gdzież się ona podzieje?
— Jestem kwatermistrzem Boga Jedynego, Prawdy wiecznej, na krzyżu przez nieprawy świat umęczonej, Jezusa Chrystusa.
— «Jezusa Chrystusa»... — powtórzył tamten, jak echo, w niezgłębionej zadumie.
Marzenie, pełne zgrozy i bezdennej boleści zasłoniło jego oczy i straszny gniew, co w nich płonął.
— Pamiętam... — myślał, — widząc przed sobą skałę wysoką, skałę samotną w jałowej judzkiej pustyni i Jezusa Chrystusa na skale wysokiej sam na sam z szatanem.
Otrząsnął się. Stanął w strzemionach. Wyrwał z pochwy miecz i pchnął nim przed się, w powietrze.
Orle, sokole, krogulcze i kanie pióra, wetknięte między rogi głowy bawołu, która kunigasowi za przyłbicę służyła, zachwiały się ze drżeniem. Wilcze skóry, jako czaprak z pod jego siodła zwisające, pociągnęły się ku przodowi, jak żywe.
Pokonał w sobie furyę. Zwabił na usta uśmiech łaskawy.
— Przychodził do tej krainy, — rzekł, — tak wspominają wajdelotów, talissonów i ligastonów wywody a pienia, posłaniec od Jezusa Chrystusa.
Cichy. Pokorny. Uśmiechnięty.
Mówił do ludzi szelestną słowiańską mową wieści łaskawe wśród znaków krzyża, które i ty nosisz na lewem ramieniu, o gończe Jezusa Chrystusa. Lecz tamten broni żelaznej nie miał na sobie, ni w ręku, ni w zanadrzu.
Krzywulą wędrowca podwajał stare swe kroki.
Stanął w miejscu świętem dla ludu.
Więc go lud zabił. Ten lud żąda od cudzoziemców jedynie żelaza i soli. Nie potrzebuje kwatermistrzów Jezusa Chrystusa. Ciało tamtego lud porąbał na sztuki i rzucił w wodę. Lecz zrosły się w jedno części ciała, — z wyjątkiem jednej.
Kunigas nachylił się niżej i, szepcąc, ze śmiechem niepowstrzymanym dodał:
Tak, jako niegdyś, niegdyś części ciała Ozirisa. Z wyjątkiem jednej... Znasz przecie, cudzoziemcze, tę baśń o bracie i małżonku Izydy, którego Set, głuchy i ślepy na dobro i piękno...
Herman Balk spojrzał w oczy rozmówcy, jak na rycerza Panny Maryi przystało.
— Lud ten nie życzy sobie cudzoziemskich wajdelotów. Lecz ja czekam na ich przybycie... — dorzucił pruski młodzieniec.
— Łaska twa panie...
— Sam z dobrej woli przebiegłem z biskupem Chrystyanem niemieckie kraje. Widziałem święte miasto. Czaiłem się w ukryciu, gdy namiestnik rzymskiego kościoła rzucał na cesarza klątwę i czaiłem się w ukryciu, gdy zwolennicy cesarza znieważali głowę kościoła u stóp samego ołtarza, — i gdy go sromotnie wypędzili z Rzymu.
Głowa Hermana Balka zachwiała się od zdumienia.
— Rycerzu! — śmiał się pruski kunigas.
Czas już przyszedł. Trzeba nawracać, prowadzić na drogę prawdy i zbawienia to pruskie plemię.
— Ostatni czas, o panie!
— A jeśli nie zechcą wstąpić na ścieżkę zbawienia dobrowolnie, czas jest przymusić ich do tego. Zbudujesz wielkie statki i opanujesz jezioro Drużno. Ochrzcisz każdego, ktokolwiek zbliży się do brzegu, a każdego ktoby do pogaństwa chciał wrócić, zmusisz do ucieczki za Pregołę, za Niemem. Biada odszczepieńcom, którzyby chcieli uwodzić dusze wiernych! Wypędzisz ich w jednej koszuli poza granice ziemi chrześcijańskiej. Biada opornym, którzyby się ochrzcić nie chcieli! Tych wytępisz do nogi mieczem i powrozem.
Zachwiała się powtóre od zdumienia głowa wielkiego komtura.
— Czyliż to są ludzie? — pytał książę. — Przychodzą raz wraz tłumem pod mój warowny gród, gdy im głód doskwiera, i proszą się, żeby ich wieść na sąsiady. Idziemy tedy małowielkim tłumem, puszczamy z dymem osiedla lackie na zachodzie i południu, grody nad morzem, — łupimy wszystko do ostatka i powracamy w te lasy z dobytkiem i kobietami. Czas już pomazać chryzmatem miłości to plemię. Trzeba je uszczęśliwić, albo do nogi, do imienia wygubić. Czy może do nogi wygubić, zachowując samo tylko imię? Jak sądzisz, bracie pokorny?
— Nie wiem, o panie.
— Już mi to pruskie plemię obmierzło. Nużą mię ich długie, stare, okrutne pieśni. Drapią mię w gardzieli ich dzikie, prastare, — och, stare! — wyrazy, szczypią mi wargi ich okrzyki i wzywania, którem już gdzieindziej tak długo słyszał. Dość już mam jednostajności długiego barbarzyństwa tych bydląt dwunogich.
— Czemuż to, książę? Wszakże to twoja ojczyzna.
— Tak. To moja ojczyzna. Ale, o gończe z południa! Dusza moja łaknie postępu, nowości, odmiany jednolitych form w wielorakie. Nowości!
— Ja właśnie niosę tej stronie najradośniejszą z nowości.
— Tak. Kto raz zetknął się z waszą duszą, rycerze, z waszą duszą przemyślną, zawikłaną, która się wykołysała w palących wiatrach między Ptolomaidą i Gazą, w poświstach morza, — która się kształciła na posadzkach królewskich sycylijskiego pałacu i przy wieży Dawidowej, — kto się raz poznał z waszym tajnym zamysłem i sekretnem pchnięciem, wyćwiczonem w italskich spiskach, ten przecie musi znienawidzieć chamstwo tutejszego pogłowia. Jestem waszym czcicielem, jerozolimscy rycerze!
Zaśmiały się od radości oczy i usta Hermana Balka. Wyciągnął do kunigasa prawicę. Ale tamten wyciągniętej dłoni nie spostrzegł. Zatoczył swym ogierem półkole, jak jeździec nieporównany i wyniósł się w podskokach wyżej, wyżej, wyżej — aż na szczyt góry łysej.
— Patrz, rycerzu, — mówił, wskazując ręką na wschód i zachód, na północ i południe. — To miejsce nazywa się górą Kwidzynu. Tamten potok, szumiący w dole, w uroczej dolinie, wśród korzeni prastarych lip i dębów, buków i jodeł — zowie się Miłość.
Komtur położył na swych piersiach znak krzyża.
— Tam, daleko, na zachodzie słońca, wśród owych, które we mgle dostrzegasz, niezmierzonych drzew płynie rozlewna woda, pienista rzeka, Wisła. Za tą rzeką leży ziemia Kaszubów, piękna, jak młodości sen w noc wiosenną. Ziemia zarośnięta przez puszczę, w której błękitnieją jeziora, snują się rzeki i ciche potoki.
Tu na wschodzie leży ziemia Rzesińska, Pomezania, Bartonia, Natangia, zielenieją polany Warmijskie i Pogodzińskie.
Tu na północy — to zalewisko, które Wisła morzu wydarła, namułem swym, z lądów dalekich wydartym przesyciła, a wreszcie sama przez własne swe lądy się toczy. i
Tu na południu — to Mazowsze, skąd przybywasz.
— Przepiękna to ziemia, — mówił Herman Balk, patrząc z zachwytem we cztery strony świata i obejmując wzrokiem widnokrąg niezmierzony.
— Widzisz, jak ziemie te są puste i głuche. Ciszę tych kniej przerywa jedynie ryk lub bek dzikich zwierząt, oraz okrzyk ludzi, odzianych w skóry zwierząt i czujących jedynie głód, chuć i nienawiść:
A teraz patrz:
Herman Balk w olśnieniu niepojętem ujrzał, iż rozsuwają się lasy, przestrzeń znika. Zobaczył w oddali strzeliste wieże, olbrzymie mury i potężne dachy twierdzy Malborga, różowe i zamglone w zieleni pól, wysłanych złotemi zbożami. Zobaczył zamczysko Sztumu między dwiema powierzchniami jezior siostrzanych. Zobaczył zamczyska Świecia i Gniewa, Postelina i Suszu, Tczewa i Grudziądza, Radzynia, Torunia, Balgi i Elbląga. Zobaczył wieszczemi oczyma Kristburg w Natangii, Bartenstein, Resel, Wissemberg w Bartonii, Brunsberg i Heilsberg w Warmii. Zobaczył miasta, tulące się u podnóża zamków, sioła i drogi bite, mosty na rzekach, kładki i ławy na strumieniach, wielkie katedry i wspaniałe porty u brzegów morza. Liczni rolnicy pracowali na polach, w boru wykarczowanych. Rycerze, zakuci w żelazo, uzbrojeni od stóp do głów, na koniach zbroją okrytych, pędzili w dal drogami bitemi. Wielkie wojenne machiny zwolna toczyły się z zachodu na wschód po zgrzytającym zwirze pagórków. Kohorty piechoty najemnej i hufce jazdy niemieckiej, lekką zbroją okryte, w kirysach tylko napierśnych, w habitach zakonnych po wierzchu, z krzyżem złamanym, o trzech ramionach, na znak, iż nie są istotnymi braćmi, z rozwiniętemi sztandarami pędziły w dal, na wschód, na wschód.
— Wszystkę tę krainę, której krańców nie dosięgasz oczyma, której przyszłą piękność w widzeniu oglądasz, której bogactwa, jakgdyby we śnie stuletnim zabierasz, dam tobie i domowi twemu, albowiem tyś jest jedynie prawym po mnie jej dziedzicem.
— O, panie! — zawołał Herman Balk w uniesieniu.
— Ale musisz zsiąść z konia i, upadłszy na kolana, oddać mi pokłon.
Przerażenie zjeżyło włosy wodza pod chełmem i odjęło mu mowę. Patrzał ze szpar żelaznych w straszne oczy pruskiego zdrajcy. I wyczytał we wzroku tamtego, że z konia zsiąść musi, i, upadłszy na kolana, oddać mu pokłon. We wzroku tym było coś więcej, niż szalbierstwo i podrobienie dokumentów, niż zdolność do matactwa i oszustwa, do krzywoprzysięstwa i tyranii, niż zdatność do wyprowadzenia w pole wszystkich jurystów i szachrajów świata, niż umiejętność zatarcia prawdy, wykrzywienia istoty rzeczy i pochwycenia w porę fałszu owoców.
We wzroku tym była sama w sobie, istotna, własna, zupełna dusza Hermana Balka. To jego własna dusza zzewnątrz patrzała mu w oczy.
— Pędź stąd stado ludzkie w imię Jezusa Chrystusa, w imię dobra i cnoty, w imię przebaczenia i miłości, w imię odpuszczenia grzechu i zapomnienia winy, — pal siedziby w trudzie rąk sklecone, zaorz ziemią miejsca, gdzie stały. Niechaj nowy przychodzień osiada na popielisku. Niech stanie szubienica między lądem i morzem. Niech nie obsycha w gnuśnym spoczynku twój miecz nagi. Niech stryk twój zawsze będzie wyprężony.
Herman Balk zsiadł z konia i, zgiąwszy kolana, ucałował nogę władzcy.
Tamten wyciągnął miecz i dotknął nim jego ramienia.
Z rozpaczą w sercu wracał na spienionym koniu rycerz Niemira od sandomierskich krain, dokąd jeździł w poselstwie, ażeby Władysława Łokietka błagać o pomoc dla Gdańska. Brandenburczycy pod starym Ottonem i Waldemarem Askańczykami zagarnęli byli podstępem górne Pomorze i miasta. Sam tylko gdański zamek w widłach Motławy i Raduni, niegdyś przez książąt gdańskich z drzewa wzniesiony, pozostał w ręku słowiańskich, w mocy Polaków i Pomorzan. Miasto, za sprawą pewnej części mieszczan, Niemców z pochodzenia, wydane zostało w moc Sasów, Ottona i Waldemara.
Lasami okrążywszy Świecie, obsadzone przez brandenburską załogę, i Gniew, gdyż to grodziszcze wpadło już było oddawna w ręce krzyżackie, Niemira z towarzyszami wiadomemi przesmyki weszli w oliwskie knieje i do bram przypaść zdołali. Świętopełkowe zamczysko, skąpą liczące załogę, nie mogło długo się bronić, a osaczone przez brandenburów, którzy za sprawą rodu Święców posiedli Tucholę, Świecie, Nowe i inne grody, a wszystkie drogi przecięli, nie mogło we wsiach okolicznych znaleźć żywności, ani liczyć na dowóz sekretny. Władysław Łokietek, zajęty wojną z Litwą i Rusią, skarb mając pusty i dla buntu wszczętego w Krakowie nie mogąc się z miejsca oddalić, udzielił dwu rycerzom na piśmie gorzkiej rady, aby Gdańska, jak mogą i zdołają, bronili.
Wróciwszy na zamek, rycerze zdali sprawę. Starosta gdański, mężny Bogusza, zwołał radę rycerską i zasięgnął zdania Wilhelma, przeora gdańskich Dominikanów. Przeor doradzał, żeby zamku brandenburczykom nie wydawać, lecz zwrócić się raczej o pomoc do najbliższego sąsiada, do jedynej, mocnej potencyi chrześciańskiej w tej stronie, to jest do rycerzy malborskich. Rozpaczliwa to była rada, lecz musiała być wzięta pod rozwagę, gdy innego wyjścia nie było. Chyłkiem wysłano gońca do Elbląga. Znalazło się wśród kaszubskiej załogi grodu człeczę sposobne, obrotne, władające niemiecką mową. Dano mu pismo królewskie z wyszczególnieniem warunków, na których podstawie krzyżacy mieli połowę gdańskiego zamku obsadzić.
Winni tedy byli przedewszystkiem na piśmie dać zapewnienie, iż po wypędzeniu brandenburów, zamek opuszczą, zadawalniając się wynagrodzeniem za poniesione na tę wyprawę wydatki.
Goniec pobiegł. Prześliznął się w łodzi między nieprzyjaciół strażami i wypłynął poza Holmu osuchem w Leniówkę. Minąwszy zarośla, stawiska i nowe uprawe pola na wielkiej wyspie zantyrskiej, wskutek traktowania o sprzedaż tych posiadłości przez kujawskiego Przemysława, już poprawdzie w całości do Zakonu należącej, — stanął w Elblągu. Kapituła elbląska jaknajchętniej przyjęła propozycyę udzielenia pomocy Polakom w zamku oblężonym. Dała na piśmie żądane warunki, iż bronić będzie wojskiem swem gdańskiego zamku o własnym koszcie, a po upływie roku wystawi obrachunek i twierdzę opuści.
Wnet też wojsko krzyżackie wysłane zostało pod wodzą chełmińskiego komtura Guntera Schwartzburga. O ciemnej nocy kohorty żelazne wkroczyły w rozwarte bramy gdańskiej twierdzy, prowadząc obfite zapasy. Krzyżacy zajęli jednę zamku połowę. Drugą dzierżyli Polacy i Kaszubi.
Skoro tylko brandenburczycy spostrzegli, iż W zamku jest krzyżacka załoga, poczęli wycofywać się z miasta. Zwolna ciągnęli na zachód, rabując i łupiąc. Ażeby odwrót nieprzyjaciół przyspieszyć, starosta Bogusza, kasztelan Wojciech Wojsław i rycerz Stefan z Pruszcza podejmowali z grodu wycieczki i pędzili najeźdźców obu margrabiów i dwu biskupów — lubuskiego Fryderyka i kamińskiego Henryka, lenników Hassona Wedla, Ebersteina, Glasenappa i innych z północnego Pomorza na zachód. Lecz gdy z jednej z takich wypraw wracali, krzyżacy otoczyli ich w sposób zdradziecki. Boguszę okuli w kajdany i wtrącili do lochu.
W obrębie zamku ci mniemani sojusznicy wznieśli fortalicyę osobną dla siebie, z której na polsko-kaszubską połowę czynili wypady. Wreszcie cały zamek zdobyli i ogarnęli we władanie wyłączne.
Na Boguszy, do ciemnicy wtrąconym wymusili zeznanie pisane, jakoby im dobrowolnie gród wydał aż do czasu, gdy Władysław Łokietek zwróci sumy na pomoc przeciwko brandeburom wydane.
Wnet krzyżacy znaczne otrzymali posiłki, stojące pod wodzą samego wielkiego komtura i zastępcy wielkiego mistrza Zakonu, pod bezpośrednimi rozkazami saskiego hrabiego Henryka von Plotzke. Ten zasiadł w zamku.
Rycerstwo polskie wraz z pomorskiem, wypchnięte poza fosy i mury, znalazło schronienie w domostwach, sieniach, dziedzińcach i stodołach »starego», Subisławowego jeszcze miasta.
W największej sali świętopełkowego zamczyska, która się mieściła w narożnej, murowanej wieży, zasłaniającej sobą od strony rzecznego dostępu drewnianą budowę, w izbie o ścianach potężnych, zbudowanych z wielkich, obłych głazów, przy dębowym stole pośrodku komnaty siedział wielki komtur Henryk von Plotzke. Po drugiej stronie stołu przysiadł się na brzegu ławy prawny doradzca, powiernik, archiwaryusz i zausznik a secretis komtura, noszący włoskie nazwisko Graffiacane.
Graffiacane nie był zakonnikiem, ani bratem służebnym, nie nosił żadnego tytułu, ani sprawował urzędu, a jednak on to właściwie rządził Zakonem. Podsuwał niepostrzeżenie prawa przeciwko żydom, kuglarzom, wróżbitom, czarownikom, włóczęgom. On wymyślił i w szatę prawną ubrał rozkaz o przekłuciu ucha każdemu zbiegowi spod władzy dziedzica. On sporządził zakazy, zabraniające łączenia się w pary małżeńskie podczas sianokosu, żniw, zbierania chmielu pod karą utraty całorocznych zasług. On podsunął myśl kary śmierci na pruskich trucicielów i ujął tę myśl w formułę: skoro kilku ludzi, Niemców i Prusaków pije społem, ten, kto spełnił już czarę i nową nalewa, winien pod karą śmierci odpić z niej część trunku i dopiero wtedy podać współbiesiadnikowi.
Graffiacane był człowiekiem młodym i pięknym nad wyraz. Jego wykształcenie w prawie i biegłość W dyplomatyce były niesłychane. Za mistrzostwa Konrada von Feuchtwangen i Godfryda von Hohenlohe bywał na dworze ich w komandoryi świętej Trójcy w Wenecyi, — do Palestyny żeglował i w zawieraniu umów z Saracenami uczestniczył.
Odegrał rolę zręcznego intryganta w rozdwojeniu władzy między Hohenlohem i Feuchtwangenem, jeździł w misyach sekretnych do kuryi rzymskiej i na dwór cesarza. Nadewszystko jednak celował w znajomość spraw, zawiści, przeszpiegów, zdrad, podstępów, przekupstw i morderstw wśród barbarzyńców słowiańskich pruskich i litewskich, z którymi Zakonowi zmagać się wypadło. Bywał w tych rzeczach niezastąpionym nogocyatorem, posłem, szpiegiem, przekupcą, handlarzem sumień i nabywcą dusz, a także biegłym nad Wyraz rozdawcą do zastosowania gdzie należy trucizny i Sztyletu.
W nocy z trzynastego na czternasty listopada siedział w milczeniu i uparcie patrzał w twarz Henryka von Plotzke. Pomimo zalegającego już ziemię mroku wieczora, gwar nadzwyczajny dochodził do tej sali wysokiej z miasta, rozłożonego wokół zamku, ponad zakrętem Raduni i widłami Motławy. Tłumy Kaszubów ściągnęły były właśnie zbliska i zdala na jarmark od pięćdziesięciu już lat rok rocznie trwający w ciągu dni kilku, który w tym roku, 1308 wypadł o trzy miesiące później, wskutek zagarnięcia kraju i miasta przez Sasów. Między kościołem rybackim świętego Mikołaja i wielką budową świętej Katarzyny, na sto kilkadziesiąt lat przed tą chwilą przez księcia Sambora wzniesioną, — pod murem miejskim, który podówczas łączył wieżę dominikańską rybackiej parafji z basztą »Patrz w górę«, przez Niemców »Kiek in die Kök« zwaną, ponad rzeczką Radunią, a obok młynów niemieckich, na wielkich placach, rozciągnionych wśród opłotków od starej Motławy aż ku rozdołom szydlickim — jarmark dominikański się kotłował. To wydeptane, błotniste targowisko, obstawione drewnianemi domostwami starego miasta wrzało teraz od nadzwyczajnego zgiełku. Po odstąpieniu brandenburskich najeźdźców, po zwolnieniu spod opresyi zamków, osiedlisk, dworów i wsi, ludność kaszubska, złupiona przez Niemców, przybyła tłumnie z uwolnionych okolic, gdyż musiała nabywać nie tylko odzież i statki domowe, ale i żywność samą. Siedząc na wytrzebionych w boru polanach, niniaki w Pomorsce, czy łyczaki pod Kościerzyną, równie jak beloki i kabatki mało, na ogół mieli mąki i chleba. Mąki żytniej używali na zacierki i kluski, stanowiące ich ulubioną potrawę. W czasie przednówku żywili się surowiznami i kwasami, a częstokroć pleśń i zgnilizna, wydobyta ze spróchniałego drzewa, z przymieszką plew i najgrubszej mąki za chleb im służyła. Półnagie dzieci, po złupieniu wszystkiego dobytku i odzienia przez wrogów, wałęsały się w checzach, dymu i ciężkiego czadu pełnych. Matki zbierały w lasach, na pastwiskach, w porębach i ponadwodziu zielska i badyle jesienne, żeby je nakwasić i, jako kapustę, zgotować. Z drzew owocowych tylko kwaśna krześnia, małoziarnista tubylcza wisienka, tuliła się w lecie obok domostw, a tej jesieni krzywe jabłonki pocieszały gromady dzieci swym nad wszelkie słowo cierpkim i małym owocem, którym sas wzgardził i dla twardości go nie obdarł. Z żyznych okolic zawiśla i z zantyrskiej Żuławy, z gniewskiego Kociewia, od strony nakielskiej Krajny, z Pałuk, z lewego nadbrzeża Warty, z borów i aż spod Chełmna, z Kujaw zwieziono na targ gdański wielką ilość zapasów i towarów, wodą na bykach wiślanych, na polskich promach i komięgach, albo wozami, skradając się w poprzek bezpańskiego lasu. Popod okapami i daszkami drewnianego klasztoru czarnobiałych mnichów zaległy góry bochenków chleba, z nowego zboża wypieczonych, baryły masła, konwie miodu, i stosy jaj, Wisłą spławione zdala, od polskiej strony. W ciepłych kałużach stękały tu karmne wieprze i ogromne maciory, kwiczały prosięta, postronkiem za tylne nogi przytroczone do kołków w ziemię wbitych, — gdakały kury i kwakały kaczki, skwierczały kurczaki, powiązane w istne kopy pierza. Tuliły się tu owce i barany, spławione na sprzedaż aż zza Noteci, z nad Warty i zza Ossy; — stały krowy, jałówki, konie i źrebięta. Zwierzyna, dostawiona przez puszczańskich myśliwców od strony jezior raduńskich zajmowała połać targowiska. Leżały tam odyńce i warchlaki, sarny, jelenie i zające, — stosy głuszczów, cietrzewi, jarząbków, — na rosochatych drągach dyndało mnóstwo ubitych dzikich gęsi i kaczek, kuropatw i przepiórek, powiązanych w mendle łykiem za dziuby nosowe. Ponad Motławą reboce od Helu i Pucka, zza kępy i z Gdyni, przybieżawszy na ten targ ćwiardem morzem na swych czarnych łodziach, porozstawiali ogromne karzne z wędzonemi storniami, z węgorzami, kadzie z soloną bańtką, oprawioną już i poskładaną w stosy. Obok, na widłach i szczeblastych żerdziach, kołysały się za wiatrem wystawione na sprzedaż przez gdańskich Niemców sieci rybackie na rybę morską, jeziorną i rzeczną, więcierze i włoki, podrywki i saki, drygawice skrzydlaki, wiraszki, suwaty, kłomie, żaki, brodnie, sieci z matnią, kątówki, i bez matni, wierzchówki, wszelkiego rodzaju wędy i osęki. Opodal rozłożyli swój mieszczański towar gdańscy sitarze: przetaki, sita i pytle. Tuż przy nich wykrzykiwali koszykarze, zachwalając swe kosze i opałki. Dalej stały na ziemi misy i dzbany, pękate o dwu uchach pękale, garnce, donice, kubki i czary, rostruchany i szklenice. Istny mistrz w swej sprawie, bednarz znad Raduni okazywał belki, czyli dzieże, wiadra i konewki, beczki, cebry i balie. Snuł się w górę rzeczki korowód statków domowych, wystawionych na pokaz i sprzedaż przez tokarzy i snycerzy, druciarzy i stolarzy, czyli sławnych gdańskich tiszarzów. Bliżej środka wielkiego targowiska rozłożyły się stragany w kształcie zacienionych sklepów z płótnem w krosnach tkanem, zgrzebnem i cienkiem, z suknem i ubiorami, z ciżmami, buksami i skórzniami, ze wstęgami i sznurami paciorków z bursztynu. W sąsiedztwie tych szatnych straganów przedstawiali swój towar olejkarze: pachnidła i wonności, proszki i krople, — oraz doktory, chwaląc zawarte w słojach i skrzyneczkach korzenie i zioła, dekokty i sole, maście i amulety. Znalazł się tutaj namiot ozdobny z zabawkami i mnóstwem cacek dla dzieci, zmyślnych figlów z drzewa i kowanego żelaza, przedziwnych sztuczek, wypalonych z gliny przez ojców i braci św. Dominika.
Zdala od obudwu kościołów rozpięli swą wielką budę omamiacze, kuglarze, trefnisie, błazny i wypłosze, pajace w śmiesznych szatkach, z ubielonemi lub umorusanemi na czarno gębami. Muzykanci walili w bębny i cymbały, dęli w trąby i świstali w piszczałki, rznęli od ucha na basach i wiolach, a śpiewak wędrowny przedziwne bajdy wyciągał o królach i wojewodach, o strasznych wojennych przydarzeniach, o pięknych dziewicach i ognistej kawalerskiej miłości.
Rozstawione tu i tam, pociągały tłum jadający przaśno, kramy z solą i tłuszczami, ze słoniną, sadłem, z zamorskimi pieprzami i goryczką niewiadomych liści. Wszędzie wabiły oczy wyroby cygańskie z żelaza i miedzi, niemieckie z kręconego i plecionego rzemienia, siodła, wodze, uprzęgi, kańczugi, przedmioty wyciosane i wyrobione z cennego drzewa, z kamienia i bursztynu.
W głębi, a przecież w miejscu widocznem i jakgdyby pierwszem, które wszystkim w oczy wpadało, stał ciemny namiot Rusaka z Nowgorodu, Sadka bogatego gościa. Przybywszy na swym ogromnym, wielożaglowym korabiu, co się na kotwicy kołysał u pala Motławy, jakby, szukając u władców zamku opieki, — ów nowgorodzianin, bogato odziany w dołom długi aż do samej ziemi i we wzorzysty pod nim kopieniak, gładził swą długą i, jak łopata, rozpostartą brodę, a wśród niskich ukłonów pokazywał raz wraz jaśnie panom, wielmożom polskim i pomorskim soroki wyprawnych futer sobolich, rysich, gronostajowych i niebieskolisich. Bez względu na czasy tak niepewne, na zmiany panów grodu i kraju, nie wahał się przywieźć na sprzedaż błamów czarującego carogrodzkiego złotogłowiu i parczy szkarłatnej. Pozwalał zaglądać do swych sepetów, pełnych bezcennych, wielobarwnych kamieni, łańcuchów ze złota, sygnetów i pierścionków, zausznic i naszyjników perłowych.
Kagańce smolne, tu i tam wetknięte w miejskie mury, latarnie pozawieszane nad towarem i stosy łuczywa, podsycanego przez miejskich pachołków na szczycie niedokończonej jeszcze wieży »Patrz w górę«, oświetlały tłum ogromny, przewalający się we wszystkich kierunkach, i wielkimi plamami padały tu i tam na ten obszar i wielobarwną masę. Cała dziedzina pełna była ciżby ludowej, mężczyzn i kobiet, dzieci i starców, Kaszubów i Polaków, Niemców, przechodniów, ludzi z morza i z lądu, z pól i lasów, rolników, myśliwców i wojaków, osiadłych i włóczęgów.
Wrzaskliwe targi i głośne strzelenia dłonią o dłoń przy dobijaniu targu, krzyki przekupniów i spekulantów, głośne rozmyślania nabywców, uganianie się straży za rzezimieszkami i urwipołciami, nawoływania się i głośne rozmowy, jak w lesie i na polu wieśniaków w najrozmaitszych gwarach od mazurskiej do pomorskiej, — kwiki zwierząt, pisk ptasi, rżenie końskie, — ruch wszystkich we wszelkich kierunkach, — pośpiech, podniecenie i wesołość napełniały ten przestwór.
Poprzez tłum rolniczy, bartniczy, rybacki, wojacki i pastusi przeciskali się z niemałą pompą i paradą kaszubscy i polscy rycerze, starszyzna i bogacze, za pan brat pomiędzy sobą gwarząc. Od niechcenia lustrowali okiem przywiezione lądem i wodą zapasy a skarby, sami nabywali to i owo. Gapili się na piękne dziewczęta, a z rozdziawioną gębą, jako i lud pospolity, przystawali przed pomostami, na których siłacze dźwigali jednym palcem tramy i złomy ciężkie nie do wiary, szarlatani połykali mizerykordye, noże i ogień, a komicy wyprawiali cudeńki, od których brzuchy trzęsły się, jak na komendę, a gardła ryczały wzdłuż i w poprzek rynku i uliczek starego Gdańskiego miasta. Nie brakło w tłumie tym nawet samych szesnastu rycerzy, którzy teraz, po wypchnięciu z grodu polskiej i kaszubskiej załogi, sprawowali dowództwo obrony miasta. Nie brakło nawet bogobojnych zakonników, dostojnych mieszczek i cnotliwych matron, które się były przed nieprzyjacielem do miasta schroniły. W gospodach, pod wiechami i w piwnicach podcieniowych domów żółtowąse mazury zapijały psiwo i smakowały zino, raz wraz dolewając sąsiad sąsiadoju z zielonego zbana. Taki kiewał drogi odbywszy ze swem maesłem i chlebem, z mniodem i jejamy, a zarobiwszy na cisto, syrce mieli mientkie i mniłowali tutejsze, gdańskie ludzie. Kochiane były dla nich czarnolice i długonose Kaszeby z wielkiemi, baraniemi czapamy na głoje i w baranich kożuchach, siedzący w milczeniu na uawach popod ścianamy...
Henryk hrabia von Plotzke, mistrz, prowincyonalny i zastępca wielkiego mistrza Zygfryda von Feuchtwangen, raz wraz podchodził do okna, wpuszczonego w grube mury stołpu i przez rozwarte połowice patrzał w miasto.
Graffiacane mówił o konieczności czynu.
— Jakżeby, — rzecze, — mogło być w inny sposób dokonane to dzieło? Jak inaczej? Oto gród jest już w ręku Zakonu. Gród gdański! Gród gdański, Gmewe i wyspa zantyrska! Sprzeda nam te ziemie Salomea Ziemomysłowa, córa Sambora. Proszą się o kupno całego klucza dóbr w Żuławach jej synaczkowie, — wraz z rybołówstwem na Wiśle... To kupimy. Lecz miasto? Ma-li to miasto pozostać, jako ostoja Polaków i Kaszubów, którzy wraz są jedną wrogą siłą, gdyby się nawet mocowali pomiędzy sobą, gdyż każdy z nich w swojej własnej wysławiając się mowie, po polsku mówiąc, czy po kaszubsku, w gruncie rzeczy popolsku przemawia. A każdy z tych szczepów, niby to do odrębnego rodu należąc, poprawdzie jednym jest ludem. Przenigdy nie zostawiać miasta Gdańska w ręku zbratanego teraz ludu! Przenigdy! Zbratanie tych dwu szczepów — śmierć Zakonu! Oddać Łokietkowi miasto, to znaczy zgiąć przed nim kolano i wydać mu także i zamek. Siedzieć w zamku i nie mieć w ręku miasta? To szaleństwo. Trzymać to miasto pod bokiem swym takie, jak jest, słowiańskie, z małą Niemców przymieszką, ulegać słowian tłumowi i czekać, aż się Władysław Łokietek z opresyi wywinie? Wtargnie tu, jako król polski, pan upragniony Polaków i Pomorzan! Już tu był, już hołd przyjął! Za nim stoją, — jak długa i szeroka Pomorska! Gdy wróci, w tem mieście będzie miał miejsce oparcia: ostoję na morskiem wybrzeżu. Osaczy nas z lądu i z rzek obu, głodem zmusi do zgięcia kolana. Stąd będzie, jako ów pies przenigdy nieugłaskany, Śwjatopołk, rzucał się z zębami na wschód, na południe. Wydrze nam Gmewe! Wygoni z Zantyru! Kto wykonał zdobycie zamku, musi zdobycia miasta dokonać. Albo się cofnąć i w drewnianym zapiecku Malborga klepać pacierze. Skoro się zaś zdecydować na to drugie, na wzięcie, to trzeba je chwytać w tejże chwili, gdy Polaki i Kaszuby są, jako węgorze w żaku, gdy się tu na żer zleźli i są wszyscy w jadrach. Wszyscy są w kupie. Czekają. W tym oto są rynku. Oto tam, panie! Tam! W dole!
Henryk von Plotzke oparł ręce o stojaki okienne, wychylił się na dwór i patrzał w targowisko. Wiatr jesienny, wiatr zimny, wiatr z nizin i zalewu gładził mu włosy wzburzone nad czołem mądrem i pięknem. Zastępca wielkiego mistrza odwrócił się gwałtownie do swego mentora i poprzez stół rzucił mu w twarz bełkot wyrazów gwałtownych, stek bezładny znieważających wykrzyków.
Graffiacane łagodnym uśmiechem i wzruszeniem ramion zbył ten wybuch rycerza. Począł mówić odnowa, ze spokojem, rozwagą i siłą dowodów, wyrazami uszykowanemi w zdania doskonałe:
— Gdybyż tu, — rzecze, — stały przy nas duchy twórców Zakonu i pierwszych budowniczych tego państwa — Henryk Walpot Bassenheim i Otto von Kerpen, Herman Bart i Salza, wielki aż do skończenia wieków, Konrad landgraf Turyngii i Poppo von Osterna, ten niestrudzony pracownik, co ponure i bezpłodne, dziesięciołokciowe namuły Wisły i Nagatu porznął rowami i tłuste szlamy, stawiska, błota w ogród czarowny zamienił, — wielcy wodzowie i nieustraszeni rycerze z żelaza Hanno von Sanderhausen, Hartman von Heldrungen, dwaj Hohenlohowie... Czyżby którykolwiek z nich wahał się w tej chwili? Byłaż kiedyż w domu Panny Maryi Jerozolimskiej doba równie szczęśliwa? Gdańsk posiąść od jednego skoku! Od jednego ciosu topora! Gdańsk! Gdańsk! Jeszcze raz powtórzę: — Gdańsk! Mistrzu! I nie wykonać ciosu? Zawahać się? Stanąć w drodze? Nędznie przestraszyć się świstu miecza, łoskotu topora? Rycerzowi? Wodzowi?
— Zamilcz! — mruknął Henryk von Plotzke, ręce zakładając na piersiach.
— We wrzasku kobiet, w lamencie dzieci, w jęku dobijanych mężów, w łunie pożaru objawia się chwała duszy rycerza. Mieczem zdobywa się grody, nie rąk załamaniem. Na krwi wyciętych w pień rycerzy krzyża przez dzicz odszczepieńców Natangii, w powstaniu sambijskiem, pod Pokarwis, budowało się państwo rycerzy. Na krwi wyciętych do nogi przez rycerzy krzyża obrońców Balgi, pruskiego Christburga, Śwjętopołkowych Sartawic, Elbląga, Wolawy i tylu straszliwych pobojowisk w Pomezanii, Warmii, Bartonii i Galindyi, poprzez mordy i rzezie, poprzez rzekę krwi, płynącą ze strasznej zdrady Mendoga, poprzez poręby w ludach gdy pod Ottokarowem żelazem i rycerzy z zachodu legły ludy pruskie, zaiste, jako lasy, wyrąbane do szczętu, — budowały się ściany malborskiego domu. Dziedzicem jesteś tych czynów, o panie! A wszakże po setnych i tysiącznych wyprawach w puszcze wschodu, Zakon zdobył bezludne, dzikie i jałowe pustkowia, wystawione na wiekuisty najazd i wiekuistą grabież pogan. Tu, po drugiej stronie Nogatu i Wisły, leżą ziemie błogosławione, uprawne, osiadłe, podobne do złotych, łanów pod Gniewem. Na tych oto łanach powinny powstać siedziby ludzi teutońskich, przybyszów z krain zachodu. Na tem doskonałem miejscu, gdy spłoną przyciesi i okapy, strzechy i krokwie, węgły, progi, odrzwia, dźwirza, sienie i świetlice, przybudówki i podcienia słowiańskie, stanie wysoki mur z cegły, komin z luftami, wystrzeli podniebny dach przyszłości, osnuty rynnami, świecący się szybami w ramach i futrynach, przewiewny od lufcików, a wokół niego rozłożą się place brukowane, obrzeżone rynsztokami. Rycerzu, czyliż Niemcem nie jesteś? — zawołał Graffiacane, zcicha, lecz tak przejmująco, iż Henryk hrabia von Plotzke dał mu znak, żeby zamilkł.
Potem komtur leniwym krokiem podszedł do okna, znowu patrzał na bujne ognie i słuchał żywych krzyków gawiedzi. Łuna od świateł na targu Dominikańskim w słabych odblaskach padała na jego oblicze. Graffiacane patrzał ze swego miejsca na tę twarz skamieniałą i widział, jak obfite łzy lały się z oczu rycerza i, strugą ciekąc, spływały na brodę.
Poruszył się Graffiacane i zcicha zaklął powłosku.
Henryk von Plotzke odszedł od okna i kroki swe do drzwi tej izby kierował. — Przystanął.
— Potomne wieki, setki i setki lat, wzywają cię, Henryku von Plotzke, — szeptał Graffiacane. — Krzyk tysięcy potomnych ludzi teutońskich wzywa cię, żebyś szedł prędzej!
Henryk von Plotzke przestąpił próg tej sali. Stanął na stopniach wejściowych. Klasnął w ręce. Dwaj pachołkowie podali mu płaszcz i tunikę. Przypiął miecz do boku. Wdział szyszak.
Stojąc na podwyższeniu w dziedzińcu zamkowym, począł gwałtownie wydawać setnikom rozkazy. Mówił cicho do komtura Guntera i do braci, którzy z izb górnych do niego przybiegli. Namiestnicy ruszyli się na rozkaz do izb dolnych, do kazamat i sklepów. Podwórzec zamkowy wnet roić się począł, jak mrowisko, i czarny się stał od zbroi.
Knechty piesze w kapalinach i grubych pancerzach, z lancami na lewem ramieniu, mieczami u boku i wielkim w prawicy toporem, ustawiały się w silną kolumnę. Zajęły cały dziedziniec.
Zcicha odsunięto wrzeciądze, odepchnięto zasuwy brony jednej i drugiej. Pierwsza kolumna wyszła przez most zwodzony, — cicho, jak stado wilków, gdy na czyjąś nagłą śmierć dybiąc, następny wkracza w ślad poprzednika tak umiejętnie, iż jednego tylko ślad zostaje. Kolumna ta zsunęła się poza fosę, na prawą rękę i, idąc po zapłociu ogrodów przedmieścia, zamknęła wyloty dróg, w łąki i pola wiodących.
Gdy pierwsza w ciemności zniknęła, druga kolumna wypełniła głębokość podwórza i wnet, na skinienie mistrza prowincyi, wypłynęła, jako czarna smuga poprzez rozwarte podwoje zamkowe. Ta poszła na lewą rękę wzdłuż Motławy, skręciła w stronę wschodnich ogrodów i u wylotu uliczek stanęła.
Za drugą wysunęła się trzecia z legowisk w izbach podziemnych, a po niej czwarta, ostatnia. Te dwie, rozstąpiwszy się we dwie strony, miały miasto osaczyć z daleka, od strony Biskupiej, Gradowej i Cygańskiej góry.
Tak to z czterech stron świata miasto kaszubskie otoczone zostało przez zastępy krzyżackie. Oddział rozumiał się z oddziałem i jeden drugiemu podawał hasło:
— Gmewe!
Gdy ostatni żołnierz zniknął w czeluści bramy, wrócił wielki komtur do izby i na dawne miejsce przy oknie. Oparł się znowu rękami o kamienne stojaki i trwał w niemem milczeniu.
Za nim, na temsamem stanowisku, w ciemności czekał doradzca.
Gdy sporo już czasu minęło, w pewnej chwili rzekł Graffiacane;
— Czas już! Czas wielki!
Henryk von Plotzke podniósł głowę i zaczął modlić się z cicha, patrząc w niebo, jaskrawemi gwiazdami zasiane.
Sekretarz czekał cierpliwie, a nie mogąc dosłuchać się końca modlitwy, cichemi krokami podszedł do drzwi, uchylił je, zostawił otworem. Wśród modlitwy swej wielki komtur wyrzekł słowo:
— Zapalić!
— Zapalić! — powtórzył Graffiacane do kogoś w ciemności dziedzińca.
Na baszcie słowiańskiej, która z prawieku stanowiła czworograniasty, obronny trzon zamku, stołpem zwany, skrzesano ognia co żywo i wnet buchnął płomień smoły, podpalonej w przygotowanym kociołku.
Ogień ów podał umówiony znak zaczęcia kohortom, rozstawionym w węgłach miasta. Z jednogłośnym okrzykiem — »Gmewe», który był tak wielki, iż zagłuszył do szczętu rozgwar targowicy, knechty, zakute w żelazo, zmarznięte w rowach podmiejskich rzuciły się naprzód. Szli z czterech stron wszystkiemi drogami, wszystkiemi ulicami. Niby ruchome mury runęli w bramy miasta. Wykłuli i wysiekli straże przede wroty rozstawione. Wyłamali i wyrwali bram zawory.
Połyskując w świetle ostrzem nastawionych grotów, obnażonych mieczów i wzniesionych toporów wbiegli na rynek. Poprzez wywrócone stragany i budy przekupniów, poprzez zwierzęta i stosy towarów czarne wojsko krzyżackie rzuciło się skokiem na lud zgromadzony. Rąbano od ucha, ktokolwiek stał pod ostrzem topora. Ścinano łby kupców i chłopów, siekąc z ramienia aż do pasa. Ginęły baby i dziewki. Grot dzidy przeszywał porówno panów i kuglarzy. Trup rybaka walił się w gnojowisko świni, a bartnik padał w kadź z rybami.
Ludzie na targowisku zebrani ścisnęli się w ucieczce panicznej i, jako fala poprzez rozerwaną groblę, runęli w jednę stronę, gdy na ich braci spadało nieszczędne żelazo. Lecz z każdej ulicy, z każdego załamania drogi, dokądkolwiek w ucieczce pędzili, raziła ich napaść równie straszliwa, jak pierwsza. Pod nowym miejskim murem, nie wiedząc, dokąd się schronić, ludzie darli się pazurami, na ścianę wysoką, ślepą i głuchą, jakby w nagłem olśnieniu pojęli, że ten mur kamienny zazna uczucia litości, gdy je ludzie stracili. Lecz wieża »Kiek in die Kök« niema była i z czucia wyzuta, wysoka w swej zemście, twarda w pogardzie i zabijająca z rozkoszą, jak ludzie. Tam to, u jej stóp rzeź stała się istnym piekieł obrazem. Krzyżackie soldnery, zaprawione do zbrodni najbardziej wymyślnych w lasach i na zgliszczach pruskiego podboju, rąbały tu ludzką masę, jak drwal rąbie drzewo, stękając od swej pracy i pocąc się w trudzie.
Rycerze w liczbie szesnastu, których opiece oddało się było miasto, przetarłszy oczy ze strasznego zdumienia, porwali się do obrony. Zwoływali się w tłumie i poczęli wydawać rozkazy stadu ludzkiemu. Ten i ów dopadł w izbie pancerza, przypasywał oręż, wdziewał zbroję. Ten i ów walczył sam jeden z nawałą, zasłaniając piersiami kobiety i dzieci. Jak na samotnego w knei odyńca, rzucały się na tych mężnych psy niemieckie i osaczały każdego kupą, zgrają, nawałą. Żołnierzy pojmanych bez broni żołdactwo krzyżackie roznosiło na ostrzu żelaza, mordowało pospólnie. Ktokolwiek zostawił broń w gospodzie, na noclegowisku, pomykał klasztornemi zaułkami po zbroję. Lecz nim zdołał dorwać się miecza i chełmu, padał pod razami pościgu, w sieniach, w dziedzińcach, na schodach. Pewien szlachcic polski zginął na wieży kościelnej. Inny, przypasawszy brzeszczot, walczył sam z dziesiątkiem morderców w kościele. Żołnierze zakonu wtargnęli do obudwu kościołów i przelewali krew ludzką wokół filarów, konfesyonałów i przy stopniach ołtarzów. Siekiera krzyżacka nie przepuszczała nikomu na targowicy. Płatała w szaleństwie zbrodni, w dzikiem upojeniu, w zemście dla zemsty i w istnej sztuce mordowania. Jeden odcinał od zamachu głowy od tułowiów, inny oddzielał od ramion ręce wzniesione błagalnie. Aż świnie, leżące w swych ciepłych kałużach, poczęły ze zdziwieniem smakować w błocie krwią przesyconem.
Popłynęły strumyki czerwone do łożyska Raduni. Zaczerwieniły się wody Motławy.
Napróżno opat Rudiger usiłował zasłaniać bezbronnych, rzucać się między walczących i błagać o zaprzestanie mężobójstwa. Skamłania jego żadnego nie odniosły skutku. Pchnięto go poza siebie, między konające, żeby tam sobie dowoli spowiedzi posłuchał.
Rzeź coraz bezbrzeżniej szalała. Wycięto do nogi, do ostatniego wszystkę szlachtę pomorską, która się była w mieście znalazła. Wrzask śmierci coraz straszliwszy uderzał o mury miejskie, o przyźby, wiązania, fosy, ściany i węgły wysokiego zamku, aż dosięgnął otwartego okna i otwartego ucha Henryka von Plotzke, który się modlił przy oknie.
Komtur nachylił się niżej i słuchał.
Już setki, tysiące już razy słyszał głos zabijanych na wojnie, — głos śmierci. Nieraz sam śmierć zadawał. Nie obcą jego duszy była zemsta niemiecka i nienawiść. Ale teraz ten krzyk ludzki wzywał ku niemu z padołu wyciem tak potwornem w swej grozie, jakby się czeluść piekielna rozdarła i stanęła otworem. Komtur odskoczył od okna. Uciekał. Szczękał zębami od ciosów lodowatego przestrachu, co mu plecy kańczugiem przecinał. W ciemności izby szamotał się ze sobą. Ryczał z bólu.
Postrzegł przy sobie cień doradzczy — i przycichł. Ze wstydu kąsał ręce w milczeniu. Kędyś w drewnianem dworzyszczu buchnął płomień pożaru. Za nim drugi, trzeci, czwarty, piąty... Stanęła w ogniu wieża dominikańska, słup płomienny. Wnet jednym stosem ognistym stało się stare miasto słowiańskie.
Piekielny ów ogień zajrzał w okna zamkowe i w szeroko rozwarte oczy Henryka von Plotzke.
Wówczas Graffiacane szepnął zcicha:
— Powie się, gdzie należy, udowodni się w sposób niezbity, zaświadczy się wiarogodnymi zeznaniami, iż mistrz krajowy Zakonu Panny Maryi i bracia zakonni, w niczem nie uszkodziwszy mieszczan miasta, Gdańska, wrócili się do swego kraju. Powie się, gdzie należy, złoży się na to dostatecznie ważne oświadczenia, iż mieszczanie gdańscy z własnej woli zburzyli swe mieszkania i poszli w inne okolice, by się tam osiedlić.
Wpośrod trzasku pożaru ucichać począł wrzask ludzki. Stosy umarłych zaległy już były plac szeroki. Jęki konających uchodziły w gdańską ziemię na wieki, na wieki, na wieki.
Wziął się już knecht do rabunku nagromadzonych dostatków. Ten i ów z czeladzi zakonnej przysiadł znużony za stołem.
Ten i ów zdjął już myśnicę i ścierał pot kroplisty ze spracowanego oblicza. Ten i ów przymykał oczy od widoku i zagłuszał słuch od jęku grubosłowną pieśnią zwycięstwa.
Zeschłe wargi chłeptały już wino i piwo z konwi pozostałych na stole, a gardło spragnione gasiło z rozkoszą pragnienie, nieznośne po tak wielkiej robocie.
Panosza pomorski, imieniem Wisław, czyli pospolicie Wyszka, nazwiskiem Zamk Trzebiatowski, siedział na starej ojców roli, w górze wód, kędy Piaśnica wlewa się w Żarnowieckie jezioro. Kiedy w te strony przybyli Zamka ojcowie, o tem już dawno zapomnieli nie tylko sąsiedzi zbliska i zdala, lecz i same uczone panny cysterski, władczynie ziem u wyjścia Piaśnicy z jeziora. Nie wiedział tego dokładnie ród Trzebiatowski. Jakaś tylko baśń mętna i na miarę czasu przekształcona wspominała, iż przyszli tu byli ongi z Polści i że sami z Polochów ród swój wiodą. Stare, niejasne, zagmatwane podanie, z ust ojca w ucho syna pospołu ze słowami pacierza snując się w czasie, głosiło, iż skądsiś, od jakowegoś jeziora Gopła, z królem pradawnym, przepotężnym, wielkim i szczodrym szli w te strony na Świecie, Gniew, Tczew, Gdańsk aż do fal morza. Święta i czczona klechda domowa, świadczyła nadto, iż od owego pradawnego króla, za wielkie na wojnie wysługi, praszczur rodu otrzymał nad Piaśnickiem jeziorem spłacheć lasu niemały, — od wielkiej wody w górę aż do zaciosanego buka na polanie, od buka aż po pażycę i znowu w dół do urodzajnego nad wodą osieka. Bór ów leżał na wschodnim brzegu jeziora, nachylał się wraz z ziemią ku wielkiej wodzie schodząc aż na samo wybrzeże. Pradziadowie, dziady i ojce karczowały go własnemi rękoma. Wycięły buki i dęby, sosny i modrzewie, aż do samych olch, rozrastających się zastępem szerokim ponad jeziorem. Własnemi rękoma wydzierały korzenie pniów, długie na dziesiątki stóp człowieczych, wyszarpywały serdeczne korzenie głębokie na dwa chłopa, ciągnęły na wierzch odnogi i baty jałowca, kłącze jerku, głogów i tarniny, paliły je na wielkich stosach i popiół rozsypywały na ziemię. Wyniosły na ramionach i w długie poskładały kamionki na miedzy swej dziedziny wielkie, okrągłe, wyślizgane głazy, które sam tylko dyabeł mógł pozostawić w tym lesie. Aż wreszcie spod siekiery i gracy wyjrzała rola czysta, a urodzajna nad spodziewanie. Niegdyś w przeszłości ojcowie wznieśli pośrodku dziedziny z potężnych modrzewiowych śniatów i płazów dom okazały, dworzyszcze na cały ród potomny. Wystawa dworu patrzała w stronę wielkiego jeziora. Nad czarnym i osadzistym dachem gontowym stały pozostawione z prawieku cztery lipy tak olbrzymie, iż ich korony były, jako puszcza sama w sobie. Stała przy węgłach domu grusza polna, dzika, leśna, która się Przecie z ludźmi zeszła, zrosła, stowarzyszyła, a nawet lepszy w czasie owoc wydawać poczęła, gdy jej korzenie gnojem swoim i gnojem zwierząt obłaskawionych sycić jęli. W pobliżu osady, a w poprzek pól na świat wydanych, szła droga z końca świata, z Gdańcza samego, z Krokowa, dziedzictwa, Gneomara Wikerade, darowizny księcia Mestwina, — z Darzlubia, dziedzictwa rycerza Radosława ze Strugi, z Chłapowa i z Pucka. A szła ta droga ku wyjściu Piaśnicy z jeziora, dalej na Wierzchuceno i w nieskończony świat, kędyś na Białogród u Łeby, na Słupsk i na sam Szczecin. Droga była borowa, puszczańska, korzeniami przerośnięta i wlokąca się bagien smugami, — wbród przechodziła potoki, strumienie i ciężkie odnogi karwińskich a chłapowskich mokradeł, lecz na owe czasy jedyna i główna w tej stronie.
W wiosenny dzień siedział pod lipami, na ławie prastary Wyszka Zamk Trzebiatowski i zamglonemi oczyma patrzał w jezioro. Widział je z tego miejsca całkowite, na milę z górą długie, na ćwierć mili szerokie. Nogi mu już ciężka starość spętała, wzrok przyćmiła, krzyż w pałąk zgięła. Zerwał był ścięgna nóg przed laty, gdy jako mąż dojrzały przebiegał z księciem Swjantopołkiem knieje z tej i tamtej strony wiślanej, ślizgając się po lodach, albo wpław wody gruntując, — gdy mknął jakoby na skrzydłach za Noteć, lub Ossę, niczem za tę, ot — Piaśnicę. Wyszka ściśle nie wiedział, — kroniki przecie swych poczynań nie pisał, — ile mu było. Miarkował przecie po wieku dzieci, zwierząt i rozroście drzew, iż pod sto lat dociągnął. Nie mógł już teraz nie tylko z oszczepem i rogaczem na tura w puszczy głębokiej, nie tylko z kuszą na łosia w karwińskim mocarze, lecz nawet łuku jałowcowego nie mógł celnie zażyć na słonkę ponad jeziorem w podwiośnie ciągnącą. Gdy słyszał, jek pochrapuje o zmierzchu, w górze — chrap — chrap, — serce w nim dygotało i żal w piersiach doskwierał.
Teraz, skoro przeminęła groźna, tęga zima ostatnia i zapachniał znowu czarodziejski maj, jerczyk żółtym kwiatem spłonął po wzgórzach, a błędny tuman rozpostarł się znowu nad wodą, niebieski w sobie, jakoby oczy niewieście, gdzieś, kędyś widziane w słodką młodości godzinę, Wyszka nie mógł już w izbach dosiedzieć. Tutaj o kiju pod lipy wybierał się z rana i aż o późnym, a zimnym jeszcze zachodzie wracał pod strzechę. Patrzał w swoje jezioro.
Rozlewało się w brzegach niedosięgłych oczyma. Ginęło w puszczy swej, w rodzonym lesie. Drugich, tamtobrzeżnych, w głąb, zatoką uchodzących oddaleń źrenica nie mogła już ująć. Zlewały się w jedno zmamienie oka z lasami, co zstępowały zwyższa, — łączyły się w całość senną, ni to noce ni to dnie, sen i czuwanie wtulone w przeszłość żywota daleką i zapomniałą. Chmury nad wodą jeziora przepływały ciemne a białe i mknęły podniebne ptaki ze stron dalekich. Leciały tędy z końca świata, z południa na północ, w drugi koniec świata. A zdało się nie raz i nie dwa, że ptak staje w locie i na skrzydłach nieruchomych się waży, — że obłok staje w wędrówce swej bez początku i końca, a jeden i drugi napatrzeć się nie może tego cudu ziemskiego. Albowiem na okręgu ziemi takiego cudu nie widział. Niekiedy po wierzchu ucichłej wody mknęło w oczach cości, jakoby łabędzich piór puch najdelikatniejszy, albo sama jeno barwa sinego obłoku, upadłe z niebios na wody zastygłe w bezruchu. A ta chełb lotna i żwawa, tamtego dosięgając wybrzeża, rozpryskiwała się w świetlistą strzałę, długą, jak połać lasowa.
Nie przerywały ciszy nieskalanej te ruchy wody. Nowy podmuch wiatru, łagodny i dobrotliwy, nadlatał od wschodu słońca, od strony morza, nowym sposobem poruszył wody uśpione i nową nadawał im postać.
Czasami z tamtej strony, z wierzchuceńskiej puszczy, z lasów nadolskich, głębokich i nieprzebytych, wybiegał jakowyś donośny krzyk, świadectwo walki, zgrozy, rozpaczy, konania, śmierci, — a jego echo wpadało w obszar jeziora, ni to w objęcia kojące, uciszające, jako matki łono. I krzyk boleści, czy śmierci, tak zacichał w ogromiech jeziora, jak wszystko zacicha w wieczności.
Ileż to bólów, ileż strachów ponocnych, ile walk, ile klęsk, ile nieszczęść sam Wyszka nad tą oto wodą pokonał!
Wszystko przeszło. Ucichło w wieczności.
Znikło. Ustało.
Tu stracił żonę, matkę siedmiu córek.
Z dzieci tych jedne wydarły dziwne choroby, wrogowie najbardziej straszni, mściwi i nieprzebłagani tej ziemi, — inne pobrali w odległe strony mężowie. Z małych dziewczątek, cudnych jak kwiaty na łące piaśnickiej, powyrastały roztyłe i wrzaskliwe kobiety, matki i babki. Nie było przy nim ani jednej. Tylko wnuczka, imieniem Tekla, po najmłodszej córce, zmarłej przed laty, chowała się we dworzyszczu. Tak rok niemcy w Gdańsku zarąbali mu brata, który w tym dworze, wspólnie po ojcach dziedzictwie, orał i siał, żął i młócił, rozkazywał czeladzi, pracował i gospodarzył, gdy Wyszkę starość przygarbiła do ziemi. Po bracie tym został jeno syn jedynak, młokos lat dwudziestu paru, który z owej rzezi gdańskiej po stracie ojca cudem uszedł i lasami do dom wrócił. Z nim razem przybiegł towarzysz jednolatek, Poloch gdański, któremu krzeżoce również na placu Dominika całą wymordowali rodzinę, ojca i matkę, braci i siostry. Ten Pioch, a poprawdzie Pioter, nazwiskiem Pruszak, przystał, a nawet przyrósł do Zamków domu. Coś tam mieli do siebie, ów Pioch i najmłodsza z Zamkówien, ona Tekla. Ci to dwaj młodzi, Jarosz i Pioch, orali teraz z wiosną pola, siali jarzec i łowili osęką rybę w Piaśnicy. Stary Wyszka radował się, patrząc na tych dwu młodych i silnych Wyrwidębów. Była to radość niemocy, iż jest w tej puszczy przed napaścią zasłona, męska rada i mocna pięść, wesołość a zdrowie.
Gdy się wieczorem wszyscy z rodziny zeszli, a słudzy i czeladź obsiadła komin w wielkiej izbie, starzec lubił gwarzyć o tem, co robił za młodu i co widział we światach. Często mu się to i owo plątało, iż syna poczytywał za ojca, a wszystko obecne przenosił kędyś tam, w zamierzchłą starodawność. To, co było na początku, za jego młodych lat, pamiętał najwyraźniej, jakby się dziś właśnie, albo wczoraj stało. Tego zaś, co się wczoraj właśnie przydarzyło, częstokroć wcale nie mógł spamiętać i dobrze we właściwem miejscu pamięci wmurować. Tego dnia, w końcu maja, gdy się na obiad z pola zeszli i pod lipy wyciągnęli stół z ławami, żeby tutaj na słońcu i powietrzu warzę spożyć, Wyszka, poniósłszy do ust parę zaledwie łyżek swego mleczywa, jął zaraz perorować. Bajkę im rozpowiadał, jako zwykle.
— Beł roz, — rzecze, — jeden kowol, ten żył wesoło, a sę nie cierowoł uo Boga ani uo djobła. Jak uon poznoł, że uon be wnet uumar, uon rzek do swojego uucznia.
— Ciej jo uumrzą, tej mie włoż młotk ji parę dłudziech, uostrech gozdzy w zark. Ten uuczeń to zrobieł, a tak kowol beł zachowany. Tej uon szed do niebiesiech dwiérzy a chcoł bec do nieba wpuszczony. Ale święty Pioter rzek:
— Jo ce ni mogę do nieba wpuscec, te jes za wieldzi grzésznik. Biej dale! Kowol szed dale, a przeszed do piekła. Ale tam nie beł nicht kole dwiérzy, a te dwiérze bełe zamkłe. Tej uon wzął swój młotk a klepoł na dwiérze. To czele ty djoble a posłale jednego zazdrzec, co to za trzosk tam beł. Ale jak djobeł dwiérze uodemk a wezdrzoł, kowol uuchwocył go za uucho a przebił na stronie. To tego djobła barzo bolało, a wrzeszczoł barzo. Tede posłale djoble jednego inszego, uon miał zazdrzec, czemu ten djobeł tak mocno wrzeszczoł. Ale jak uon dwierzamy wezdrzoł, kowol, uuchwoceł go też za uucho a przebił go na dredzi stronie. Tej wrzeszczele ty dwaji djoble tak głosno, jaż noweższy djobeł rzek:
— Jo muszą sąm zazdrzec, co tam je. Ale jak uon przed dwierze wezdrzoł, kowol chcoł go też uuchwocec a przebić. Uon skok chutko w tył a zatrzas dwiérze. Tej uon szed tylneme dwiérzamy a uucek do Boga a rzek:
— Przed mojeme dwierzamy je jeden kowol, ten przebił ju dwuch uod moich djobłów za uusze do dwierzy, a to nie felowało wiele, że uon mie samego nie przebił. Te go muszesz do nieba wząc, bo jak ja go do piekła weznę, tej jo nie uostanę panę w piekle!
Bóg nie chcoł te kowoia do nieba wząc, ale ten djobeł rzek:
— Ja uostanę tak długo tu, jaż te go do nieba wezniesz!
Tak muszeł Bóg kowala do nieba wząc, bo djobła uon doch ni mógł uotrzemac.
Opowiedziawszy tę bajkę, Wyszka długo śmiał się z dyabłów, przybitych za uszy do odrzwiów piekła, mlaskał wargą i językiem o bezzębe dziąsło i nos zakrzywiony ze starości kierował to tu, to tam, badając wrażenie, wywołane przez powieść.
Zachwycało go męstwo kowala i chciał je mieć przez słuchaczów uczczone. Młodzi jakotako przyjęli gadkę dziadową, ale ulubienica wszystkich, gładka Tekla, jednem uchem złowiła treść, a drugiem ją wnet wypuściła. Nic w tem nie dostrzegła ciekawego.
Suszyła zęby do młodego Pruszaka i chichotała z nim o czemś tam ich własnem.
Stary błysnął rozzłoszczoną źrenicą i zacichł wyniośle. Wiedział przecie, co mówi i do kogo. Chciał uczyć tych oto młodych walki z dyabłem, jak sam z nim mocował się za życia. Małoż to Zły wylał na drogi jego dawne złości i zdrady! Ileż to krzywd zadał! Kto mógł zliczyć straszne podstępy i znęcanie się Smętka, gdy się nie spodzieć, — uderzenia pięścią między oczy w godzinie przecudnych wzruszeń, — krwawe zapasy, nękania, przyduszenia, podbicia kolan, osaczenia tak przemyślne, iż tylko łaska Boga mogła z obieży tych wybawić.
Wspominał. Wspominał wszystko. Uszedł w swój świat i zapomniał, że są obok niego dzieci, wnuczka, słudzy, otroki, parobcy i dziewczyny. Widział smugi krwawych bojów swych, szturmy kuszami machin i młotem nieulękłym pod osłoną matki-tarczy w krainie pruskich apostatów i pogan, w chełmińskiej ziemi. Jako sny, sunęły przed nim nakielskie i sartawickie dzieła, szatańskie poczynania Zakonu. A gdy wspomnieniem docierał do młodych, swjantopołkowych dni, znowu dłoń jego macała po lewym boku, a nie znalazłszy szukała za pasem rękojeści. Oto widzenie drugiej wojny krzyżackiej: Swjantopołk stracił Nakło, a marszałek prowincyi pruskiej Teodoryk von Bernheim, pustoszy Kaszuby aż do Pucka. Książę pan miłościwy tu w tych ścianach ojcowych nad wodą Piaśnicy szuka snu i schronienia. Przepływały w pamięci sławne porażenia mistrza prowincyi, Berlewina, gdy w związku z powstańcami sudawskimi wojsko pomorskie wycięło krzyżaków w pień i trupami ich zasłało pola. Ileż bojów, ile nocnych podejść, Wisłą na czółnie pod krzyżacki Toruń, pod krzyżackie Chełmno! W pogoń wieczną za nimi, po tropach księcia Mestwina, którego, jak szatany, wydzierają z rąk ojcu i wodzą omamem z miejsca na miejsce! Porażki, ucieczki, ucieczki błotem i lasem, spanie w śniegu, w wiklach, w szuwarze. Napaści nocne, podejścia ranne, czyhanie w widłach Nogatu na statki ich, ciągnione w stronę Elbląga i Balgi. Uczta owa nocna, w ziemiańskim pod Kwidzynem domu, noc radosna w lasach, wśród śpiewów, pijatyki, rozpasania i drwin z owego tchórza, co się wciąż Krzyżaków lękał i wszędzie ich widział. Aliści — rozwierają się drzwi i czarne knechty w oknach, wywalanych młotem! Ej, ty walko potężna! A oweż bitwy na łodziach z Fryderykiem von Wiede...
Wspomniał śmierć księcia i dzieje Mestwinowe. Owiało go ciepło radości, gdy patrzał na zastęp Polochów, z poznańskim księciem przebiegający te drogi. A potem wieść o Rogoźnie...
Wnet w drzemaniu prędkiem wszystko zmętniało. Przygasło. Nie umiałby teraz powiedzieć, czy to sen o owym wielkim polskim królu, co tu z pradziadem przyszedł ku morzu, czy to widzenie prawdy przeżytej. Gdy się ocknął, sam już był pod lipami. Rozbiegli się do roboty wszyscy. Widać było, jak dwaj młodzi, brataniec i ten z Gdańska przybłęda, we dwie pary koni orzą pochyłą niwę. Jeszcze tu na północy, — choć maj stał w pełni, — ziemia była chłodna. Ledwo — ledwo niedawny zamróz z niej wytchnął. Skiby pod sochą, wyrobioną z klęka jesionowego, okutą żelazem klepanem, odkładały się na bok ciemne i lśniące z wilgoci. Ostre trzusło krajało zeszłoroczną caliznę starego ścierniska. Poważne wrony kroczyły za każdym z oraczów, a warble, przyjaciele strzechy, stadem sfruwały z gałęzi lipowych dla wydziobywania pędraków. Zagony, dymiące się pod słońcem, odkładały się długimi pasami, smuga za smugą, zniżając się w stronę jeziora. Na ten widok najistotniejsze wzruszenie ogarnęło starca. Uczuł w głębi duszy swej szczęśliwość spokoju. Kochał pracę na roli. Miłował ją bardziej, niż sławę wojenną, niż zwycięstwo i tryumf. Nie bał się wcale, iż wkrótce nadejdzie ów poranek, kiedy mu się oczy ze snu nie odemkną, kiedy nie będzie już widział ani tych długich, brunatnych zagonów, ani młodych, żółtawych liści olchy nad wodą, ani wielkiej gładzizny jeziora. Wiedział napewno, iż ów sen będzie dobrem najwyższem, czemś jeszcze lepszem, niż spokój chwili obecnej. Odstąpią wówczas od starego ciała troski i trwogi, niemoce i strachy, poszturchnięcia i upadki, nędzni poganiacze starego serca i krwi zleniwiałej.
Ale nim owa chwila wieczna miała nastąpić, Wyszka cieszył się wszystkiem, co widział oczyma, tembardziej nienasycenie, im mniej mu dni zostawało do ostatniej uczty żywota. Brzmiały w nim, — nie w uchu, lecz w głębi duszy, — głosy dzieci. Nie tych, które dziś są, jako dorosłe osoby, — żywych głosy istotne, lecz okrzyki i wołania tamtych małych, co ich już wcale niema. Śmiały się w nim chichotem najradośniejszym niewinne dziewczyneczki, anioły, za małe ludki poprzebierane, do których szatan żadnej jeszcze niema racyi i prawa. Zanadto jeszcze przeczyste są w sobie, żeby w nich coś dla siebie odnalazł. Igrają na brzegu jeziora, kąpią się w ciepłych falach, nagie, a niewinne przezgrzechy, boginki, z nieba na ten padół zesłane. Bałwani się nad nimi woda, śmiech tryska gdy na się wzajem bryzgi czyste miotają. Stary Wyszka wzdychał i płakał w głębi duszy, czemu dzieci przestają być aniołami i wyradzają się w grzeszników brudnych, śmierdzących ludzką chucią i nierządem, w organy jedzące i pijące, w naczynia zbrodni i hańby. Czemu oblatuje z nich niewinny i pachnący kwiat dzieciństwa i twardy, nasienny owoc powstaje. Wzdychał za dzieweczkami, które we śnie o przeszłości widział, jako swe córki rodzone. Otaczały teraz jego głowę, ni to chór aniołów, śpiewając, weseląc się i tańcząc. Słyszał głosy ich i dziecińskie słowa, których już nikt nie mówi. Rozstawiał ręce, żeby objąć widma święte, co przeszły już nad ziemią, jak obłoki nad Żarnowieckiem jeziorem. Podniósł głowę. Patrzał. Oto miał przed oczyma drzewiny sadu za domem, każdą wypielęgnowaną na podobieństwo dziecka, obdarzona wszystkiem, czego jej było potrzeba, ażeby mogła wydać kwiat swój i owoc. Jakże głęboko miłował te bezmowne, przedziwne istoty, które za trochę opieki i czułości płacą nieprzeliczoną nadwyżką kwiatów, owoców, zapachów, najdziwotworniejszych w kształcie, rozpostarciu, życiu, barwie i smaku. Tam stała pewna chorowita jabłoneczka, z którą tyle było zachodu, pielęgnacyi, odziewania jej na zimę w sukienkę z kłoci i powróseł, bielenia w przedwiośnia od odziemka, wyiskiwania z mszyc i natrętnych mrówek, nim się na schwał wybrała, a teraz wzamian za trochę nawozu, podlanego między korzenie, sypie kwieciem i mnóstwem jabłek tak doskonałych w smaku, tak przemyślnie niezbędnych, tak dobrych i stworzonych dla wnętrzności człowieka. Pod tamtą gruszą leży zakopany pies, zestarzały stróż dziedzińca, wierny Czuja. Ten się z gruszką połączył. Za wszystko dobre, co kiedykolwiek z ręki dostał, za każde łaskawe spojrzenie i pogłaskanie, tak niewymownie mądry zawsze i uczciwy, jeszcze i jeszcze, z roku na rok po tysiąc razy o wszystkich w smaku gruszek pamięta i za wszystko dziękuje. W dzień Bożego Narodzenia wspomną o nim rok rocznie, — cały dom wypowie jego imię, choć już szczekania u węgłów nikt nie posłyszy, — gdy ostatnią z jesieni gruszkę smakować będą, że ta oto z prochów starego Czui, na szlachetnym popiele zrodzona. I znów na wiosnę, gdy się kwiatem drzewo osuje westchną z głębi, iż to tak nad Czują wieczne życie jaśnieje.
Oto tam ścieżka w głąb sadu idąca, w ciemny bór. A pozapłaciu znowu przed oczyma wielkie jezioro. Płynęły po niem, jakby w duszy Wyszkowej, złociste i błękitne smugi łaski niebiańskiej. I urodziła się tam, w dalekim, bez końca przestworze, czy w duszy nieskończenie długie dni na tej ziemi snującej — modlitwa:
— Odwróć już od ludzi wojnę. Odwróć wojnę straszliwą, zawsze okrutną. Odwróć morderstwo z orężem w dłoni. Wyrwij oręż z rąk ludzkich i zarzuć go w ziemię. Niech już na wieki rdzewieje!
Niech już ludzie nie zabijają ludzi, lecz niech żyją w spokoju pracy. Niech każdy idzie za klękiem pługa, każdy wzdłuż brózdy swej, po ziemi nieprzemierzonej, która za trud płaci tylą miłości. Niech pokochają zwierzęta domowe, towarzyszów dostojnych, wiernych i zacnych. Niech pokochają kwiaty i drzewa, zboża, jarzyny, liście i kłosy, święte niewinne i tak wiecznie bez odmiany uczciwe. Niechaj nareszcie ludzie uszanują świętość dzieci i trud przodków umarłych. Niech oddadzą sprawiedliwość pracy wykonanej w przeszłości. Niechaj ją uczczą, jako prawo.
Odwróć napaść zdobywców.
Wstrzymaj miecz podniesiony.
Odwróć już od ludzi wojnę.
Modlitwę nie temi wyrażoną słowy, lecz tę treść zawierającą w sobie, przerwał tętent daleki na drodze. Szło wiele koni: — duch — duch — duch — duch — duch, — duch-da — duch — duch — duch, duch — duch...
Wyszka nastawił ucha. Wrodzony nałóg czujności ocknął się w ciele. Serce zakołotało. A gdy starzec oczy dłonią od słońca przysłonił, dojrzał wielki jeźdźców komunik. Sadzili na przepysznych ogierach, odziani w żelazo, z głową chełmami okrytą. Pióra wielobarwne na szyszakach się snuły.
— Byłże-by to sam polski król? — myślał Wyszka. — On mały, Łokietek? Wiarę mu zaprzysięgali wszyscy na przymorzu i w Pomorsce, od Koronowa do wielkiej wody, od Świeżej zatoki do Sarbska, od morza po Krajnę, na czterdzieści mil wzdłuż, na piętnaście mil wszerz. Witali go, jako pana prawego i swego króla, wszyscy, od wielkopana do chudego pachołka. Witali go, jako dziedzica jego miłości ostatniego Gryfity. Cóż to tam jest? Kto jedzie? Rycerze tłumem wywalili się z lasu i wpoprzek roli zoranej wskok sadzili wokół person, pośrodku jadących. Gdy się ze starym ciemnikiem zrównali, do dworzyszcza z drogi wiodącym, przystanęli. Radzą. Aż od całego hufca odłamał się jeździec i skokiem do bramy przyczwałał. Zakołatał we wrota.
Pobiegł tam z czeladnej izby pachołek wierzeje otworzyć. Jeździec wpadł na dziedziniec i, rozejrzawszy się bystro po całem obejściu i dworze, nie wymówiwszy słowa, do swoich powrócił. Skoro im cości rozpowiedział, cała jazda skierowała konie pyskami ku dworowi. Wnet wjeżdżali przez bramę jeden po drugim wspaniali rycerze.
Zadrżało od gwałtownego wzruszenia stare serce Wyszkowe. Białe płaszcze na nich! Na każdym płaszczu z lewego ramienia czarny krzyż.
Jak gdy myśliwiec zwierza — tura w boru znienacka zobaczy, — krew spłonęła...
Cały dziedziniec napełnili rycerze, służba, pachołkowie. Zajechały wozy kuchenne i podwody z żywnością. Pośrodku tłumu siedziało na koniach kilku dostojnych, około których wszystko się snuło w ukłonach a czołobitnie. Ale i ci wreszcie dowódzcy czy wielmoże ze swych kulbak zsiedli z ulgą i, wzajem się wenerując, wśród ukłonów ku osiedlu zmierzali. Torowała im drogę brać służebna krzyżaków i jacyś trabanci, nie po zakonnemu, świecko i błyszcząco odziani. Pioch Pruszak i młody Trzebiatowszczak, widząc z pola co się na drodze dzieje, rzucili swój sprzężaj i pługi, przesadzili ostrokół i płoty, otaczające dwór cały, i stanęli zdyszani za plecami dziada Wyszki. Pioch w Gdańsku urodzony i wychowany w sąsiedztwie niemieckiem, rozumiał mowę teutońską doskonale, jakoby swoją własną, znał się na szatach, zbrojach i znakach rycerskich. Szepnął zaraz do ucha starcowi:
— To będzie sam jeich mistrz wielki. Jest i komtur. Ten z Gdańska! Plotzke! Mordorz!
Dwaj dostojnicy zbliżali się do starca i patrzyli nań z pobłażliwym uśmiechem, Wyszka Zamk-Trzebiatowski nie spuszczał ich również z oczu, obudwu, mając w sobie uczucie wilka, któremu się szczecina jeży na grzbiecie od widoku brytanów, nachodzących jego legowię.
Zygfryd von Feuchtwangen, dawniej komtur Ostrudy, później, w czasie zatargów z Hohenlohem na wielkiego mistrza wybrany, a wreszcie po śmierci antagonisty, powtórnym zaszczycony wyborem, zjechał był właśnie z Wenecyi do Malborga i tu stolicę Zakonu fundował. Teraz wyruszył z tej nowej stolicy, ażeby się spotkać z Waldemarem młodszym Askańczykiem, synem Konrada Drugiego, potomkiem Albrechta Niedźwiedzia, a po kądzieli margrafa Gerona, — w celu doprowadzenia do skutku układu o sprzedaż Pomorza, który już przed rokiem był w Toruniu przez wielkiego komtura von Plotzke z obydwoma margrabiami omówiony. Wielki mistrz zapowiedział był swe przybycie na oznaczony dzień w miesiącu maju do Słupska, sprzedanego margrafom przez księcia Wisława, rugijskiego władcę. Zapowiedź tę wielki mistrz wysłał był z Gdańska na Słupsk przez retmana umyślnie odprawionej szkuty, który miał później pchnąć z brzegu morskiego gońca na miejsce. W drodze do umówionego celu wielki mistrz zabłądził w lasach. Unikając karwińskich bagien, wziął się na górną Piaśnicę, Rybno, Lisowo, Opalin. Tu w zapadłych wsiach powziął wiadomość, iż jakowyś hufiec rycerski krąży na wybrzeżu Piaśnickiego jeziora. Podesławszy czatę, wielki mistrz zasięgnął języka, iż to sam margraf Waldemar, wyjechawszy na spotkanie wysokiego gościa, szuka go ponad jeziorem. Nastąpiło spotkanie właśnie w pobliżu dziedziny Wyszkowej. Kołując ponad jeziorem, dwaj przemożni panowie napotkali w bezdrożu szlak leśny, który ich prosto na trzebiatowski dwór wyprowadził. Obadwaj dostojnicy przełożyli pobyt na świeżem powietrzu pod drzewami nad ciasnotę i zaduch słowiańskiego wnętrza domu. Rozstawiono między lipami wpółokrąg wszystkie stoły i zydle, jakie tylko w izbach znaleziono, nakryto je kobiercami i suknami własnemi. Panowie zasiedli, mało dbając o gospodarzy i ich rolę w tym domu. Kobiety Trzebiatowskie uciekły były do lasu, strwożona służba rozprysła się i rosproszyła kędyś ponadjezierzu w zaroślach. Sam jeno Pioch gdański i młody Jarosz Trzebiatowski zostali na miejscu. No, i Wyszka. Wszyscy trzej zdala od tłumu przyjezdnych, — młodzi po obu stronach dziada, — na przyźbie dworu przysiedli. Patrzyli, jak służba niemiecka wynosi z zapola stodół ostatnie na przednówku wiązki słomy i spasa końmi ostatnie miary owsa do siewu, zagarnięte z sąsieków. Patrzyli, jak trabanci rozwalają drzwi komór i rabują a żrą, co znajdą. Margraf Waldemar głębokie okazywał uszanowanie wielkiemu mistrzowi Krzyżaków. Ilekroć ostatni zaczynał mówić, margraf dwornie zacichał i pokornie nastawiał ucha. Lecz spojrzenie jego oczu wielkich i nieustępliwie spozierających nie zgadzało się z cichem brzmieniem mowy. Wielki mistrz, starzec tęgi, przysadzisty, o grubym karku i oczach przekrwionych, zdawał się chytrze napawać przymuszoną uniżonością margrafa. Mówili już obadwaj o sprawie, która wielkiego mistrza znagliła do tej jazdy dalekiej, — o nabyciu przez Zakon malborski wschodniego Pomorza, kraju między Wisłą i Łebą, między morzem i ziemiami Kujaw. Margraf usiłował nibyto wycofać się z układu, zawartego z mistrzem prowincyi w Toruniu. Mocą owego układu sprzedawał był Krzyżakom miasto Gdańsk, Tczew, Świecie i inne grody za sumę dziesięciu tysięcy grzywien brandenburskiej wagi. Znajdował teraz, iż zbyt tanio odstąpił te grody i ziemię. Dowodził, iż potrzeba mu właśnie sum wielkich na walkę z książątkiem Rany.
Zakonnik milczał, gładząc siwiejącą brodę. Rozdrażniony tem milczeniem margrabia uczynił złośliwą uwagę, iż suma to zbyt nędzna, ażeby ją nawet wymienić w obliczu cesarza. Król rzymski śmiechem wybuchnie doprawdy, posłyszawszy, iż się za dziesięć tysięcy marek ogromny kraj sprzedaje. A bez potwierdzenia Adolfa Nassauskiego ten układ nie miałby wagi.
— Równie jak bez zgody najmiłościwszego pana naszego i ojca świętego, którą my znowu będziemy musieli wyjednać sobie... — dorzucił z naciskiem Henryk von Plotzke, mistrz pruskiej prowincji.
— Kraj wielki, mówisz, Wasza Dostojność... — ozwał się Zygfryd von Feuchtwangen. Cóż to za kraj — na Boga! Moczary, jak te oto, zalewiska morskie po szyję koniowi, jeziora, puszcze, pełne śniegu lodu i dzikich strumieni...
— Zwierz tylko straszny wałęsa się tutaj w poprzek bagien i pustkowia... — dorzucił jeden z braci zakonnych.
— Człowiek, o ile się trafi, to przez Bóg żywy! raczej zwierzę dwunogie, niż istota z duszą nieśmiertelną... — mówił inny z Krzyżaków.
— Dymne chałupy, brudem ludzkim o trzy łany cuchnące, wpółnagie dzieci, błąkające się latem wśród jeżyn, schylone nad jagodami, a w zimie wędzące się w dymie... Surowizny i kwasy to pokarm tych ludzi. Chleba prawie nie znają — mówił von Plotzke, odymając wargi.
— Jeżeli trafi się w lasach siedziba wielkiego posiedziciela, to taka, jak ta oto... — wtrącił ze śmiechem szyderczym jeden z młodszych braci.
— Ludzi tu mało. Prawie ich niema, zwłaszcza w północnej stronie, — dorzucił hrabia von Plotzke.
Tamten wytrzymał z obojętnością spojrzenie północnego władzcy i zcicha odpowiedział:
— Naszem to jest zadaniem i hasłem, żeby w te pustki ludzi niemieckich sprowadzić.
— Pewnie! Jestem tej samej myśli. Tosamo mam na oku. Z ochotą też chcę wydać w wasze ręce to dziedzictwo, o, bracia czcigodni. Pracujcie!
— Z posłuszeństwem gotowi jesteśmy do dzieła, — odpowiedział wielki mistrz, schylając swój gruby kark w obłudnym ukłonie. — Chcemy wiadomą sumę wypłacić.
— Za mała to suma — Bóg widzi.
— Za mała suma? I to od nas żądacie sumy większej, panie tylu krain! Od nas, od braci zakonnych! Iluż to ziem dostojny rodzic wasz, ile brat Otto Czwarty, przyczynili...
— Ten skarb przesycony złotem, wydobytem z sakwy ludów Wschodu i Północy, obarczony darami wszystkich dominiów Niemiec, szkatuły cesarskiej i papieskiej — zaubogi jest jeszcze... — szydził margraf.
— Jeżeli posiadamy jakie dobra ziemskie, które Wasza Dostojność wypominać nam raczy, toć musimy zdać z nich rachunek najściślejszy wobec Zbawcy naszego i namiestnika Jego na ziemi. Nie nasze to dobro, lecz Jego samego. Nie możemy płacić Jego złotem za prawa, doprawdy mniemane.
— Mniemane! — porwał się margraf.
— Spokojnie, Wasza Miłość, spokojnie... — przerwał wielki mistrz z udaną pokorą.
— Jakto! Gdy ja zmagam się w walce ponad siły moje z nawałą słowiańską, urabiam ręce, szerząc władzę niemiecką na Wschodzie i Północy...
— Alboż i my nie szerzymy władzy niemieckiej na Wschodzie?
— Tak. Szerzycie ją, dostojni bracia. Sprawiliście waszem postępowaniem, iż Mendog wyrzekł się wiary chrześciańskiej i znowu stał się bałwochwalcą.
Margraf zniżył głos i dorzucił:
— Arcybiskup Bremy i kanonik z Rawenny, Albert medyolański, mają zlecenie od papieża Klemensa, ażeby się udali do Malborga i zbadali wasze postępowanie na miejscu.
Wielki mistrz gładził z powagą swą brodę. Henryk von Plotzke rzekł ze spokojem:
— Ta pogróżka, czy... plotka nie zmienia postaci rzeczy.
— To prawda... — rzucił wielki mistrz z utajonym gniewem. — Jakież to prawa, Miłościwy Panie, posiadacie do tej oto ziemi, którą nam tak drogo sprzedać chcecie.
Margraf dźwignął się z miejsca ze ściągniętemi brwiami:
— Jakto! — zawołał. — Margrabiowie Otto i Waldemar posiedli blisko ośmdziesiąt lat temu dokument od Fryderyka Wtórego, potwierdzający wszystkie lenna Albrechta Niedźwiedzia. Powiedziano tam: »z wielkiej łaski potwierdzamy im księstwo pomorskie, tak jak wymieniony Albrecht i przodkowie jego trzymali od przodków naszych«.
— Które księstwo pomorskie? — spytał wielki komtur z uśmiechem:
— Księstwo pomorskie jest jedno, całe, od Rugii po Wisłę.
— Nie, — tam jest mowa o księstwie szczecińskiem, — rzekł von Plotzke z uśmiechem.
— Wacław Trzeci, król czeski, wystawił dokument bratu memu Ottonowi, zgasłemu w tym roku ubiegłym, mnie i Hermanowi, tej treści, iż jeśli my wydamy mu Miśnię, w zastaw nam puszczoną przez Wacława Drugiego, to on nam wyda Pomorze.
— I cóż słychać z Miśnią? — spytał wielki mistrz z szyderstwem.
— To rzecz moja i króla Czechów. Pomorze jest moje. Otrzymałem je wraz z bratem Ottonem od cesarza Adolfa już piętnaście lat temu! Po śmierci w Bogu spoczywającego brata mego, Ottona sam jestem tego kraju dziedzicem. Po śmierci owego książątka gdańskiego Mestwina...
— Właśnie, chciałem słowo wstawić... — zcicha dopraszał się von Plotzke. — Po śmierci Mestwina inni przecie zjawili się pretendenci. Wprawdzie jeden, dość znaczny, potknął się o próg zbyt wysoki na jego nogi, o próg, mówię, w Rogoźnie... — dorzucił z jadowitym za Gdańsk odwetem mistrz pruskiej prowincyi.
Margraf Waldemar obrzucił go wzrokiem pełnym nienawiści i wzgardy.
— To była sprawa rodzinna, rozumiem. Margrabia Jan brandenburski był bliskim krewniakiem owego tam Przemysława. Aleć jest jeszcze ów mały, ruchliwy, zabiegliwy polski królik, Łokietek.
— To jest królik zbyt mały, żeby go brać w najmniejszą rachubę, — bąknął margraf.
— My jednak, o Panie, musimy i jego brać w rachubę, wszystko czyniąc według praw boskich i ludzkich. Musimy, albo nabyć jego pretensye do tej ziemi, albo je orężem od niego odebrać. Dla tego jesteśmy tak skąpi, jak Wasza Miłość raczyła nas posądzić.
— Są jeszcze książęta Rugii, Bogusław szczeciński... — mówił wielki mistrz Zakonu.
— Tych ja biorę na siebie. Tych uroczyście biorę na siebie... — odparł margraf.
— Rozumiemy. Rozumiemy doskonale. Lecz te sprawy są zawikłane, niejasne, niepewne. My znamy się na wartości darowizn cesarskich. Chcemy uważać ten kraj cały za lenno cesarza. Chcemy! Nabywamy wszelkie prawa i pretensye do tego kraju. A więc, Wasza Miłość?
Margraf przysunął sobie nogą zydel najbliższy i na nim oparł kolano.
Stał się wyniosły, pyszny, wspaniały, monarszy. Rzekł majestatycznie:
— Ustępuję wam me prawa i pretensye do całej ziemi północnej od Łeby po Wisłę i od morza po Kujawy — za dwadzieścia tysięcy marek brandenburskiej wagi.
Wielki mistrz zwiesił głowę i milczał,
— No? — spytał margraf wyniośle.
— Nie, Miłościwy Panie.
— Więc cóż? Mamże znowu zbrojno nachodzić te strony?
— Zbrojno? — zapytał z ironią mistrz prowincyi. Nie starczy na to ceł rzecznych i dochodów z osobistego majątku...
— Daję wam przecie Chojnice, Tucholę, Świecie, Nowe, Tczew, Gdańsk!
— Nawet i Gdańsk? — spytał wielki mistrz ze śmiechem.
— Te zamki, — tłómaczył Henryk von Plotzke, — oraz inne pomniejsze, są jeszcze na dobre w ręku Polaków. Dopiero zdobywać je przyjdzie, wydzierać z rąk Przemysława, księcia kujawskiego, i Kazimierza, jego brata. Trzeba ich tam będzie niemało, jak psów, na szubienicach wywieszać, zanim się te zamki osiędzie.
— A więc, jakaż jest wasza cena? — pytał margraf, jakby nie dosłyszawszy uwagi.
— Cena była już umówiona rok temu.
— Musicie dać więcej. Tak nie sprzedam.
Dajcie ośmnaście tysięcy.
— Nie! Miłościwy Panie. To darmo... — rzekł Zygfryd von Peuchtwangen.
— Dajcież piętnaście tysięcy! — rzucił z gniewem Waldemar.
— Nie! Miłościwy Panie, to darmo... Ani jednego solida więcej.
— Powtarzam: piętnaście tysięcy!... — wołał margraf ze wstydem i w furyi.
— Nie, Miłościwy Panie!
— Czternaście!
— Nie!
— Trzynaście!
— Nie!
— Dwanaście!
Zanim wielki mistrz odpowiedzieć zdołał, stary Wyszka wstał z miejsca. Przybłęda Pioch, siedzący obok, wkładał mu przez ten czas cały, półgłosem, słowo po słowie wszystko z dokładnością, co wielcy goście mówili. Wyprostowawszy nagle przemocą wysiłku swoje krzyże zgarbione, starzec ruszył we drzwi domu, stukając głośno kijem w ziemię. Nie zwrócono na to uwagi. Tylko Piotr i Jarosz za dziadem pobiegli. Minąwszy wielką izbę czeladną, świetlicę, dziewczyńską, sień i bokówkę, ujrzeli obadwaj, że drzwi zamczystego skarbca są na ścieżaj otwarte. Zajrzeli. Wyszka wdział już na głowę prapradziadowski szłomik, na piersi i plecy pancerz, a w owej chwili właśnie zawściągał ze śmiesznym pośpiechem zeschnięte, zżelaziałe sprzączki nagolenic. Błysnął na młokosów krwawem okiem z ciemności komory i nagłem skinieniem wodza wskazał im oręż stary, porozwieszany na ścianach. Warknął jakowyś rozkaz odwieczny, dla nich niezrozumiały. Chwycili, czego dopadli. Zamk Trzebiatowski porwał młot, którym był wielekroć walił w bramy Christburga. Mróz śmiertelnego natchnienia zjeżył mu włosy pod chełmem. Drżenie nagłe przebiegło wskroś ciała. Starzec wyszedł z domu. Za nim dwaj młodzi z nagiemi w ręku mieczami. Wyszka w świętej głupocie swej wypadł na światło, jak widmo. Dziki, oszalały niósł w sobie sen, iż to on, kowal z bajki, będzie teraz młotem klepał w zamkłe dwiérze piekielne. Z krzykiem w ściśniętem gardle runął na Niemców.
Przez chwilę trwało w dostojnem gronie zdumienie. Śmiech się rozległ. Ale na widok młota, podniesionego przeciw margrafowi i mistrzom, cały zastęp porwał się do oręża. Pchnięto dziadygę kopijami. A gdy się groty ześlizgnęły po pancerzu, zajechano go ze wszech stron dziesiątkiem klingi toczonej. Pierwszy z brzegu trabant nadepnął leżącego na ziemi, jak gadzinę, i ściął go wielkim mieczem. Stara głowa zleciała, a kadłub skrwawiony legł u stóp mistrza prowincyi. Z pasyą rozsiekano w bitwie, na sztuki, rozniesiono na żelaziech Pruszaka i Jarosza. Zwłoki ich nieosłonięte zbroją podarto ostróg kolcami, a głowy rozwalono na miazgę obuchami toporów.
Margraf i ministrowie zakonni musieli przerwać rozmowę wskutek tego niemiłego zdarzenia Waldemar skinieniem ręki pozwolił swoim na zrabowanie dworzyszcza. Rękodajni podprowadzili konie. Panowie dosiedli wierzchowców, za nimi bracia służebni, soldnery i trabanci brandenburskiego dziedzica.
Zastęp oddalił się zwolna.
A gdy mijali wylewisko Piaśnicy z jeziora, zarosłe trzcin lasem, grząskie, sitowiem osnute, gwarliwe od pokrzyków, poświstów i gędziolenia ptactwa wodnego i, gdy prowadząc ożywioną rozmowę, rzucili od niechcenia okiem za siebie, już dym wielkimi, buremi kłębami buzował się w dali, w dali na wzgórzu, walił między konary lipowe, a wielki ogień wysokiemi jęzory wystrzelał ze starego dachu domostwa Zamków, — niespodziewany i straszliwy ponad wszelkie słowo. Łuna krwawa i złocista zalała sine i błękitne odmęty piaśnickiego jeziora. Panowie zakonni i margraf Waldemar wzięli się teraz ku zachodowi na Wierzchuceno, Słuchowo, Osieki, Czekocino, Sasino i Sarbsk, dążąc w stronę Słupska, ażeby na miejscu akt umowy podpisać. Połowa raty, pięć tysięcy grzywien, miała być zaraz wypłacona, druga połowa przyobiecana w terminie drugiego lutego 1311-go roku. Tak według prawa wszystko czyniąc, wchodzili w posiadanie ziemi rozległej, brali w moc krzyża dalekie krainy »in Polan, Pomeran und czu Prüssen«.
Rycerstwo króla Kazimierza Jagiellończyka pod dowództwem Piotra z Prawkowic herbu Łabędź Dunina wdarło się głęboko w pruską ziemię. Rzuciło się przedewszystkiem dla poratowania kondotyera Jana Skalsky’ego, husyty, zaciążnika, idącego zrazu na rękę Zakonowi, a gdy skarb malborski do dna się wyczerpał, — zaprzedanego Polsce. Ów Skalsky, dziki okrutnik i zdzierca Warmii, zamknął się był przed Krzyżakami w nadmorskich murach i wśród obronnych wież Frauenburga, złupił i zbezcześcił fromberską katedrę i do ostatka bronił się przeciwko wielkiemu mistrzowi. Gdy Piotr Dunin na czele swego wojska, szykiem porządnym zmierzającego, przyszedł pod nieprzyjaciela, z zamiarem stoczenia bitwy pod murami Fromberku, Ludwik von Erlichshausen, mistrz krzyżacki, który miał pod sobą jedynie wieśniaków sambijskich, zaniechał oblężenia nadmorskiej katedry, uszedł w lasy z pośpiechem i zostawił Polakom cały swój obóz, pełen zasobów i żywności. Oczyściwszy ziemie okoliczne, — gdy chłopi, stanowiący całą siłę krzyżacką rozbiegli się do chałup, a mistrz na czele szczupłego oddziału w pruskie puszcze się cofnął, — Piotr z Prawkowic wziął się na zachód, ażeby dać pomoc zbuntowanym przeciwko Zakonowi gdańszczanom. Hufiec dwutysięczny z Wielkopolan i kujawiaków złożony ruszył wzdłuż wybrzeża Świeżego Zalewu, mając przed oczyma wały piasczyste, wydęte przez wiatry w góry kształtu dziwnego, o stokach łagodnych od strony podmuchu, a strome i spadziste za wiatrem. Koń polski, w żyznych niwach i wilgotnych łęgach odchowany, brnął po tych przepaścistych wydmach, wzdłuż cichych wód morskiego jeziora. Przepłynąwszy wpław Nogat i Wisłę, rycerstwo królewskie przybrało jeszcze nieco jezdnych z Tczewa a z Gdańska i ruszyło poza góry kolebskie, pędząc przed sobą najemnika Krzyżaków. Nie napotkano przed sobą większej siły pod Puckiem, ani u nasady międzymorza, na dawnym gdańskim szlaku, nad Czarną, nad Rogoźnicą, nad Piaśnicą, przy wielkiem jeziorze, ani dalej pod Białogórą, Kopalinem i przy Sarbskim zalewie. Pierwszy to raz od stuleci znowu tutaj na zwiewnych piaskach, golicach, na powichrach i trawach przymorza polskie kopyto odcisnęło swe ślady. Wielkie, pieniste morze szeroko miotanym zalewem biło w pęciny rumaków i dreszczem przejmowało nieznanym dusze rycerzy. Napawało ich oczy widokiem wałów zielonych, na piasków przeczystych Wysypisko wiekuiście idących. Wciągali w nozdrza słone pyły i orzeźwiali się chłodem niezmierzonego przestworu.
Odetchnęły zbuntowane przeciwko Krzyżakom dwory i gburstwa, sioła i rybackie pustkowia. Jazda przeszywała lasy, okrążała błota, wdzierała się na pagóry i przeszukiwała wąwozy. Nie wytropiła nigdzie wroga na oko. Lecz gdy Dunin zapędził się poza Żarnowskie jezioro, nieprzyjaciel ściągał tajemnie wszystkie swoje załogi, sprowadzał od strony Śląska nowe zaciągi, zganiał do swego obozu wszystkich podległych mu jeszcze rolników i rybaków.
Fritz von Raveneck i Kaspar Nostitz objęli dowództwo nad tem wojskiem krzyżackiem, które do pięciu tysięcy żołnierza liczyło. Zwolna posuwając swe siły ku Żarnowieckiemu jezioru, Fritz von Raveneck i Kaspar Nostitz osaczyli Polaków w piaśnieckiej nizinie. Przecięli wszystkie drogi i ścieżki od Gniewina, Tułowa, Mechowa, Sławoszyna, Ostrowa i zagrodzili wojsku polskiemu możliwość odwrotu. Zmiarkowawszy swe położenie, Piotr Dunin słał do króla Kazimierza gońca za gońcem, żądając natychmiastowej odsieczy w tem gnieździe błotnistem. Goniec za gońcem przeszywał nawskroś lasy i docierał do pana.
Król wysłał natychmiast służebne swe roty pod wodzą Piotra Górskiego. Fritz von Raveneck i Nostitz postanowili najprzód Górskiego pokonać, zanimby się do Dunina przybliżył, a później samego Piotra z Prawkowic w owem ciasnem przejściu udusić. Gdy jednak Górski wkroczył w puszcze, znikł w nich i szedł sporo, najemnicy krzyżaccy zmienili zdanie i w Dunina postanowili uderzyć. Pchnęli tedy całą siłę swą naprzód i dwakroć ciaśniejszą obręczą otoczyli Polaków. Starą drogę gdańską, w stronę Starzyna i Pucka wiodącą, zarębem i dołami zniszczyli, wszystkie przesieki i smugi w gęstych lasach, wszystkie rozdoły i polany zamknęli rowami. Pod wsią Świecino, należącą do Żarnowieckiego panien Cystersek klasztoru, między jeziorem Świecińskiem, czyli Dobrem, rzekami Rogoźnicą i Prądnicą, a starą mogiłą pogańską zwaną Skarbową, między lasem, przy którym leży kamień Boża Stopka, a błotami niziny, zwanemi Porosłe, rozparł się obóz Polaków. Pod osłoną jazdy i taboru Piotr Dunin okopał się mocno i postanowił drogo sprzedać swoje i rycerzy swych życie.
Wojsko krzyżackie, wychyliwszy się z lasów od strony Lubocina i Warzewa, stanęło niezłomnym zastępem, przecinając dolinę. Czoło tego wojska osłoniły wozy wojenne, łańcuchami zczepione. Przed niem wybrano rów głęboki i wbito częstokół z naostrzonych palów, z których część pewna była nadto żelazem okuta. Tak to, okopawszy się w swych stanowiskach, dwa wojska czatowały na chwilę sposobną do walki.
Noc była późna, jesienna, gdy polski campiductor, wszystko bacznie opatrzywszy w obozie, z pozostawieniem czujnej jazdy na przedzie, a pod zasłoną jazdy oddziału gotowej piechoty, zdawszy główny rozkaz nad tą pierwszą strażą dworzaninowi królewskiemu, imieniem Paweł Jasiński, sam wrócił do kolasy, by w milczeniu czyn jutrzejszy rozważyć.
W cieniu wozu hetmana snuł się mnich gdański, brat Iwo. Był to starzec zeschnięty, naprzód pochylony, o wielkiej czaszce łysej, zawsze gołej, na słońce, plutę i wicher wystawnej i tak przepalonej, iż raz na zawsze kolor bursztynu przyjęła. Brat Iwo, przybrawszy to imię na cześć stryjca Odrowążów, Jacka i Czesława, twórców w Polsce Dominikanów zakonu, pochodził ze szlachty pomorskiej, ze starego rodu Rozwarów, którzy za czasów Śwjantopołka gdańskiego przyszli w te strony skądś spod Szczecina, wyparci z dziedzin rodowych przez najazd niemiecki. Należał do stada jeleni, wypłoszonego z mateczników ojczystych przez szczwaczów nielada. Jako wszyscy w tym rodzie, zachował na dnie duszy, pod licznemi warstwami uczuć, myśli i wierzeń zakonnych, wspomnienie krzywdy, legendę o hańbie ucieczki, wiecznie żarzący się węgiel pamięci rodowej porażki. Krzyżacy nie mieli w bracie Iwonie przyjaciela. Gdzie mógł i o ile tylko był w stanie, szkodził im jawnie i skrycie. Teraz, gdy wojsko polskie zjawiło się w gdańszczyźnie, szedł z niem na ochotnika, jako spowiednik i podżegacz, mówca i pocieszyciel, zaklinacz i egzorcysta. Nieproszony i niewołany plątał się wciąż czarnobiałą plamą między osiami i sprychami wozów, u strzemion rycerzy, na przedzie, gdy agmen nieprzyjaciela dostrzegał, i w tyle, gdy trzeba było w ziemię zagrzebać wojaka. Brat Iwo poczytywał moc krzyżacką, krótko mówiąc, za objawienie się na ziemi tej piekieł podspodnich. Podobnie bowiem, — wywodził, — jak czarci byli zbuntowanymi cherubami, taksamo te ich podobizny na ziemi w zaraniu swem poczęte były przez dobro i narodziły się z cnoty najczystszej człowieczej. Dopiero przez pychę i żądzę wchłonęły w siebie wszelkie dyabelstwo ludzkiej natury i samego dyabła przewyższyły w zepsuciu. Nawet najlepsi z Krzyżaków, — zaręczał, — przebywając w sferze dyabelstwa, muszą być poczytywani za zostających szczególnie pod wpływem szatana, za grzeszników najniższej, trzeciej kategorji. W piekło i milicyę dyabelską, stale obecną i wciąż działającą, brat Iwo wierzył głęboko, niewzruszenie i szczerze. Możnaby nawet ze złośliwością powiedzieć, iż mocniej był przeświadczony o czynach Smętka na ziemiach, przylegających do Wisły, wyraźniej umiał uwydatnić w płomiennych egzortach kolejność i oczywistość zdarzeń, powstającą z naprawy tego pomorskiego psotnika, niż z podobną jasnością wyświetlać i na oko pokazywać dowody boskiej Opatrzności. Wszystko, cokolwiek z lat pradawnych stało w ludzkiej pamięci i klechdzie, co się zdarzyło za czasów świeckiej brata Iwona włóczęgi w obozach, co zaszło czasu pobytu w klasztorze, — wszystko, cokolwiek niewstrzymanym wartem biegło w oczach żywo widzących, miało dlań jeden sens wspólny. To »On« myszkował, kręcił, zastawiał sidła, kopał doły, motał kłębki, stroił figle, zwyciężał i chichotał z radości, albo doznawał sromotnej porażki. Zawsze wśród czynów ludzkich »On« czaił się, jako lis, napadał, jako wilk, albo schwycony na gorącym Uczynku swego łajdactwa, wobec otwarcia świętego potrzasku, albo w porę wiadomym sposobem i wprawną ręką zażyty a przeżegnany, zmykał, ni to ów zając aż się za nim kurzyło i fetor piekielny zostawał w powietrzu.
Brat Iwo ze swej strony był właśnie przez całe swe życie owym myśliwcem, który na Smętka czatował, tropił go bezsennie, nastawał nań dniem i nocą i pobijał go na łeb na szyję. Znali się z »tamtym« nie od dzisia. Ileż to razy czujny strażnik wyganiał go z ciał energumenów, nieszczęśliwych, których trzeba było nieskończenie długo trzymać nazewnątrz kościoła, dopóki się z ich wnętrza obrzydliwego dyabła nie wywabiło przepotężnym rozkazem. Brat Iwo poznawał się na opętaniu od jednego rzutu oka. Gdy chory tężał na całem ciele, czerwieniał i twarz miał pokrytą krwistemi plamami, gdy żołądek jego wzdymał się w sposób szczególny, iż tworzyła się to tu, to tam jakoby bulwa wydatna, — gdy opętanego targały już to bóle żołądka, już palił go jakoby ogień wewnętrzny, albo znowu kiszki ściskały się tak dalece, iż ustawało trawienie, a pokarm wypadał ustami przez womity, brat Iwo odsuwał lekarza z jego przeczyszczeniami i medykamentami, a sam przystępował do dzieła. Podobnie łatwo odróżniał opętanie po ruchu, lub nieruchu serca. Skoro bowiem serce człowieka biegło tętnem oszalałem, albo znowu stawało w sposób niewytłomaczony, jakgdyby strwożone, — gdy wielkie w niem objawiały się cierpienia, podobne do targania wściekłych psów paszczęką, brat Iwo brał nieszczęśnika w swe ręce. Rozumiał się doskonale na owych wiatrach wewnętrznych, na paleniu, niczem od wapna niegaszonego, na bulwach, rozdymających żołądek i wyraźnych powierzchu. Rękami umiał we wnętrznościach wymacać kształt szatana. Brat Iwo prosił go wówczas po dobroci, żeby nieszczęśliwego raczył od siebie uwolnić. Wypędzał nędznika łagodnie dotknięciem szkaplerza z zaszytemi wewnątrz relikwiami, przepędzał exsuflacyą i modlitwą, insuflacyą i modlitwą, wreszcie insputacyą i modlitwą. Jeżeli zaś tylko wzdrygnienia, strach i horror od dotknięć krzyża i relikwii w chorym się objawiały człowieku, brat Iwo przystępował do »Exprobracyi in Satan«, która była »magna et terribilis«. Podnosił krzyż i, wymówiwszy przepisane psalmy, modlitwy i litanie, wołał: — »Ecce crux Domini. Fugite patres adversae!« Czynił to powtóre i potrzecie. Zdarzało się przecież, że dyabeł nie wychodził z wnętrzności opętanego na skutek najżarliwszych modlitw o zesłanie anioła z niebios, któryby strzegł, bronił, nawiedził i zasłonił nieszczęśliwą ofiarę. — W takich ciężkich wypadkach brat Iwo przystępował do Praeexorcyzacyi czwartej. Odmawiał zaklęcia:
— »Przeklęty szatanie, uznaj dekret swój, a daj chwałę Bogu prawdziwemu, żywemu, daj uczciwość Panu Jezusowi Chrystusowi, żebyś odstąpił od tego sługi Jego z twojemi sprawami, którego Pan nasz Jezus Chrystus swą najdroższą krwią odkupił«. Takie to po wtóre i potrzecie z przepisanemi modlitwami wznawiał egzorcyzmy. Nieraz jednak nawet to nie pomagało i szatan uparcie trzymał się swej ofiary. Skoro nie wiadomo było, z którym się ma do czynienia, należało wyzywać wszystkich, aż się na właściwego trafiło. Egzorcysta wymieniał ich i wołał z kolei, opatrując każdą nazwę znakiem krzyża:
— »Diabolus, Daemon, Satan, Belzebub, Behemot, Leviathan, Mammona, Lucifer, Basiliscus, Bestia, Belial, Ostium, Divitiac Adversarius, Peccator, Exterminator, Mors, Aquila, Bos, Gigas, Leo, Nox, Coluber, Rex, Serpens, Vitulus, Apis, Avis, Aër, Cadaver, Catulus, Faber, Fortis, Impius, Exactor, Malleus, Porcus, Vipera, Venator, Civis!
A przeciwko każdemu z nich, czy wszystkim wraz, podnosił krzyż, mówiąc:
— Ecce crux Jesu Christi, Cruce Christus vincit, Christus regnat, Christus imperat, Agios, Ischiros, Sother, Sabaoth, Adonay, Heloym, Homousion, Therragrammaton, Otheos, Athanatos, Alpha, Omega, Salvator, Principium et Finis, Primogenitus, Via, Veritas, Jehova, Vita, Sapientia, Aeternus, Virtus, Paracletus...
Na wielu już opętanych przez dyabła, czego dowodem była ślepota, głuchota, zgrzytanie zębami, niemota, nadmierne wyrzucanie plwociny, krzykactwo, lunatyctwo, rozbieranie się do naga, ciskanie kamieniami w Chrześcian, skoki obłąkańcze w ogień lub w wodę, uciekanie ze społeczności ludzkiej w pola i w lasy, unikanie rozmów, przemawianie językiem narodów ościennych, wypowiadanie zdań mądrych przez głupców, wyjawianie rzeczy tajemniczych, lub pod sekretem komu innemu zwierzonych, — na wielu już opętanych tego rodzaju brat Iwo wywierał swą siłę egzorcyzmu.
Do walki sam na sam z piekielną bestyę posiadał oręż skuteczny, zwierzony mu i zlecony przez władzę wyższą, pewne relikwiarzyki, noszone w ciągu całego żywota, pewne święte przedmioty zaszyte w rękawach, szkaplerzu, fałdach sukni, pewne koła i znaki tajemne. Siła jego zaklęć, moc kropidła i święconej kredy była niemniej potężna, jak uderzenie kopij i mieczów, młotów i strzał polskich rycerzy.
Brat Iwo pamiętał jeszcze dobrze świetne czasy Zakonu. Dzieckiem był, gdy ta niezmożona potęga pchnięta została w serce pod Grunwaldem i zdruzgotana mocą piorunową, wypadającą ze szponów orła polskiego. To dzieło przywiązało go do Polski na głucho. Oczy jego dzień dnia patrzały na cichy strumień Raduni, a stopy jego postokroć brodziły w krwawej wodzie. Nosił nie tylko w pamięci, lecz w kościach i w żyłach nigdy niezgojoną, niezaleczoną, miejską, w zaułkach, sieniach i po piwnicach szeptaną legendę o zamordowaniu przez komtura Henryka von Plauen burmistrza Konrada Retzkau i Arnolda Hechta na gdańskiem zamczysku, o wzgardliwem wyrzuceniu ich trupów poprzed oczy mężnej niewiasty za okopem zamkowym, — o zrabowaniu majątku ich dzieci za to, że do Stanów skargę zaniosły. Za czasów brata Iwona dokonały się i żyły w szepcie ludzkim straszliwe tajemnice więzień i lochów zakonnych. Głuchą legendą, gadką posępną, postrach i zemstę rodzącą stała się wieść o ścięciu przez elbląskiego komtura dwu szlachty bez sądu, o ścięciu bez procesu szlachcica przez komtura Tucholi, o zamorzeniu głodem innego w świeckiem więzieniu, o potajemnem ścięciu mieczem szlachcica Pruskiego przez podskarbiego w Malborgu, o zamordowaniu skrytobójczem kapłana za to, że kogoś z dostojnych pozwał do Rzymu, o utopieniu w nocy chorążego, gdy domagał się żołdu, o utopieniu przez Goswina von Aschenberg jadących do Rzymu szesnastu księży ze skargą na Zakon, o zamordowaniu przez toruńskiego komtura obywatela, by żyć w cudzołóstwie z jego żoną. W oczach brata Iwona rozwinęło się i stało aktem codziennym wiarołomstwo, zdrada, nałożnictwo i cudzołóstwo, jakich dopuszczali się Krzyżacy bezkarnie. Patrzał za dni swoich, jak żony i córki obywateli, służące i pracownice narażone były na uwiedzenie i krzywdę. Patrzał, jak ci władcy kraju pod przymusem skupują na jesieni za tanie pieniądze zboże od chłopów, a przed wiosną sprzedają je tymże kmieciom lub za granicę według ceny ogromnej. Patrzał, jak rujnują swych poddanych nadmiarem robocizny w lasach, zabronieniem wymiału zboża, gdzie się taniej trafi, i sprzedawania mąki. Patrzał i słuchał, jak w nicość zamienili wszelką sprawiedliwość, gdyż jeśli kto poważy się zanieść skargę do Wielkiego Mistrza na urzędnika Zakonu, to Mistrz natychmiast wymierza skarżącemu się karę pieniężną, karę więzienia lub wygnania z kraju. Patrzał na konfiskaty majątku bezdzietnych, nakładanie podatków wbrew własnym ich, chełmińskim prawom i na szerzenie bezprawia bez końca i miary.
To też brat Iwo myślą, namową, czynem i całą duszą popierał związek miast ze szlachtą. Z radością zawsze dowiadywał się o rozterkach panujących w łonie Zakonu. Śledził pilnie skutki i objawy działania związku dawnego, który za godło miał »Jaszczurkę«, ongi w okolicach Radzyna przez czterech możnych założonego rycerzy, przez Mikołaja i Jana braci z Ryńska, oraz Fryderyka i Mikołaja z Kitnowa — w imieniu wszystkich rycerzy i giermków chełmińskiej krainy. Patrzał z radością, jak ów związek tajnie rozszerzał swe wpływy, rósł na siłach w powiatach radzyńskim, chełmińskim, toruńskim, — wchłaniał w siebie ziemie inne i żywioł nienawiścią do Zakonu przejęty, — aż po latach kilkudziesięciu, jako Związek Pruski wyniknął. Nadeszła wreszcie chwila, gdy wszystko, cokolwiek się w tych ziemiach dokonywało jawnie czy skrycie, działo się wbrew Krzyżakom, z rozkazu »Ziemi, miast i powszechnej woli«.
Brat Iwo rozważał te dzieje w celi swej gdańskiej i czasu nieustannych po świecie wędrówek. Oto Zakon, — rozmyślał, — szeregiem szalbierstw tajemnych, mądrych podstępów i matactw niedościgłych posiadł ziemię chełmińską i michałowską, oderwał Pomorze, zbrojno zajechał ziemię dobrzyńską, wreszcie usiłował przywłaszczyć sobie Kujawy. Do ziemi Prusaków, których mieczem i ogniem wytępił i straszliwemi sposoby do nogi wygubił, z głębi Szwabii, Saxonii i Branderburgji sprowadził ludzi niemieckich. Tu ich ziemią obdarzył, dobytkiem zaopatrzył i w miastach rozplenił. Wszystko zaś z szatańską premedytacyą tak zamyślił i wykonał, ażeby w tych stronach na wieki wieków władza polska, mowa, obyczaj i sama pamięć wytracona została. Aliści, — o, przedziwny widoku! — cisami ludzie niemieccy, przeciwko temuż Zakonowi Panny Maryi w związek się nieubłagany związali i w spisek zaklęty sprzysięgli. Ten to związek, zbuntowawszy się jawnie przeciw władzy toruńskiego komtura, zaczął niemieckiemi rękoma łamać mury i palić domy pod zamkiem. Gdy zaś Toruń został opanowany przez lud pruski i gdy stał się związku pruskiego stolicą, za jego przykładem inne poszły zamki i miasta: Brodnica, Świecie, Gniew, Grudziądz. Wtedy wielki Gdańsk, jako lew się podźwignął. Lwiemi zaiste łapami zburzył, zdruzgotał, rozniósł w drzazgi i w pyle rozdeptał zamek krzyżacki, siedlisko zbrodni, gniazdo tyranii, zdrady i kłamstwa. Zadeptał miejsce, gdzie stała ta twierdza bezprawia. W ciągu jednego miesiąca pruscy powstańcy opanowali pięćdziesiąt miast i zamków: Gdańsk, Elbląg, Grudziądz, Golub, Kowalewo, Gniew, Świecie, Papów, Tucholę, Holand, Królewiec, Radzyn, Nidborg, Brodnicę, Chełmno, Działdów, Ragnetę, Ostrudę i inne. Sam Wielki Mistrz oblężony został przez gdańszczan w stolicy swojej, w Malborgu. Brat Iwo najpiękniejszą miał w życiu godzinę, gdy pod wodzą senatora Ewalda Wrige, gdańszczanie pospołu ze szlachtą pomorską zatoczyli obóz warowny na lewym brzegu Nogatu, naprzeciwko tej radnej sali, w której ścianie tkwi kula armatnia Jagiełły. Gdy ta potężna, zwycięska, wspaniała i przezacna rewolucya całego pruskiego ludu w pełni wybuchła, wielki mistrz z całej swojej potęgi miał pod sobą jedynie Sztum i Malborg. Ale i tam właśnie, w wieżach, lochach, salach i sekretnych przejściach Malborga, na murach i blankach Sztumu dosięgło go i poraziło na głowę nie co innego, tylko to właśnie, czem przez całe swoje istnienie Zakon wojował i zwyciężał, czyli zdrada. Oto jego najemniki wojenne, czeskie kondotyery, sprzedały Sztum i Malborg. Brat Iwo gorzał z radości, gdy cały pruski świat, jak długi i szeroki, zwrócił się w walce swej, w trosce głuchej, — iż przez wszystkie Niemcy zostanie teraz zmiażdżony, — w tę stronę, gdzie wolność jaśniała, gdzie od dawien dawna stanęło prawo, iż nikt szlachetny nie będzie więziony bezprawnie, że nikomu dobra odjęte nie będą. To też żarliwy zakonnik powtarzał wraz z całą ludnością ziem nadmorskich, jakoby litanię powszechną, słowa wysłańców Stanów Pruskich, Jana i Gabryeala Bazenów i Augusta ze Szczabdy, gdy zalani łzami, na twarz upadłszy, króla polskiego błagali:
»Gdy ziemie Pomorska, Chełmińska i Michałowska gwałtownym najazdem od ciała Królestwa są oderwane, przybyliśmy do Ciebie, Królu i Panie najmiłościwszy, z prośbą, abyś nas za wierne Państwa Twojego sługi, poddanych i podległych przyjął, — nie raczył wzgardzić nami, niegdyś od wspólnej ojczyzny oderwani, a dziś do niej wracającymi. Przybywamy oddać się w Twoją opiekę, uznać Twoją władzę nad naszym krajem, Tobie miasta, ziemie, grody, Tobie zamki obronne i warownie poruczyć«.
Skoro zaś przezorny władca polski wyciągnął ponad te ziemie swą rękę, niosącą skasowanie bezprawia, ucisku, niesprawiedliwych podatków, a podającą ziemiom i grodom swobody, — brat Iwo szedł z wojskami polskiemi i niósł im swą pomoc duchową. Brał udział w klęsce chojnickiej, w oblężeniach łaszyńskich, w przeprawach i pochodach.
Z oczyma zamglonemi i spoglądającemi ponad głowy ludzkie, w odległość, ów mnich czarnobiały biegł, mamrocząc do siebie i podśpiewując sobie samemu słowa egzaltacyi i egzorcyzmów, zaklęć i błogosławieństw. Mało kto wiedział, co on tam gwarzy i radośnie przyśpiewuje, śmiejąc się wciąż i cości pokazując na migi. Ale przecie raźniej było rycerzom, gdy niewzruszony w swej wierze pomorzak o bursztynowej czaszce wyrywał w bitwie obok hufca, albo, dopadłszy luźnej kulbaki, czwałał sprawniej od niejednego rajtara.
Teraz, w świecińskiej nizinie, brat Iwo nie spał tej nocy. Jak upiór, czy jak mgła ponadwodna snuł się wśród śpiących drabantów i drzemiących na siodle pancernych, wśród koni, co chrupały otawę ostatniego pokosu, i przy wodza siedzisku. Wsuwał się niepostrzeżenie w sam środek przodującej czaty, wychodził na czoło obozu, stawał na nasypie okopu i z cicha, a z samej głębi duszy rzucał w obóz krzyżacki zaklęcie:
Ego minister et servus Dei et Domins nostri Jesu Christi, autoritate qua fungor, exorciso vos patres mendacii per Patrem ingenitum, mando vobis filii perditionis per Filium bis incarrabiliter genitum et constringo vos spiritus maledicti per spiritum sanctum non genitum...
Tak pracował duchem, aż do poranka. A gdy pierwszy, jesienny brzask uwydatnił żółtawe kity trzcin na mokradłach przymorskich, smugi białych pieczarek wzdłuż pastwisk i ciemne lasy na wałach piasczystych, brat Iwo, wciąż twarzą zwrócony do krzyżackiego obozowiska, modlił się głośno, żarliwie.
Skoro świt, ruszył się nieprzyjaciel z legowiska. Wyszedł całą potęgą z obwarowanego obozu na równinę, pragnąc długim i szerokim zastępem okrążyć Polaków, a potem wepchnąć ich w bagno i w morze. Na rozkazanie hetmańskie Paweł Jasiński wywiódł cichcem hufiec swych kawalerów poza rów obozowy. Ustawił ich z prawej strony na twardej ziemi, ponad błotem. Rycerze wodze skrócili, niezwalczonem ramieniem ujęli łamne drzewa pod ramię i kolce nastawili przeciw bokom biegunów. Wódz pokazał im drogę, półkolem od polskiego obozu do krzyżackiego biegnącą. Na znak dany uderzyli. Szybko, jak błyskawica, wypadli za obóz i gnali po łuku obwodzie twardą ziemią pagórka. Ziemia tęgo jęknęła od przecwału bachmatów. Zaświstały w powietrzu barwnych proporców przeguby. Nim się kopijników krzyżackich szeregi opatrzeć zdołały i nastawić, — uderzyli, jak pocisk potęgi. Długie kopie roztrąciły piechurów, wielkie konie, kirysem okute, zwaliły na ziemię, co stało na nogach. Z boku, od strony niespodziewanej wymierzywszy swą napaść, rota jazdy wyrwę stworzyła w krzyżackim obozie. Jako ów Po wsze czasy sławy godny Arnold Winkelried w bitwie pod Sempach, — polski jeździec wziął na się wszystkie uderzenia kopiją, strzały łuków, pociski armaty, cięcia mieczem i zdzielenia obuchem topora. Lecz już raz potrącona piersią końską piechota zakonna, stratowana kopytem, albo pchnięta świstem mieczów w obręby paniki, nie zdołała utrzymać, ni odnowić mocnej linii w podstawie. W tę to wyrwę skoczyła, od czoła, wprost z pastwiska uderzywszy, Duninowa piechota. Zaczepił się zastęp o zastęp. Żołnierz zwarł się z żołnierzem. Miecz rypał w tarczę. Młot z góry wbijał szyszak w ramiona, aż mózg przez widziory wytryskał. Polscy i niemieccy mężowie gromili się wzajem mieczami z ramienia, o śmierć walcząc lub życie. Nie ostał się gruby napierśnik przed ostrzem spadającego topora. Zaciekły sztylet zdradzieckiem popchnięciem przerzynał gardło lub kiszki. Szereg uderzał na szereg, rota przypadała na rotę, w furyi miotając przekleństwa. Bitwa się rozpętała uparta, zaciekła, niezłomna. Dwa wojska mordowały się wzajem, wciąż stojąc w miejscu temsamem. Aż nie mogąc się zgoła pokonać i przemóc, ustały w napaści. Cofnęły się do swych obozów, w rowach i pod zasłoną palisad szukając chwili wytchnienia. Wnet jednak, gdy siła w omdlałe ramiona wróciła, porwały się do boju nanowo. Teraz wódz najemniczy, posługujący krzyżakom, Frycz Rawenck, stanął mężnie w szeregach. Zagrzał swoich do męstwa. Dał rozkaz. Patrzyli weń żołnierze. Ruszył do boju na koniach wspaniałych, w zbroje niezrównane zakuty, powiewający piórami, oddział rycerzy krzyżackich. W wojnach litewskich i polskich wsławieni, w ogniu walk i wielkich pochodów zaczerpnąwszy wojennej nauki, bracia zakonni chcieli dzieła dokonać. Otoczyli wodza Frycza kołem żelaznem i na miecze obnażone przysięgli, iże z placu tego boju nie ujdą. Zwarli się sam na sam z jazdą polską, która teraz, powtóre z obozu wypadła. Znowu piechur uderzył w piechura i jeździec dopadał przeciwnika w pażycy. Jęczały i rżały bachmaty, po brzuch zapadając w mokradło. Walił się rajtar, jak kłoda ścinany przemyślnym koncerza wybiegiem. Bitwa się znowu rozpętała powszechna. Lecz oto drzewcem raniony przez polskiego rycerza, Fritz von Raveneck runął z siodła na ziemię. Zachwiała się od tego widoku krzyżacka kolumna. Okrzyk zuchwały wydali Polacy. Natarli ze wszystkiej swej mocy. Nie schodząc z placu boju, gdyż niemal potrójna przewaga podporę jej i siłę dawała, broniła się piechota pod Nostitzem. Lecz już w niej nie było potęgi zaczepnej. Zepchnąwszy z czołowego przedboju zakonnych rycerzy i w błoto ich wegnawszy głębokie, konnica Polaków nowem się poniosła natarciem. Sformowana przez Dunina piechota uderzyła z dwu skrzydeł, od jeziorzysk i lasów. Wdzierała się w wyłamane otwory. Zdwojonym i zgęszczonym szeregiem, wciąż wzmacnianym przez wodza, popychała przed sobą najemnych. Aż wojsko Nostitzowe zmięszało się w swem sercu, leniwiej odbijało uderzenie, unikało napaści i cofać się zaczęło. Podźwignął się z ziemi Fritz von Raveneck, zatrzymał wokół siebie piechotę i jazdę, jął zagrzewać do walki. Jeszcze raz zastawił się obronnie. Usiłował uderzyć. Obskoczony przez polskich żołnierzy, zarąbany straszliwymi ciosami, broniąc się do ostatka Fritz mężnie dał gardło.
Wówczas najemnicza piechota, nie mogąc strzykać uderzeń, ani szukać ratunku w ucieczce, cofała się z resztą jeźdźców poza okop i za częstokoły. Tu wśród wozów zczepionych, zza palisad broniła się jeszcze. Wówczas na rozkaz polskiego hetmana natarczywie uderzono w obozy. Padały konie, rażone spod kolas, i w ciasnocie przesmyków przygniatały rycerzy. Jeźdźcy strąceni na ziemię, wyrywali stopy ze strzemion i stawali w szeregu ciągnącej piechoty. Obalano na ziemię koły w żelazo okute i wdzierano się w obóz. Tam jeszcze bitwa zawrzała, gdy wóz zdobywano po wozie. Biegnąc uliczkami wśród kolas, wypędzano piechotę krzyżacką nazewnątrz, wtrącano ją w fale Świecińskiego jeziora, w błota grząskie, w topiele bajora.
Rycerze zakonni, postrzegłszy, iż wódz ich nie żyje, a obóz jest w ręku Polaków, nie chcąc słowa danego odmienić, iż z placu boju nie ujdą, woleli rzucić miecz pod nogi zwycięsców, niż się ucieczką ratować. W niewolę zostali zabrani.
Gdy noc nadchodziła, pole bitwy było w ręku Polaków. Cała prawie jazda Zakonu trupem poległa w świecińskiej nizinie. Jeden oddział wpadł w ucieczce do lasu, lecz zabrnąwszy we własne pułapki, zasieki, wilcze doły, zaręby nie mógł się z matni wydostać i wpadł w ręce zwycięsców.
Dwa tysiące poległych trzeba było w ziemię zakopać. Na polach Domatowa i Polchowa usypano wysokie mogiły.
Sześciuset poszło w niewolę, wzięto dział piętnaście, dwieście wozów, dobrem naładowanych wszelakiem.
Rozbiegli się Kaszubi, pod przymusem do tej walki pędzeni. Od checzy do checzy, od dworu do dworu, od zamku do zamku szli borami, drożynami, ścieżkami, radosną wieść roznosząc, iż porażony jest Zakon.
Dopadł konia brat Iwo i pognał, co koń skoczy, ku Wiśle. Zwiastował radosną nowinę przysiołkom, gburskim strzechom i dworom.
Mijając lasy, doliny i pola, ciszą jesieni zasłane, ze łzami uniesienia szczęśliwy pomorzanin śpiewał pean radosny pustkowiom:
»Vexilia Regis prodeunt,
Fulget Crucis mysterium,
Quo carne carnis Conditor
Suspensus est patibulo,
Quo vulneratus insuper
Mucrone diro lanceat,
Ut uos lavaret crimine
Manavit unda sanguine...«
Żegnał się znakiem wyzwolin naród kaszubski i z czoła znój niewoli ocierał. Zawrzał od radości głębokiej Gdańsk wyswobodzony z ucisku. Rozwarł na ścieżaj swe bramy wysokie na powitanie króla polskiego, króla wolnych ludów polskiej korony.
Jan z Kolna, żeglarz wsławiony na morzach północy, budował u wybrzeża Leniwki swój wielki korab wyprawny. Wrócił był z podróży dalekich z trzosem złotem nabitym, zarobionem w służbach skandynawskich i duńskich, a wypłaconem mu w tamtych krajach przez ludzi władzę dzierżących. Teraz tu, w stronie ojczystej postanowił własne swe sudno zbudować. Nigdzie bowiem na ziemi mu znanej nie miał w takiej ilości i w takim doborze sztamowego drzewa, nigdzie masztów tak jednolitych, na całym świecie polskimi przezwanych, nigdzie robotnika tak przedniego w dziele okrętowem, jak w Gdańsku. Kupił tedy i płotem wysokim ogrodził miejsce pracy w zatoce Leniwki, między siedmią sosen a Pastwą Bąsacką, wzniósł wysokie osłony i wielkie na palach pod dachem szopy stoczni i ku ochronie materyałów, a sam stanął do pracy na czele swych robotników.
Był to człowiek wzrostu wielkiego, w barach szeroki, twardy w karku, o grubym brzuchu, a kolanach i stopach potężnych. Latem i zimą w koszuli na piersiach rozpiętej, z gołą głową, którą włos długi, gęsty i bujny porastał, w skórzniach po same pachwiny i lekkim na ramionach kaftanie, lubował się w deszczach i mrozie, a oddychał wielkiemi płucami naprawdę szeroko dopiero wśród wichrów północy.
Już był dwukrotnie opłynął Islandyę z formy swego lądu do tułowia łabędzia podobną, z dziobem na zachód północny zwróconym. Już z zasłon mlecznobiałych, ze mgły nieskalanej, wyłaniał się przed jego źrenicą ów przesmyk szalony, droga burzy, wiatrowisko, miotające korabiem, jak drzazgą bezsilną. Wały morskie, podźwignięte przez burze, wznosiły się tam na wysokość kilkunastułokciową. Korab wyniesiony na ich grzebień, wolno zstępował w doliny, wśród gór wodnych rozpostarte, na milę morską szerokie. Ginęła już była przed jego źrenicą we mgłach wschodu błyszcząca kopuła Lang Jökuli, a na pograniczach Polarnego i Atlantyckiego oceanu ląd Grenlandyi się wychylał. Jan z Kolna widział już był oczyma owe linie brzegów proste a przecie poszarpane w wyrwy nieskończone przez najdziksze wody. Wkraczał już, stojąc obok rejowego żagla na dziobie okrętu, w ciche, nieme, głuche, fijołkowemi cieniami wieczności przykryte ostoje, których jeszcze nigdy nie widziała źrenica człowieka. Tam z olbrzymich gór skalistych, z dolin pustynnych, skorupą lodu okutych, pędziły ku morzu rzeki tajemne w łożyskach lodowych, tu i owdzie dymiąc się parą gorącą ukrytych gejzerów. Zmarznięte masy śniegowe, odpadłe z wyżyn ku wodom, dochodziły do urwisk nadbrzeżnych i tu od nadmiaru swej wagi potwornej toczyły się wielkiemi bryłami, sunęły w ciche przystanie, kąpały w błękitach odmętu i wąskiemi przesmyki wychodziły w ocean. Niosły się w wiatrach północy, błyszcząc i świecąc daleko, — nawy wspaniałe, wiozące w wody południa wieść groźną o tajemnicach północy. Wielkie góry grenlandzkie stały tam w swych szatach, urzekających spojrzenie, olśniewające samotną swą grozą.
Jan z Kolna opłynął już był południowe cyple tego lądu i chodził w zachodnie, cieplejsze jego strony, które jednak były tak bardzo zimne, jak północne kresy Islandyi. Rozumiał się już na wichrach tamecznych. Poznał wicher północny, mgłę lub pogodę niosiący, wschodni ciepły i duszny, który lody południowej Grenlandyi roztapia i czyste rozpościera powietrze nad skałami południowych przylądków. Zżył się już był z tameczną głuchą nocą, trwającą w ciągu wszystkich dni grudnia, aczkolwiek wydzierała z człowieka wolę, pamięć i radość istnienia. Zżył się już z tamtym dniem szarym, trwającym dziewięć miesięcy, aczkolwiek budził w sercu obłąkańczą tęsknotę za czemś niewiadomem, niepojętem, straconem. Zorza północna, łuk purpurowy, ozdobiony promieniami i snopami barw wielorakach, zielonych i żółtych, złotych i pomarańczowych, — igrająca wieczyście z groźnemi wodami pustyni i zabarwiająca blaskiem niewidzialnym szczyty gór tajemniczych, budziła w jego duszy pasyę najgłówniejszą, brzmiała w nim, jak muzyka wiecznie nowa a zawsze nieznana, tworzyła wciąż odnawiające się samo przez się ukochanie niebezpieczeństw. Ocean, który wali w ciągu lat tysięcy w granitowe ściany, a wykutemi korytarzami, wśród patrzących nań w milczeniu gór prostopadłych, wchodzi w ciche zatoki fiordów, spieniony na strąconych z wyżyny rafach podwodnych, stał zawsze w jego marzeniu. Śniły mu się płaskowzgórza, pokryte lawą i śniegiem, — Hekla okuta w pancerz z lodu, Sneefel, rozdzierający ciemności, — słupy gorących gejzerów i król północnego oceanu, wieloryb, gejzery na wzór lądów tamecznych, wyrzucający ze siebie. Śnił mu się biały niedźwiedź, obojętny na widok dwunogiego przychodnia, zstępujący, jak lawina śniegowa z urwisk i krzesaniec, z wybrzeży czerwonych od algi na lodozwały pływające, ażeby ścigać foki i żeglować w samotności na zamkach ruchomych z przeźroczystego kryształu.
Przypominała się pamięci wierzba tameczna, pełzająca po ziemi, — brzoza, której pień kręty chowa się w mech, niczem w futro, przed mrozem i wichrem, a gałęzie wałęsają się w zimnem powietrzu, jak macki, szukające odrobiny światła i ciepła. Podczas myśliwskiej włóczęgi wśród karłowatych, brunatnych jałowców, w polach mchów i porostów, — ażeby raczej podpatrywać i podziwiać, niż ścigać i zabijać, — zapoznał się był z życiem polarnego lisa, który się karmi resztą uczt białego niedźwiedzia, — z przygodami bielaka zająca, — z żywotem renifera i wołu piżmowca. W zatokach martwego lądu trawił godziny na wypatrywaniu obyczajów muzycznego łabędzia, o białem upierzeniu i wyciągniętej szyi, erdredonów i pingwinów, gęsi i mew, pardwy, kruka i małej wodnej kurki.
Silny ten człowiek tęsknił do chwili, kiedy z wysokiego pomostu mierzyć będzie swoją własną potęgą, potęgę pokonanych wichrów, zawrotnych rozkołysań i wirów oceanu, — gdy przetrzymywać będzie mróz straszliwy i zwyciężać burze śniegowe, trwające w ciągu tygodni, a żyć w wichrach dziko ryczących, wśród, huku, roztrącającego się groźnie między lodów zwałami. Jak innych południowe słońce, tak jego noc polarna nęciła. Zawsze za swego żywota w podróż polarną ulatywał. Gdy kiełpie z mórz Islandji i skandynawskich fijordów, ciągnąc ku wybrzeżom Italii i Grecyi, obok wzgórzystych kęp mierzei przypadały dla wypoczynku, ścigał je płomiennemi oczyma, albowiem wieść mu niosły z owych krajów białych, których kolor unosiły na swych skrzydłach i szyjach. Gdy zaś z krzykiem, swem stadem olbrzymiem wzbijały się w niebo, leciał z nimi oczyma i duszą.
Teraz, gdy swe dzieło wymarzone budować rozpoczął, gdy już zbijał siekierą swój okręt arktyczny, podśpiew radosny, mimo wszelkich przeciwieństw, nie schodził z jego warg czerwonych. Oczy zawleczone dumaniem patrzały wciąż uparcie w świat olbrzymi, dla nikogo niedostępny. Oczy jego widziały na jawie fontanny, wyrzucane wysoko przez wieloryba, w zabawach i pląsach nurzającego się w wodach, nieprzemierzonych nie tylko dla żagla i wiosła, lecz niezdobytych dla myśli i woli człowieka. Oczyma duszy stęsknionej widział swe lśniące od białości lądy, gdzie stawał się rozkazodawcą jedynym, odkrywcą własnych swych bogactw bez końca i miary, przywłaszczycielem nieobeszłych obszarów. Tam to przebywał zatoki zachodniego Grenlandyi wybrzeża, gdzie cisza stoi wieczna, przerywana niekiedy przez trzask zlatujących lodowców przez zajadłe szczekanie czteropłetwej foki, wylęgającej się na bryłach i taflach płynących, — przez ryk niedźwiedzia, polującego na foki, przez śmieszny pogwar pingwinów, wydziobujących małże i ryby. Nienasycona ciekawość, nieugaszona żądza, — ogień, palący podeszwy na ziemiach zaludnionych i zamieszkałych przez plemię człowiecze, — paliła go, narzucając pytanie, co jest dalej, co jest tam jeszcze, co się tam kryje po za wielkim lądem, który już zobaczył. Wyspy poznane były dlań, jako sprzęty znajome, leżące w ciemności mrocznej izby dzieciństwa, posępne i groźne. Obchodził je omackiem, w ciemności, znane już kanty wyczuwając rękoma. Lecz co jest tam w trzeciej izbie, w lochu ciemnym, tajemnicą zionącym? Ludzie tameczni, w futra zwierząt zaszyci, gdy siedział u ich ogniska, w straszliwym zaduchu, za szybami z rozciągniętych kiszek foki i gdy pobratersku tran z nimi popijał, dawali mu zagmatwane wskazówki, śpiewali tajemnicze legendy, wypowiadali klechdy symboliczne, niezrozumiałe dla tłomacza, o czemś przedziwnem w zachodniej i południowej stronie. Dreszcz go, jak piorun, od stóp do głów przebiegał na myśl, co oni wiedzą, o czem napomykają, co wróżą.
Byłaż na owem południu ziemia ciepła? Istniałże tam ląd inny za wielobarwnem morzem, mieniącem się od zorzy? Jakiż był ów ląd, jeśli istniał? Kto go posiadł? Jakie zwierze przebiegało wskroś tego kraju ciepłego? Co tam było?
Nie mógł zaspokoić swej pasyi, nie mógł dalej popłynąć, gdyż właściciele okrętu kazali mu powracać. Powrócił. Ale odtąd nie znosił izb ogrzanych, dymu chat, gwaru miast, zaduchu ludzi, co sobie na małej przestrzeni dziedziny obtłukują boki, wyrywają jadło, odzież, schronisko, dorobek i władzę. Sam był wciąż tam, jedynak europejskiego lądu, w krainach bezludnych, lub w przystaniach zaludnionych przez ufne potwory i wielkie ptaki, pod niebem czarodziejsko grającem światłami, w półmrokach polarnego dnia bez końca i nocy bez końca.
Podczas długiej budowy statku morskiego, gdy się do cna spracował, gdy mu ręce i nogi od trudu ustały, wychodził na wzgórze wiślanej mierzei, mijał sosny nadbrzeżne i z góry piasczystej patrzał w północ daleką. Pozdrawiał oczyma ruchliwą, żółtą falę wiślaną, co się z lądu w morza waliła szerokim ujścia korytem i długo szła w wodach niebieskich, jako prąd żółty i rudy.
Wisła szła tam daleko, dokąd szły jego myśli sekretne. Kochał tę rzekę wieczystą, obraz pędu bez początku i końca, biegu na północ i niestrzymanej wędrówki daleko. Ona go pierwsza z izby ojców pod Toruniem wywiodła, młodzieńcze jego marzenia na swe fale zabrała, ona go w morza poniosła. Miał ją i czuł ją w sobie, — matkę drugą pod czółnem, piastunkę pod paczyną ojcową, — prąd siły wiekuistej i wiekuistego dążenia naprzód — naprzód! Istniała w nim ta rzeka, obraz czasu, który również tylko w ruchu istnieje. Nie mógł w sobie powstrzymać żądzy ruchu, podobnie jak go w sobie nie mogła zniweczyć ta rudych wód masa. Dla niego i dla niej czasby się był musiał zatrzymać i ustać. Wieczne — dalej! — złączyło go z niepowstrzymanemi falami, z krętymi popławy, tej ukochanej siostrzycy, wywalającej się w morze. Gdy na nią patrzał z daleka, północny wiatr wiał ostro w jego włosy wzburzone. Obejmował uściskiem żelaznym jego potężne ramiona. Zimnym podmuchem próbował jego serca mężnego, co jako dzwon spiżowy biło w żebra mocarne. Chwytał w uścisk lodowy jego ręce ogromne i grube, jakby go chciał wyciągnąć w krańce globu ziemskiego. Wicher morza w cieśnie żył się przeciskał i ogień krwi w płomień żartki rozdymał. Wielkie nogi mięsiły ponownie wiślaną mierzeję. Ręce znowu imały stylisko topora. Zawijał rękawy koszuli i na czele swych cieślów, stolarzy, kowali, uszczelniaczów, traczów, mosiężników, szklarzów i powroźników pracował od świtu do nocy.
Pasya do podróży i odkryć już go była wielokrotnie popchnęła do sprzedaży swej wiedzy żeglarskiej i siły fizycznej obcym potencyom: — skandynawom i danom. Chodził w cudzem chomącie i obce sprawy popierał. Pod cudzoziemską banderą nieznanych lądów dosięgnął w ciemnicy północnej. Wiedział dobrze, wyuczył się pilnie w tych drogach, jaki statek mieć trzeba, doświadczeniem tysiącznem zrozumiał wady i zalety okrętu, znał się na wartości spojenia każdej deski z kadłubem, na grze żagli, mocy putek, okuwających stopy masztrów i boki pokładu, na taklu i rudle. W burzach strasznych i przeraźliwych poświstach wichury pobratał swą siłę z pomocną potęgą każdego kawałka dębiny, każdego zwoju wielkiego kordela, liny do rozciągania i zwijania podalów żaglowych, z każdem zazębieniem drzewa w drzewo, moc oporu wytrwania rodzącem, i z wiernością żelaza wtłoczonego w miąższ drzewa. Piersi jego stękały wśród borealnej zawiei, a żebra sciskało od rzutów w przepaście odmętu i w niebo, jak stękają wręgi i bale, ster i maszty, reje i camra obicia. Poznał się z kadłubem i powierzchnią okrętu, z jego życiem i siłą wewnętrzną — któż wie? — może lepiej, niż z duszą swą własną.
Teraz chciał zbudować galeonę według własnej swej myśli, według poznania jej zadań, doskonałą, przydatną do zwyciężenia północy. Chciał ją wyposażyć we wszystko, dać jej własny swój rozum, moc, wytrzymałość, niezłomność, niezniszczalność, potęgę. Dał jej w marzeniach swych kształt łabędzia. Do tego zwiastuna północy na wodach południa rysunek swego statku uczynił podobnym.
Słały się u wybrzeża Leniwki wielkie drzewa wszelakiego rodzaju, plenicami związane, moszcząc rzekę swoją wielką ruchomą podłogą. Polskie flisy przywiozły je tutaj ze wszystkich okolic niezmiernego Powiśla: Dunajcem z tatrzańskiej pustyni, Sanem z wyżyn karpackich, Bugiem z podolskiej równiny, Narwią z borów podlaskich. Leżały tu śniaty dębów, twardych, jak żelazo, z niepołomskiej wyłamane puszczy, gibkie płazy tatrzańskiego smereka, tramy buków i jodeł z Łysogór, strzały niedościgłej wyżyny modrzewia z Białowieży, maszty sosny olbrzymiej z tucholskiego boru, wielosetletnie cisy, jawory i jesiony oliwskie.
Wszystkie spłynęły do stóp Jana z Kolna, by miał z czego wielki swój korab wyciosać.
Z tej to nieprzebranej obfitości przedniego budulca wybrał, wysuszył podpalaniem, obrobił toporem przy pomocy majstrów w swojem rzemiośle, naprzód stępę dębową, bal olbrzymi, kloc celny, który miał leżeć w spodzie galeony. Na przedzie pień ów dębowy ku górze się zginał, a przemyślnemi wręby i wieńcowaniem niezłomnem spajał się z przednią sztabą, na moc w stępę wprawioną. Górny kraniec tej szyi łabędziej, sztaby przedniej, był podstawą rufy okrętu. Do drugiego końca stępy przytwierdzona została na głucho, podobnie jak przednia, potężna sztaba zadnia. Na niej rudło zawieszone być miało.
Gdy po tygodniach roboty sztaba przednia i zadnia windami podniesione zostały i ze stępą na głucho spojone, zabrano się do wręgów. Jan z Kolna wyszukał wśród orylskich pomostów krzywulce dębowe, o kształcie zgiętego kolana, pnie z korzeniem, lub z gałęzią wypukłą, dwukonarza potężne, w łuk wyrosłe pod kątem rozwartym. Ociosawszy jednako czterysta jednostek wręgowych wprawiał jedną po drugiej w boki stępy na wzór żeber człowieczych. Wypełniwszy do końca tę trudną robotę, — czyli wramię, — która półrocze okrągłe zajęła, budownicy okrętu nasadzili na górne czopy wręgów mocne bale dębowe, iż żebra jakoby kleszczami ściśnięte zostały.
Tak szkielet »Łabędzia« wyrastał.
Na belki, w których czopy wręgów siedziały, włożono bale poprzeczne górnego pokładu. Drugi pokład, poniższy, przypadł w połowie wysokości drzew wręgowych, w miejscu najdalszego ich wygięcia. Wówczas sformowany już statek podparto z obu boków mocnemi sztucami w liczbie dwustu, iżby cała budowa w robocie nie drgnęła. Dębowy ów kościec »Łabędzia« poczęto obijać na zewnątrz i wewnątrz sosnowemi deskami, fugując je i zbijając najściślej, na sposób portugalskich karawel, iż kant heblowanej tarcicy z kantem tęgo się spajał. Szczeliny i szpary dychtowano starannie od zewnątrz i wewnątrz, zapychając pakułą konopną, a z wierzchu zalewając do znaku łojem, smołą i pachem.
Gdy kadłub po roku roboty mógłby był już stanąć na wodzie, wygotowano mu rudło okute, które na haków dziesiątku zawieszone być miało. Na sztabę przednią nasadzono głowę i dziób łabędzia, ozdobę i nazwę galeony. Wyrobiono stolarską robotą lukę, wieko do luki i schody, prowadzące do wnętrza okrętu. Wprawiono pompy z rynnami, z rurami do wyrzucania wody z głębi na zewnątrz. Wykończono kapitańską komorę, czyli kehitę, o czterech oknach i drzwiach dobrze zamczystych.
Kowale wykuwali cztery kotwie z potężnemi łańcuchy. Na dno okrętu wprowadzono balast w kłodach z kamieni i piachu. Wówczas wreszcie miały być spuszczone w swe otwory i oprawione w stępę trzy maszty z jednolitych odziemków modrzewia, szlichtowane, polerowane i farbowane starannie. Na każdym z odziemków masztowych zawisły po dwa marsy żeglarskie, czyli gniazda bocianie. Zaczęto upinać na rejach sieci lin, putkami ujętych i szeroki takiel żaglowy gotować.
Właśnie wtedy, gdy wszystko już prawie było przygotowane do spuszczenia okrętu na saniach w toń rzeki, aby tam już, na wodzie ładować na pokład działa, broń, amunicyę, a do wnętrza żywność, odzież, zapasy, opał, światło, — wreszcie ludzką załogę, służbę do broni, żaglów, steru, kotwic, paczyn i kuchni, kapitan wyczerpał zawartość swego trzosa. Miał przeznaczonych na budowę »Łabędzia« ośm z górą tysięcy florenów. Przyszła chwila, iż nie znalazł w kalecie jednego grosza, jednego szeląga, jednego denara.
Dopóki swym majstrom, budownikom wielkiej galeony, oraz łodzi pomocniczej, ośmiowiosłowej fragady, i jeszcze jednego małego bata o dwu wiosłach, — dopóki cieślom, tokarzowi, stolarzom, tkaczom, kowalom, mosiężnikowi, szklarzowi i żagielmistrzowi płacił grubym gotowym pieniądzem, szczodrze sypał tryngieldy, dawał strawne, na piwo, świętojańskie, do szaleńca w czasie pijatyki, wszystko szło jako tako z pracującym narodem. Lecz gdy zabrakło pieniędzy, prysło wszystko. Nikt nie chciał pożyczyć jednego talara. Robociądze i rzemieślnicy, zatrudnieni przy statku i chłopi przygodni, tagielnicy, porwali się na nogi, jak sparzeni ukropem. Rozumieli tylko swój zysk i zarobek. Patrzyli mu w oczy i na ręce, kiedy wypłaci należność. Dopytywali się, kiedy podwyższy. Jeżeli zalegał w wypłacie, burzyli się, a gdy nie mógł podwyższyć, wściekali się i grozili, jako wyzyskiwaczowi ich pracy i rabusiowi cielesnej krwawicy. Oryle nastawali o należną, a zaległą zapłatę. Handlarze dębiny domagali się zysków, jako od człowieka, który wielkie skarby zamyśla osiągnąć z tej swojej łabędziej chimery. Wytwórcy narzędzi, właściciele materjałów nachodzili go, wymagając uiszczenia należności, albo zaliczek na nowe obstalunki i nieskończone potrzeby. A kiedy się wszyscy spostrzegli, że już pustka w kalecie, czyniono mu na ucho propozycye sprzedaży »Łabędzia«. Na statek handlowy, na rybacki, przewozowy, nadbrzeżny, portowy, — wreszcie, — piracki. Patrzano nań spodełba, czy się sam na kapra morskiego nie gotuje cichaczem. Ale patent króla polskiego, którym w oczy migotał, urywał podszepty.
Drwiono zeń za plecyma. Pokazywano go palcami, gdy się w rynki i ulice zaplątał, gdy się o bankierskie stoliki bezskutecznie obijał. Nikt go nie rozumiał na świecie.
Nikt nie wiedział w tej stronie, czemu się rwie i po co, jak bachmat spętany, na tej wydeptanej dziedzinie. Nikt nie mógł zrozumieć, czemu ze znanej wszystkim, gęstej ziemi, z izb dobrze ogrzanych rwie się, żeby uciekać w dzikie wody północy. Nie ciągnął tam handel, interes, zysk pewny, nagroda. Gdy złoto swe rozsypał, wyrzucił ze sakwy, wszyscy ludzie rozsądni stanęli przeciw niemu, jak wrogi. Chodził teraz pośrodku ludzkiego pogłowia, jak tygrys. Krążył, rzucał się, szalał, jak opętany od dyabła, przeciwko któremu zdawna spisek niepisany istnieje ludzi zdrowych i trzeźwych, tuziemnych, osiadłych, świadomych, ostrożnych, przezornych, biegłych w rzeczy. Zmowa, istniejąca wśród ludzi, nie podszepnięta w tym czasie, lecz istniejąca od wieków, była tak jednomyślna, tak powszechna, tak ciągła, jakgdyby ją jedna jakaś wytworzyła istota, — jeden agent przemyślny, przebiegły, przezorny podpowiedział tysiącom. Zmowa była powszechna przeciwko wszystkiemu, co nie jest otrzymane w dziedzictwie, wyłudzone niewidzialnem fałszerstwem, wyświdrowane podstępem, użebrane pokorą, wysiedziane na progu czekaniem. Zmowa była przeciwko nowości, wstręt był do wyrywania z nieistnienia, do działania i tworzenia z niczego. Jan z Kolna był sam jeden.
Wokół były rzeczy martwe, lub wrogie.
Jedynym żywiołem, który się doń pogarnął, byli łotrzykowie z wybrzeża, z wszystkich zatok pomorskich. Wałęsali się wokół statku rozbójnicy po odsiedzeniu więzienia, ukrywający się w norach przedmieść, zalegający szynkownie portowe, — byli podkomendni zbójów morskich, wygnani na ląd przez hersztów wskutek łotrostw nadto rozpasanych, tajnych buntów i zdrady, — piraci bez statku na swą własną rękę, albo kapry, żyjące sposobem kooperatywy w łajdactwie.
Stawały przed oczyma kapitana nygusy, których żadna choroba zagryźć nie zdołała w rozwiązłem ich życiu, których wiatr morski się nie imał, a mróz nie mógł wytępić, robactwo zeżreć, a ludzie osiadli swemi przemyślnemi torturami w sądach i gnojeniem po kaźniach wygubić nie potrafili na suszy.
Ci to właśnie wpraszali się na załogę »Łabędzia«. Ofiarowali do usług swe szpony, wysłużone i doświadczone sztylety, ramiona niedźwiedzi, kły dzików, siłę tura, swój przemyślny rozum wilczy i lisie natchnienie.
Jan z Kolna przebierał wśród tej zgrai, jakoby w sakwie gadów. Tych godził do służby, a tamtych wypędzał. A z tymi, których wybrał i najmował, jako przyszłą galeony załogę, miał się oto sam jeden puścić w morza niewidziane i wysiadać na lądach, jeszcze nikomu nieznanych. Cóż z nim uczynią na morzu, co uczynią na lądzie?
Mierzył ich oczyma i zdobywał panowanie nad nimi. Patrzał w oczy każdemu z osobna, usiłując samym sobą zgruntować przepaść zbrodni nieznanych, niewidzianych, w tajemnicę zapadłych, — rzucał się w przepadlisko grzechu każdej z tych dusz odtrąconych, aby gruntu sumienia stopami dosięgnąć. Byli dlań tajemnicą, podobną do tajemnicy tego świata, który się na południu Grenlandyi, za burzliwym oceanem ukrywał.
Łotrzykowie nie żądali od kapitana zapłaty doraźnej, nie targowali się o strawne, nie przymawiali o napiwek. Liczyli na podział zdobyczy, tam, na miejscu. Wiedzieli, że kaleta kapitana jest pusta do znaku. Woleli ten stan rzeczy, niż porządną zapłatę na dniówkę. Oglądali galeonę okiem znawców i mistrzów na morzu. Porozumiewali się między sobą rzutem oka, mruknięciem, westchnieniem i uśmiechem, jakby piekła uchylił. Jan z Kolna zbierał uśmiechy, pomruki. Rozumiał się na półszeptach tej zgrai. Cóż miał czynić? Zaprzestać budowy? Sprzedać swą galeonę kupcowi? Zostawić niedokończoną na brzegu? Zaniechać? Wrócić do dom pod Toruniem? Wyjąć z duszy marzenie? Zapomnieć o podróży na północ?
Najmował do służby hałastrę. Spisywał imiona jej morskie: Niemir, Krzywan, Sulica, Radosz, Fok, Pała...
To obcowanie z wyrzutkami nie zostało w tajemnicy przed władzą portową i ludźmi urzędów, przed światem pieniężników i tłustych wielmożów. Ci, komu należy, wskazali, by mieć na oku fantastę. Śledzono jego kroki.
Zaciskała się coraz bardziej drożyna Jana z Kolna. Jedno zostawało: uciekać! Wyrzucić na maszt średni pawilon! Wychynąć z Leniwki! Niech wiatr wydmie Fok przedni, niech napełni pośredni i zadni! Wiatr poczuć na skroni! Dech w piersiach! I w drogę!
Dopóki galeona stała jeszcze na piasku wybrzeża, Jan z Kolna raz wraz chodził ponad fale wiślane, by szukać w samotności sposobów ratunku swej sprawy. Tam tej sile jedynej, matce Wiśle, pojmującej jego siłę wewnętrzną wypowiadał swój wielki trud przezwyciężeń.
Z twarzą w dłoniach ukrytą, z głową na pierś spuszczoną w głuchą rozpacz popadł. Huczały mu nad czołem czarne skrzydła zmowy, w ludzkim gminie przez dyabła podszczutej, przeciw jego niezłomnemu marzeniu. Waliły się na barki piętra przeszkód i zalegały przed stopą niezdobyte przepaście. Zawściągała się szczelniej, potężniej wieczna mroku zasłona, kryjąca świat nowy. Szatan bronił swego księstwa ciemności.
Jedna tylko jedyna, ruda Wisła niezmiennie szumiała:
Wstawaj z ziemi! Do dzieła! Nanowo do dzieła! Idź dalej!
Jesień obdzierała już z liści drzewa w lasach nadbrzeżnych. Wiatr zachodnio północny dął za dnia w Słone i w Przaśne morze, przewiewał wzdłuż i wszerz torfowe doliny i wymiatał morskie fale ze strądów. Pod wieczór małe morze Świeżego zalewu stawało się ze swej barwy podobne do otaczającej je, rudej ziemi. W oczach przygasała zieleń letnia i tylko już tam i sam dawała znać o sobie. Czasem jeszcze, wyraźniej niż kiedykolwiek, wychylał się z topieliska szlak wygiętej mierzei, przecinający morski widnokrąg, — fałda płaszczyzn i wydmuchów, zmarszczka suszy, wymieciona z odmętów morza czystego, a ukształtowana przez jego srogie wichury.
Wróble, jak spadające liście, raz wraz, wśród zaciekłego ćwierkania sypały się z pochyłych raz na zawsze czubów wierzby nadwodnej w brózdy ściernisk, już podorywką przerżniętych, i w koleiny dróg piaszczystych, któremi ciągnęły niedawno wozy ładowne ze zbożem. Stada szpaków przerzucały się ze świergotem z jarzębin na jarzębiny.
Podkasane kulingi stadkiem wesołem unosiły się nad gładką piasecznicą wybrzeża, albo szybko biegły swemi bosemi nóżkami w płytkich fali wybiegach, cości z niej długimi dzióbami wyławiając zawzięcie.
Obłoki ciemnogranatowe w oddali, a bure w pobliżu zwisały nad zalewem. Wiatr ku zmierzchowi nacichał, — ustawał, — wreszcie zgasł w lasach. Spokojne, ostre zimno przesyciło ogrom powietrza.
Przaśne morze grało cichemi falami. Senne ziemi zarysy, osaczające ze wszech stron twardem i grubem obramieniem wody srebrzyste, zwolna wsiąkały w mrok gruby. Para oddechu wymykać się z ust zaczęła. Jesień cicha, jesień północy zstępowała na ziemię.
Wnet wszystko w niej zamarło, skurczyło się, przygasło.
Noc szła. Bezksiężycowa, gwiaździsta noc nad ziemią i morzem. Niepostrzeżony przymrozek lekki tuman podźwignął z zalewu. Ani jeden obłok nie zaćmiewał rozpostarcia i przepychu gwiazd, które wynikały w szafirach wysokiego sklepienia.
Ze swego asylum, z kuryi od dawien dawna zasiedziałej, gdzie miał izbę na piętrze do badań osobną, astronom wyszedł ciemnemi schodami kościoła na wieżę. Tam miał swą dostrzegalnię, niedostępną dla ludzi. We trzy strony świata roztaczał się widok z tej wieży na Fryską zatokę. Z czwartej strony świata słała się równina daleka, którą przerzynała rzeka Bauda, tworząca małą przystań, dwiema tamami zabezpieczoną od zalewu. Miedziany dach katedry, nowopokrytej po złupieniu przez Skalsky’ego, lśnił słabo w świetle gwiazd wyiskrzonych. Cztery wieże, stojące w narożnikach kościoła-fortecy, rzucały długie cienie na ziemię, od półblasku zbielałą. Brzeg urwisty, na sześćdziesiąt łokci po nad wody zatoki wzniesiony, nachylał się ku fali ruchomej, zmywającej leniwie stopy osypiska. Potężne mury i głębokie zzieleniałe fosy, broniące fromberskiej fortecy od strony nadmorskiego kraju, czyniły z małego miasteczka i z wyniosłego w niem cypla katedry jakoby wyspę samotną, odtrąconą od lądu i morza, od świata całego. Oczy astronoma spoczęły w przelocie na tym dawnym widoku, tak mu znanym i bliskim od lat zgórą trzydziestu. Znał tutaj każdy kamień, każde źdźbło kostrzewy nadwodnej i morskiego charszczu, każdą ziemi grudę, każdy kwiat wiosenny i barwę jesieni, każde zachylenie rzeczułki i poszept wód morza. Znał każdego człowieka, każde dziecko miał w oczach. Na pamięć mógł wyłuszczyć choroby cielesne każdego z prostaków, zarzucających sieć w morzu, i z pamięci mógł nazwać grzechy ich, zbrodnie, podstępy i kłamstwa, rokrocznie mu do ucha na spowiedzi zwierzone. Tam im oto z rzeczułki Baudy machinami pchnął wodę na górę do mieszkań. Tu ich wszystkich przed napaścią krzyżacką zasłaniał, jako wojenny komendant, kierujący obroną Olsztyna. Tu w zaciszu swej izby sporządzał mapy geograficzne Warmii, Prus, Polski całej. Tu swe ulubione książki zgromadził, obcując w ciągu lat z Owidyuszem, Vergilim, Horacym, Sofoklesem, Platonem, studyując Arystotelesa, Diodora, Euklidesa, Plutarcha Vitruviusza, Pliniusza. Młodocianemi oczyma patrzał na tę dziedzinę, stąd się, jako chyży orzeł w słoneczne obszary Italii wyrywał. A oto ona w oczy starca temsamem się rzuca obliczem...
Astronom zawinął się mocno w wielkie futro niedźwiedzie, nogi wsunął w sandały z wilczury. Odwrócił się od widoku tej ziemi. Uciekł oczyma w wiekuistą swą młodość, w niebiosa. Bezmiary gwiazd na jego wzrok czekały. Zatonął oczyma w jasnej, delikatnej, połyskliwej smudze, — w mlecznej drodze, — w wiekuistym obłoku, w tuwalni najświętszej, przepasującej wszechniebiosa, za którą w nieskończonych przestworach szeregi gwiazdozbiorów się kryją. Pozdrowił zamglonemi oczyma i cichym warg poszeptem białą gwiazdę biegunową, stojącą wiekuiście pośrodku, między zenitem i poziomu północną dzielnicą, ponad ciemnemi strasznych wód borealnych bezmiarami, ponad ciężkiem czarnych nocy pustkowiem, — światło żeglarzy w burzach i wichrach zbłąkanych, — opiekunkę samotnego rybaka, który się na śmierć w walce ze wszechmocnym żywiołem spracował, — łaskę, stojącą nad głuchą i niemą przemocą, — nadzieję. Pozdrowił ją, przodownicę świętą w drogach morskich ludzi północnego świata, nieznaną greckim i fenickim po morzu tułaczom, gdyż ich biegun północny leżał między gwiazdą biegunową a gwiazdozbiorem Wielkiej Niedźwiedzicy, według której ogona, — zowiąc go Cynozurą, — w morzach sterowali.
Odnalazł nazewnątrz drogi mlecznej inną przodownicę, uwodzicielkę wszechświatów po nieskończonych ich drogach, tajną a straszliwą Wegę w gwiazdozbiorze Lutni. Odnalazł najczęstszy cel przezierników swego paralaktycznego narzędzia, Biały Kłos, czyli Spica, w gwiazdozbiorze Panny, z którym w ciągu lat zrosły się obliczenia długości roku gwiazdowego i wykrycie zasady, iż nie rok zwrotnikowy, lecz gwiazdowy jest ilością wiekuiście niezmienną. Wśród setek milionów światów płonących biegła owa linia, wypatrzona prze zstęsknione i pękające w męczarniach tajemnicy oczy ludzkie, wzdłuż której słońce krążyć miało ustawicznie, — ekliptyka niebios.
Po obudwu stronach ekliptyki zalegał pas nawy niebieskiej, w którego wybrzeżach miał się dokonywać bieg całkowity gwiazd błędnych, księżyca i słońca, Zodyak odwieczny, we dwanaście podzielony znaków, które od równonocy wiosennej z zachodu na wschód postępują: Baran, Byk, Bliźnięta, Rak, Lew, Panna, Waga, Niedźwiadek, Strzelec, Koziorożec i Ryby. Krążyły tam nieznużenie, według praw swoich, odkrywając lub zasłaniając oblicze, Cynthia Artemis, córka Zeusa i Latony, siostra słonecznego Apollina, — biegał czterykroć szybki Merkury, tajemniczy w swych drogach, niewidzialny wśród mgieł tego kraju, nie do wytropienia w blasku słonecznych promieni, sam o świetle migotliwem i drżącem, — odmieniała się świetna Hesperos, wieczorna żarnica, albo jasnopromienna jutrzenka, matka miłości, Venus czarująca, — ukazywał się nieodgadniony Mars o barwie ognistej, przez Platona Pyroisem zwany, — Jowisz o świetnym blasku, Faeton, według nazw »Timaiosa«, i Saturn, czyli Fajnon, błyszczący a łudzący, gdyż krócej od innych kryje się, a przysłonięty promieniami słońca, wcześniej je opuszcza.
Tam była ojczyzna ducha, nie podlegającego starości, bez początku i końca, którego potęgą, czyli funkcyą, jest ruch radośnie młody a nigdy nie wstrzymany.
Zuchwała myśl człowiecza, bardziej zuchwała od wzroku, który część rojowiska wszechświatów postrzegał, chciała zagarnąć pszczoły niezliczone, pracujące od wieków w niebiesiech, marzyła o zamknięciu ich w ulu sklepionym.
Arystoteles, zamykający wszechświat, jakoby w kuli kryształowej, do której powierzchni przytwierdzone są gwiazdy, skazane na ruch dookoła ziemi. Pytagoras, wyznaczający słońcu odległość od ziemi tylko trzy razy większą, niż odległość księżyca.
Platon, utrzymujący, iż odległości ciał niebieskich między sobą i ziemią są muzycznemi tonami. Hipparch z Bitynii, a za nim Klaudyusz Ptolomeusz, utrzymujący, iż ziemia jest nieruchomą, jako środek świata całego, dokoła której biegną wszystkie ciała niebieskie w porządku swych od niej odległości: księżyc, Merkury, Venus, Słońce, Mars, Jowisz, Saturn.
Eudoksos z Knidos i Kallippos, uczeń Polemarcha, idący śladem Egipcyan w oparciu mechanizmu świata na systemacie kręgów współśrodkowych, nie mogący jednak zdać sprawy ze wszystkich zjawisk ruchu planet.
Inni, objaśniający tesame zjawiska zapomocą kół mimośrodkowych i epicyklów, — kół fikcyjnych, otaczających nieruchomą ziemię, gdzie epicykl jest kołem mniejszem, którego środek porusza się ruchem jednostajnym po obwodzie koła unoszącego, czyli deferensa, a zespół tego dwoistego ruchu odpowiada w przybliżeniu ruchowi planety po jej rzeczywistej drodze w przestrzeniach.
Ptolomeusz, wprowadzający do tego systematu nowe koła fikcyjne, — ekwanty, — dla wyrównania niezgodności rachunku zapomocą deferensów i epicyklów z rzeczywistemi zjawiskami na niebie.
Ibn-Roszd z Kordowy, Averroësem zwany, według którego niebo jest istotą żyjącą, złożoną z wielu ciał, przedstawiających członki niezbędne do życia, gdzie pierwszy motor przedstawia serce, życiem ku innym członkom promieniejące, a każde z ciał posiada swą inteligencyę, a te znów inteligencye, hierarchicznie między sobą podporządkowane, stanowią łańcuch motorów, które wywołują ruch od pierwszej sfery aż do nas.
Alfons X, król kastylski, astronom i wydawca księgi ułożonej przez astronomów pod tytułem »Tabulae astronomice Divi Alfonsi Romanorum et Castelle regis„«, oświadczający, że gdyby przed stworzeniem świata o radę był pytany, umiałby go prościej urządzić.
Mikołaj Kopernik z oczyma skierowanemi ku niebu przykładał swoje proste urządzenie wszechświata do dziejów złudzeń genialnych, do pomysłów wysokich a zawiłych tylu mędrców przeszłości, i wśród cichej rozkoszy przyznawał, iż w zgodzie z jego myślą jest niebo.
Nie istnieje, — powtarzał, — wspólny środek dla kręgów, czyli sfer niebieskich. Środek ziemi nie jest środkiem świata, lecz jedynie środkiem ciężkości, oraz środkiem księżycowej drogi. Wszystkie drogi gwiazd błędnych otaczają słońca dookoła. Stosunek odległości słońca od ziemi do odległości firmamentu jest mniejszy, aniżeli promienia ziemi do odległości słońca, a więc stosunek ten w otchłaniach firmamentu znikomym się staje. Cokolwiek ruchomego dostrzegamy na całym firmamencie, nie pochodzi z jego własnego niby-ruchu, lecz ruchem samej ziemi wywołane zostało, ona to więc odbywa w ciągu doby ruch obrotowy dokoła swoich niezmiennych biegunów, a wobec trwale nieruchomego nieba. Jakikolwiek ruch wydawałoby się mieć słońce, zjawisko takie nie pochodzi z własnego jego ruchu, lecz jest złudzeniem, powstałem wskutek ruchu ziemi, oraz jej kręgu, po którym toczymy się dookoła słońca, albo też dookoła innej jeszcze gwiazdy, co znaczy, że ziemia równocześnie kilka ruchów odbywa. Dostrzegane u gwiazd błędnych cofanie się wstecz i posuwanie naprzód, nie jest własnym ich ruchem, lecz jest także złudzeniem, z ruchomości ziemi pochodzącem.
Wspomniał sobie w tej chwili pierwsze swoje olśnienie, w Krakowie, gdy jako dwudziestotrzyletni młodzieniec spostrzegł pomyłkę ptolomeuszowego rachunku co do odległości księżyca od ziemi, co do ruchu w przestrzeni planet Venus i Merkury. Gdy bowiem Ptolomeusz za naczelną zasadę ruchów ciał niebieskich przyjął był jednostajność, a wśród szczegółowych wywodów od tej zasady odstąpił i nowe wprowadził ekwanty, potrzebne mu dla pogodzenia rachunku z obserwacjami istotnego zjawiska, pokorne i nieśmiałe zrodziło się zwątpienie.
Skoro tak źle się astronomom powodzi, kiedy utrzymują, iż ziemia jest świata ośrodkiem, czy nie lepiej wypadłyby ich zawikłane rachunki, gdyby, jak pytagorejczycy Hiketas z Syrakuzy, Filolaos z Krotony, Ekfantos i Herakleides z Pontu, przypuścili, iż ziemia w ciągu doby obraca się dokoła swej osi.
Wtedy to w myślach swoich tajemnych postawił ziemię, jako jednę z planet słonecznego układu, podlegającą na równi z innymi ogólnym tego układu zasadom. Krąg gwiazd stałych uznał za najodleglejszy nieruchomy, wszystko obejmujący i mieszczący w sobie. Poniżej wyznaczył miejsce planecie Saturn, dalej Jowiszowi, dalej Marsowi, jeszcze niżej umieścił okręg, na którym my się poruszamy wraz z ziemią, następnie okręg Venus, a wreszcie Merkurego. Wspomniał sobie w tej chwili drugie swoje olśnienie, wtargnięcie w środek wątpliwości, włamanie we drzwi błędu, — w Bolonii, — podczas obserwacyi wspólnie z Dominikiem Maryą Novara dokonanej, gdy nastąpiło zakrycie czerwonego Aldebarana z grupy Hyadów przez księżyc, bytujący w pierwszej kwadrze.
Odtąd z najgłębszem i skupionem baczeniem, z najsurowszą i najskrzętniejszą ścisłością począł swe myśli równać i przymierzać do nowych założeń, oraz wiązać dla nich i ustawiać szeregi dowodów.
Przyjąwszy dla ziemi ruchy, innym planetom właściwe, po szeregu niezliczonych i długich dochodzeń, znalazł wreszcie, że jeżeli ruchy pozostałych gwiazd błędnych zostaną na obieg ziemi przeniesione i dla obiegu każdej z nich obliczone, wówczas nie tylko że zjawisko, jakie przedstawiają, okaże się prostem następstwem tego przypuszczenia, ale że zarówno kolejność wszystkich tych gwiazd i sfer, oraz ich wielkość i same niebiosa w taki związek ujęte zostaną, iż w żadnem ich miejscu nie daje się nic przestawić bez wywołania zamięszania w innych miejscach, jakoteż w całości wszechświata. Wyszedłszy z założenia, iż każda dostrzeżona zmiana w położeniu ciała jest następstwem albo ruchu ciała podlegającego badaniu, albo ruchu samego postrzegacza, albo skutkiem nierównej zmiany obudwu położeń, po długich dniach rozważań i nocach obserwacyi, stwierdził, że zatrzymanie się gwiazd błędnych, jakoteż ich ruchy czy to wprost, czy wsteczne, — nie od nich w istocie pochodzą, lecz są naszem złudzeniem, powstałem wskutek samejże ziemi poruszeń. Złudzenie to uważał za takiesamo, jak owo, o jakiem wspomina Eneasz Wergilego, mówiąc: »Odbijamy od portu, a lądy i miasta wstecz pomykają«. Nie przeszkodziło mu to wcale, że co starożytni przez nieruchomość ziemi, a obrót nieba tłomaczyli, osiągnął, przyjmując sprawę odwrotną, czyli doroczny ruch ziemi, której środek opisuje ekliptykę dookoła słońca, z zachodu na wschód postępując, według znaków niebieskiego Zodyaku, a krążąc między Wenerą i Marsem wraz z tem wszystkiem, co do ziemi należy.
Jakaż rozkosz na ziemi mogła się była porównać z tą niebiańską zaiste roskoszą, gdy olbrzymie ciała wszechświata szły posłusznie wzdłuż linii i szlaków, zajmowały stanowiska i znikły według wskazań, które im w swym rachunku wyznaczył?
Jakaż roskosz na ziemi mogła się porównać z tą niebiańską roskoszą, gdy pokorne twierdzenie na marginesie cudzych mniemań, lub zuchelku papieru spisane, znajdowało swe nieomylne przytaknięcie w biegach gwiazdozbiorów niezmierzonych, obserwowanych na sklepieniu niebieskiem, w okresach czasu wyliczonych uprzednio, wśród zaćmień nieomylnie przewidzianych?
Jakaż roskosz na ziemi mogła się porównać z tą niebiańską roskoszą, gdy wyjaśnił prawo biegu rocznego tej ziemi, aż do jasnowidzenia rachunkiem stwierdzając położenie wciąż równoległe osi ziemskiej, — gdy wywiódł przyczyny odmiany pór roku z równą dokładnością, jasnością i niezrównaną prostotą, jak skutki wykonywuje sama czynna i tworząca natura na wiosnę i w lecie, pod jesień i w zimie?
Rozmawiały z nim samym jednym niebiosa. Stały otworem przed jego oczyma otchłanie. Tej nocy zamykał na klamry swe myśli. Postanowił nadać myślom swym znamię czynu, rzucić je ze swej wieży między ludzi, zaopatrując je w wielkość ukrytą, w głęboką rozległość i nieskończoną użyteczność.
Postanowił wydobyć mechanizm budowy wszechświata z pomroki niezliczonych wieków, stosy obserwacyi dawnych, nowszych i własnych, czyli pracę umysłu wszystkich ludzkich pokoleń na wyjaśnienie i stwierdzenie prawdy powołując.
Stał się sam przez się w chwili owej prorokiem. Oddzielał światło prawdy od mroku złudzenia, jawną mądrość od chytrze przystrojonych omamień.
Przeniósł się mocą swego ducha własnego w daleki bezmiar rzeczy utworzonych, we wszechświat niedosięgły dla nikogo z żyjących.
Postawił siebie, rozum rodu ludzkiego, wśród wirowiska rozlicznych sił i władz, działających wzajem na siebie z potęgą, której żadne nie wypowie słowo.
Badał w spokoju prawa, rządzące temi potęgami bez miary.
Wydźwignął się duchem swym i stanął sam przy pomocy swojej, jako świadek stworzenia, jako współuczestnik rozkazów, według których odbywa się podróż wiekuista słońc, światów, brył i płomieni — tam — w niebie.
Lecz w chwili tej, — o, boleści! — dosięgnął go z niskiej ziemi dreszcz wewnętrzny, smętek sekretny, cmentarna, cuchnąca zgryzota.
Zdało mu się, iż razem z nim, rozumem rodu ludzkiego, wyniosła się tam, w niebo, żmija długa, która się u serca głośnie bijącego uczepiła i zatapia w nie zęby, jad wyciskając zabójczy.
Zgryzota cmentarna, żmija długa oplotła skrętami jasną wolę. Smętek sekretny poszepnął:
— Żyły twe zsychają się, — wielki doktorze! — Serce twe zanadto pośpiesznie uderza. Nerki twe zły mocz wydzielają. Krew twa zanadto potężnie pulsuje w mózgu, który jest rozumu rodu ludzkiego siedliskiem.
Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę umierasz, o, świadku stworzenia. To wymierz, geometro ziemi i budowniku wszechświata. To wypatrz przez przezierniki swego drewna. To zanotuj w swych pismach.
Lada dzień, lada godzina, lada moment pęknie w tym mózgu żyłka drobna, kruche naczyńko, tak niemal maleńkie, jak blasku niteczka, świecąca w twej źrenicy, gdy patrzysz na jednę z sześciu gwiazdek w Plejadach.
Mózg twój stanie się zgniłą masą, pełną cuchnącego jadu. Jasna myśl w ciemność wiekuistą zapadnie.
Wyjęte zostaną z twego mózgu niebiosa.
Wszechświat skona i z tobą pospołu rzucony zostanie w jamę grobu, gdzie go żmije pożerać rozpoczną.
Otrząsnął się myśliciel, jakby węża od swego serca odrywał. Zadławił w sobie wewnętrznego dajmoniona. Oświadczył mu, iż sprawa rachunków niezrozumiała jest, zanadto zawiła, niedostępna dla smętka, nurtującego zgnilizny i przenikającego zgryzoty, które do wrót cmentarza prowadzą. Śmierć nie może dosięgnąć oka widza, który się umieścił w środku gwiazdy dalekiej i bada promień kuli ziemskiej dla określenia dwuglądu, zmiennego kąta, czyli paralaksy niebieskiego ciała. Rachunek tego widza wieczności się równa i nie podlega zniszczeniu, gdyby nawet wszechświat skonał.
Człowiek samotny na wieży fromberskiego kościoła spojrzał z miłością na swe ubogie narzędzie z jodłowego drzewa, triquetrum Klaudyusza Ptolomeusza, — z trzech łat złożone, z których jedna była zupełnie nieruchoma, a dwie inne na zawiasach poruszalne, — na suwak ruchomy, który można było śrubą Przykręcać, ażeby umocować dwa przeziorniki dla chwytania źrenicą promieni światła idącego od gwiazdy badanej, — na podziałkę skali, własnoręcznie atramentem znaczoną. Te dwa w drewnie otwory były jedynemi szczelinami do zajrzenia we wszechświat. Ta Podziałka na drewnie jodłowem była źródłem wywodów które obaliły teoryę ruchów księżyca i z miejsca poruszyła bryłę ziemi.
Pogładził łaskawą pieszczotą wyślizgane drewienka. Otulił zestarzałe ciało w kiereję futrzaną. Przesunął spracowaną dłonią suwak i skierował źrenice w otwory. Lecz łza starości raz wraz zalewała przekrwioną źrenicę. Blask gwiazdy uciekał od oka. Zimno kośćmi wstrząsnęło. Drżące dłonie opadły. Złorzeczenie przeciw śmierci, napastnicy i burzycielce pracy ducha, jak plwocina, z warg zleciało.
Śmiech Smętka wewnętrznego znowu w głębi ducha zahuczał:
— W proch się rozsypuj!
Zapadaj w głąb grobu!
Nie dowiesz się istoty wydarzeń na niebie!
Umieraj wśród złudzeń!
Szamocząc się w wiązaniu śmiertelnych kości, mięśni, żył, nerwów, myśl porwała się znowu. Domysł nieotamowany rachunkiem, zakazany samemu sobie bez zamknięcia go w ścisłe koło dowodów, leciał na skrzydłach rozpaczy. Mierząc swój lot straszliwy prędkością uderzeń serca wzburzonego nad miarę, szybował wraz z wszechświatem, ze wszystkiemi pokoleniami ludzkiemi, od najbardziej zamierzchłych rozświtów i zmierzchów, aż po byt wieczny, czy zdruzgotanie wszystkiego w nieskończonej przyszłości.
Domysł nieotamowany rachunkiem zdążał pospołu z wszechświatem do miejsca pobytu Wegi, ścigał ją, uciekającą w ciągu lat miljonów, ażeby się przekonać, że nigdy się do niej nie zbliży, gdyż ona z tąsamą szybkością, co pościg w nieskończoność ucieka.
Domysł nieopanowany rachunkiem zadawał gwiazdom ósmej sfery pytanie, czy one również zakreślają niepomierne koła wokół jakowegoś ciała głównego na podobieństwo gwiazd błędnych, krążących pod słońcem?
Któż miał z samotnikiem jego troski podzielić? Kto go miał w mocowaniu się ze smętkiem wewnętrznym podeprzeć?
Kto miał mu podać rękę, pomoc i radę?
Kto drugi miał oko przystawić do otworów »triquetrum«, gdy jego źrenica łzą zaszła, gdy serce uderzało zbyt mocno, gdy krew zwoje mózgu zalewała?
Nie było nikogo.
Wyniósł się oto nad niebiosa.
Sam się o wszystko zatroskał.
Sam był nad utwierdzeniem.
Stała się wokoło jedyna towarzyszka żywota, niezmienna i wierna, — samotność.
Pomimo, iż król Fryderyk Drugi przekroczył już siedmdziesiąty rok swego życia, nie przestawał odbywać wędrówek po nowonabytych swego państwa obszarach, Nadnoteckim Obwodzie i Prusach Królewskich. Raz wraz wyprawiał się do Kwidzyna, lub Grudziądza i przebywał obszary gdańskiego Pomorza. Rewidował kolonie niemieckie, na dawnych błotach Noteci powstające, które po obwałowaniu tej rzeki na osuszanych terenach, jako kraj niemiecki zajaśniały. Wizytował te nowe placówki, niczem bastyon teutoński, wmurowane w stare ziemie słowiańskie. Cieszył się, skoro we wsi spotkanej w przejeździe znalazł choć dwu, choć trzech Niemców ze Szwabii, Meklenburgii, Turyngii, nie dla tego, żeby język niemiecki uwielbiał, gdyż w gruncie nie znosił go pogardliwie, — lecz z innej przyczyny. Pewien był, że wieś taka lepiej swe gospodarstwo poprowadzi, lepiej role uprawi i obsieje, przypatrując się robocie niemieckiej, jako żywemu wzorowi. Lustrował osobiście skutki zniesienia poddaństwa chłopskiego w majątkach Polaków. Zalecał swym urzędnikom na miejscu, ażeby wyprowadzali lud prosty z niewoli pańszczyźnianej u Polaków i przyzwyczajali go do modły, jaka w kraju pruskim panuje. Stara jego, po przodkach odziedziczona nienawiść do polskiego szlacheckiego stanu, do ludu mówiącego po polsku, mściwość w każdej krwi kropli krążąca nie zmniejszała się w tych podróżach, lecz wzrastała, a wstręt do wszystkiego, co duchem polskim trąciło, wzmagał się wskutek tych rewizyi coraz bardziej. Do pasyi go doprowadzał widok pól jałowych, bezludnych, zarośniętych chwastami, albo zbożem obsiewanych bez uprzedniego mierzwienia, podczas gdy nawóz najlepszy ludność bezmyślnie wrzucała do rzek i strumieni. Poczytywał też wszystek lud w kraju zabranym za jednorodne zbiorowisko głupoty za kraj Irokezów, który jedynie dzięki kolonizacyi przez Niemców, jako dobrych gospodarzy, ucywilizowany być może. W malborskiem, chełmińskiem i pomorskiem zastał kilka tysięcy głów szlachty, rodowitych Polaków w gęstej masie zasiedziałych. Byli to magnaci i średniacy, drobna szlachta i dzierżawcy, na wsiach, częściach wsi i folwarkach siedzący, urzędnicy i rezydenci wielkopańscy. Kilku zaledwie magnatów o nazwiskach niemieckich, również do gruntu spolszczonych, plątało się wśród polskiego pogłowia. Wszędzie lud prosty odrabiał dziedzicom pięć dni tygodniowo, we dwu mężczyzn i dwa konie wszystko wykonując, co pan każe, na polu, w gumnach, czy w domu. To też król pruski pragnął jaknajrychlej pozbyć się tej polskiej »hołoty«, jak ją stale w swych pismach nazywał, wygnać ją z Warmii, Sztumszczyzny, Pomorza, aż po lęborską i chojnicką ziemię.
Postanowił wygnać ten żywioł do Polski pospołu z Żydami, których z samych tylko nadnoteckich miasteczek sześć tysięcy głów za rzekę graniczną wyrzucił.
Pewnego razu, właśnie poprzez Pomorze wędrując, zwiedzał szczegółowo ów kraj pusty i próżny, o rasie bydła zwyrodniałej, o narzędziach rolniczych pierwotnych, drewnianych bez wyjątku, — patrzał na role, pełne zielsk i kamieni, drewnianą, bez żelaza potrącane sochą, na łąki zabagnione, bez uprawy, — spotykał na swej drodze wsie, złożone z chałup dymnych, bez komina, gdzie dym przez dziury w ścianach wypływał, a obok ogniska w środku izby siedziały brudne baby i dzieci, tuliły się cielęta i świnie, psy i ptactwo domowe. Wściekał się coraz groźniej na polską niewolę, która, według króla opinii, to wszystko złe sprawiła.
Noc zapadała, a tymczasem w pojeździe królewskim nadwyrężyło się koło. Wypadło szukać przed nocą schronienia w najbliższem słowiańskiem osiedlu. Dworzanie i urzędnicy miejscowi zakrzątnęli się żywo około wynalezienia dla pana nocnej kryjówki godziwej. Znaleźli ją we wsi niedalekiej. Było to w okolicy lesistej, kartuskiej. Trafiono na wieś czysto kaszubską, porządnie zbudowaną, o chatach z drzewa dobrego, bielonych, z kominami i szklanemi szybami. Pomieszczenie dla króla obrano w pierwszem z brzegu osiedlu. Wprowadzono go do chaty. Mieszkańcy, widząc pana znacznego, usiłowali całkowicie się usunąć, lecz król, nie dając się poznać, kazał wszystkim pozostać, aczkolwiek izbę główną na noc zajął dla siebie. Wniesiono ulubione krzesło podróżne, które mu w wyprawach za łóżko służyło, i przygotowano wieczerzę. Wnet kucharz wydobył podróżne przybory i, roznieciwszy ogień na kaszubskim kominie, począł przyrządzać na wieczerzę ulubione potrawy pana: wołowinę w wódce gotowaną, turecką pszenicę, pieczoną na maśle z serem parmezańskim i sokiem czosnkowym, — odegrzał pasztet z węgorza z przystawkami, ciastka z sera, śledzie, kapustę kiszoną i inne smakołyki. Wnet wieczerza była gotowa. Podano do stołu. Pan zaprosił do siebie towarzyszów podróży, a ci skwapliwie zasiedli dookoła króla. Pękło w trakcie uczty kilka butelek szampana, z których, jak zazwyczaj, król jednę na swą osobę rezerwował.
Rozmarzony po spożyciu posiłku i wypiciu wina, zażywał raz wraz wielkie niuchy swej ulubionej hiszpańskiej tabaki z niemałej tabakiery, a resztę niuchów otrząsał na kamizelkę i spodnie, brudząc do ostatka i tak już zaplamione i wytłuszczone odzienie. Przeszedł się po izbie, zaglądając w jej kąty. Wielkie buty z huzarska niepodwiązane, w licznych fałdach i zmarszczkach wisiały na jego chudych goleniach, tworząc rude torby i przeguby. Zaczerwienione oczy mrugały, a stara, wyschła twarz marszczyła się od zjadliwego śmiechu, gdy towarzyszom wskazywał bohomazy, czczone jako świętość, ponad łożem gospodarzy tego domu. Nie tylko z szyderstwem, lecz z jawnym gniewem uderzał obcasami w uklepaną ziemię, zastępującą brak drewnianej podłogi. Noc już była zapadła, to też świta urzędnicza i dworska służba czekała tylko na znak, kiedy będzie mogła udać się na jakitaki spoczynek w sąsiednich chatach, — upragniony po uciążliwościach podróży wśród kaszubskiego bezdroża. Król zrozumiał to powszechne pragnienie. Skłonił im się zdaleka.
Został sam w izbie.
Zapadł w swe krzesło i siedział w milczeniu. Woskowe świece paliły się w lichtarzach, a ruchliwe ich płomienie dobrze oświetlały ubogie mieszkanie. Zarys głowy króla, jego nosa, peruki i warkocza rysował wielki, śmieszny cień na bielonych ścianach izdebki.
Wiatr jesienny z cicha świstał dookoła węgłów chaty. W ciszy nocnej słychać było stąpanie huzarów, miarowo kroczących wzdłuż drogi i płotów dla czujnego strzeżenia bezpieczeństwa i spoczynku monarchy.
Fryderyk Drugi popadł w sen głęboki. Zanurzony w swe krzesło, z głową na piersi zwieszoną, chrapał na całe domostwo. Ledwie go było widać za głębokiemi poręczami siedziska.
O jakiejś porze nocy ocknął się wytrzeźwiony, wypoczęty. Zaraz chwycił swą tekę podróżną. Nerwowemi palcami, których chudość była nadzwyczajna, rozwiązał rzemyki i stos papierów wysypał na powierzchnię stołu. Rozłożył i rozprostował mapy, plany, kolorowe wykresy, wykazy i notaty. Począł zajadle czytać raporty i prośby, niezwłocznie pisząc na marginesach rezolucye i uwagi. Przeglądał właśnie nadesłane raporty o szkołach kadetów w Słupsku i w Chełmnie, ufundowanych dla niemczenia drobnej szlachty pomorskiej. Cieszył się, czytając listę nazwisk oficerów już wyszkolonych w Słupsku, oraz kadetów przyjętych do Chełmna, — owych Chmielińskich, Czarnowskich, Chamyr — Gliszczyńskich, Gostkowskich i Jarka — Gustkowskich, (z których rodu wyszedł Hans Dawid Ludwik hrabia York von Wartenburg, generał feldmarszałek pruski), Malszyckich, Rekowskich, Sarbskich, Wnuków i innych, którzy przejęli się duchem pruskim do szczętu.
Rozważał nadesłany przez pewnego urzędnika projekt wykupienia dóbr z rąk szlachty polskiej przez mieszczaństwo pochodzenia niemieckiego — i umieścił na marginesie uwagę, że milszy mu jest jeden mieszczanin niemiecki, niż cały naród Polaków. Myślał o przeznaczeniu funduszu na kupno przez państwo dóbr od Polaków, byleby się pozbyć tej »liederliche polnische Zeug«, (polskiej hołoty), która »źle gospodaruje, pieniądze zbiera, biegnie do Polski i tam pieniądze przejada«. W pasyi podpisał dekret o kupnie przez państwo dóbr polskich Mrocza, Białośliwia, Wyrzysk i Opalenia. Ponieważ cały lud polski poczytywał za zbrodniarzy i złodziei, to też bez wahania podpisywał ciężkie na Polaków wyroki, do zatwierdzenia i łaski podane. Akceptował decyzye o wywłaszczeniu właścicieli pochodzenia polskiego, którzy, mając dobra na Pomorzu, w Polsce przemieszkiwać śmieli. Zgodził się na sprzedanie tych dóbr Niemcom z Prus, albo z Kurlandyi, byleby je wyrwać z rąk znienawidzonego plemienia. Zawsze mając jedno na myśli, aby »Sklawischen Leute mit Teutsche zu mehren«. dla szerzenia europejskiej kultury, podpisał dekret, zabraniający wstępu chłopom polskim na nowo zdobytą pruską ziemię. Przeglądał stosy swych notat dawniejszych i spostrzegał z pociechą, iż osadził już w Bydgoszczy sto rodzin kolonistów niemieckich, w Chełmnie dziewięćdziesiąt, w Budzyniu siedmdziesiąt sześć, w Gołąbiu siedmdziesiąt pięć, w Kwidzynie pięćdziesiąt jednę, w Grudziądzu czterdzieści cztery, w Strzelnie czterdzieści, w Wieleniu dwadzieścia dwie rodziny. Spostrzegł, iż wydał już 84000 talarów na sprowadzenie stu ośmdziesięciu rodzin rolniczych w Bydgoszczy, 51000 talarów na sto dziewięć rodzin w Kwidzyńskie, a ogółem wydał 560000 talarów na sprowadzenie kolonistów z Wirtenbergi do innych okolic. Zsumował wszystkie swe dotychczasowe wydatki na sprowadzenie osadników i otrzymał cyfrę niemałą. Miał już ściągniętych około tysiąca trzystu rodzin, czyli około pięciu tysięcy pięciuset ludzi w Pomorską i do nadnoteckiego okręgu. Szli tedy na jego skinienie do Kwidzyna, Tczewa, Pokrzywna, Gołębia, Kartuz, Chełmna, Chełmży, Malborga, Radzynia, Rogoźna, Świecia, Skarszew, Brodnicy, Sztumu, Unisławia, — do mnóstwa wsi i źle zagospodarowanych folwarków.
Gdy król główne bieżące sprawy odrobił, odsunął papiery na bok. Był podniecony. Zagłębił się w mapy. Oczy jego przesunęły się po tym klinie, którym już zabił Rzeczypospolitej Polskiej drogę do morza, — po Warmii i Noteci. Ciężkie i straszne jego oczy padły na Toruń i Gdańsk. W tej oto gburskiej chacie Kaszuby czuł szczególnie gorąco i silnie swe dzieło. Podejmował je od nowa. Dźwigał i wykonywał w duchu. Wzniecała się w nim pasya główna, stara do Polski nienawiść, straszna i nienasycona, wciąż, od samego dna duszy wznosząca się — aż do szału.
W nocnej ciszy marzył o przebiciu osinowym kołem tego upiora, o dobiciu tego wroga swego życia.
Powracał oczyma do punktu na mapie, który nosił nazwę »Gdańsk« i oczy jego pałały ogniem piekielnej wściekłości. Wodził palcem po miejscach przylegających do Gdańska i wyznaczał ołówkiem miejsca komór celnych tuż pod miastem, przy rozgałęzieniu się Wisły, w Rothe Bude. Naznaczył w Alt-Schottland, miejsca na jarmark dla zniweczenia jarmarku Dominika. Wyznaczył w Fahrwasser miejsce na urząd do pobierania opłaty od okrętów nowozbudowanych i na sprzedaż zagranicę gotowych.
Wodził palcem po rolach gdańskich mieszczan, gdzie odbywać się powinny musztry pułków pruskich, — bobrował paznogciem po drogach, prowadzących do miasta, gdzie stać powinny rogatki, kontrolujące przywóz żywności na targi. Wściekły gniew spłonął w nim i miotał jego ciało i ręce, na wspomnienie raportu, iż gdańszczanie zatoczyli staroświecką artyleryę na swe wały obronne, — iż na ratuszu burzliwe toczyli obrady, wygłaszając przeciwko niemu zuchwałe perory, — i że z uporem niezłomnym trzymali się swej Polski.
To imię rozrywało w jego piersi istną ranę krwawiącą. Zwrócił swe płomienne oczy na płat mapy, leżący na południe od zielonego pasma Noteci, i patrzał w ten obraz polskiego kraju straszliwym wzrokiem upiora. Wysunął dwie ciężkie pięście, zacisnął je, jak klamry z żelaza, i zwalił je na ten obszar. Zdawało mu się w tej chwili, że słyszy huk pochodu stuleci, — wrzask ucieczki Słowian z zachodu na wschód przed legionami Teutonów, — że słyszy odgłos straszliwej rzezi Grunwałdu. Krew mu mózg zalewała. Czuł, że jest w stanie podnieść do góry i roztrącić z wysoka tę całą ziemię, rozwalić ją na drzazgi, zdruzgotać na miazgę, ażeby z tej gleby wzruszonej, z nawozu czarnego, nową, cywilizowaną według jego myśli formę ugnieść, uczynić, wylepić.
Tymczasem głucha cisza, otaczająca tę izbę, dokuczać mu zaczęła. Nudził się.
Klasnął w ręce. Gdy wszedł z przyległej sionki oficer służbowy, polecił, żeby mu sprowadzono niezwłocznie gospodarza tego domu. Chciał jeszcze tej nocy pracować pozytywnie, dowiadywać się najistotniejszej rzeczy, notować sobie szczegóły z własnej obserwacyi i żywej rozmowy.
Wkrótce wszedł przywołany Kaszuba.
Był to człowiek w sile wieku, wysoki, szczupły, orlonosy, o ściągłych rysach twarzy.
Król pytał go, czy umie mówić po niemiecku, czy choć rozumie tę mowę.
Okazało się, że, ani jedno, ani drugie.
Kazał tedy niezwłocznie wyszukać po nocy tłomacza we wsi, któryby mu zeznania Kaszuby wyłożył. Sprowadzono wkrótce jakiegoś przybłędę, obszarpańca i wycierucha, który z pruskiego Pomorza przyszedł był w te strony. Ten poniemiecku rozumiał i mówił. Wtulony w kąt izby ze strachu i wstydu, ażeby swoich brudnych łachmanów przed oczy wielkiego pana nie wysuwać, świecił tylko z głębi mroku czarnemi i błyszczącemi oczyma i czekał na każde skinienie.
Król pytał obudwu wieśniaków o nazwiska i koleje życia, kazał opowiadać sobie wszystko, cokolwiek tyczyło się tej wioski. Spisywał imiona i nazwiska ludzi, kobiet i dzieci. Notował ilość sztuk inwentarza u każdego z rolników, stan i jakość zasiewów i zbiorów, ilość i gatunek spożywanego jadła. Kazał opisywać sobie i wyliczać odzież, sprzęty, narzędzia, opał, sposób budowania domów, obór, stodół, chlewów, naturę życia i rodzaj zabaw wiejskich. Gdy zaś wszystko porządnie wynotował, prosił, żeby mu opowiedzieli o uroczystościach, świętach i obchodach miejscowych, — w co się tutaj wierzy, jakie są tutejsze prognostyki lekarskie i religijne przesądy. Wreszcie poprosił, czy nie umieją jakiej okolicznej historyi, przypowieści, bajki, gadki, legendy.
Wieśniak zachęcony łaskawem poklepaniem po ramieniu, ośmielił się i rozgadał, jak to bywa, aż do wielomówności.
Po namyśle jął wykładać następującą kaszubską historyę:
— »Jeden gbur miał dwuch senów. Ciej on z nimi roz jod wieczerzą, tej uzdrzoł przez okno, że sę na polu odziń poli. Tej oni wszesce trzej zaru wiedzele, że sę tam piniędze przesuszają. Tak ojc rzek do starszego sena:
— Jidz i obocz! A może dostaniesz od tych piniędzy.
Tak nen starszy sen szed. Jak on przeszed na ten mol, tej stojoł tam zły duch i mnieszoł cijem w tym ogniu.
Widząc to, starszy sen rzek:
— Dej mnie od tych piniędzy!
Ale zły duch odrzek:
— Jo ce dom wszetci cieszynie pełny, ciej te mnie powiesz, co bec ni może!
Tak ten starszy sen sę nameszloł, ale jednak ni mog powiedzec, co bec ni może! Jak on tej żodnej odpowiedze nie wiedzoł, tak zły duch zacząn na niego wrzeszcec i ślepie wewolac.
— Pochadej precz stąd! Bo ce sę zaru nieszczescy stanie.
Starszy sen sę srodze werzas i ucek precz. A jak on przeszed do ojca, to ten sę pytoł:
— A cóż te sprawieł?
— Nick! — odrzek sen. — Tam mnieszo czort w ogniu i mowił do mnie: Jo ce dom pełny cieszynie piniędzy, ciej te mie powiesz, co bec ni może. A tego i o wej nie umnioł powiedzec.
Czując tę godkę, rzek młodszy sen:
— To jo pudę, tatku!
A ojc mu mówił:
— Jidz!
Jak nen młodszy sen przeszed do tego ognia, tak on widzoł, jak zły duch w ogniu cijem mnieszoł, i rzek do niego:
— Ciej te przegorniosz w tyle piniędzach, to dej i mnie od nich dzel.
Ale zły duch odpowiedzoł:
— Jo ce dom pełny cieszynie, ciej te mie powiesz, co bec ni może.
— To jo ce zaru powim! — odrzek ten młodszy sen. — Jo służeł u jednego gbura, chteren posodoł dwanosce koszk pszczół. A jo muszoł każdą pszczołę porachowac reno, ciej pszczołe welotywałe, i we wieczór, ciej przelotywałe.
— To może bec! — rzek zły duch. — To jo wierzę.
— Pożdejle! Moja godka jesz jidze dalij! Jak jo roz we wieczór wszetci pszczołę z nych dwanosce koszk rachował, tej jednyj nie beło. Wtym jo uczuł, że ję wilce w lese opadłe, a ona reczała jak wół. Tak jo zawołoł dwanosce gburów i ma szle na pomoc. Ale jak ma przeszła, tej ju wilce pszczołę zeżarły, le żądło od nij ostało. To żądło beło tak ciężci, że ma je udwignąc ni mogle. Tak jo je muszoł ostawic. A na drudzi dzeń jo są najął dwanosce gburów z dwanosce wozami i dwanosce porami koni i ma jachale po no żądło. Tam ma go porąbile, a dało z niego dwanosce fór, tak że sę pod nimi moste dzięłe.
— To może bec! — rzek zły duch. — To jo wierzę. Nie wiesz je czego jinszego? Ciej nie, to le jidz, póci jesz jes cały!
Ale chłopok rzek:
— To jo ce jesz co lepszego powiem: jo beł w niebie!
— To może bec! — rzek czort. — Ale jak te sę z nieba na ziemnię dostał?
— Decht letko. Tam w niebie prawie amniołowie draszowele jęczmiń, a jo se z tych jęczminnych plew ukręceł powróz i se po nim spusceł. A ciej sę ju powróz kuńczeł, tej jo z góre ucął, a na dole przewiązoł, jaż bełem na zemni.
— To może bec! — ciwnął czort.
Ale chłopok opowiodoł dalij:
— Jak jo beł w niebie, tej jo widzoł, że mój ojc w twoigo ojca gnój wozeł. A jak on nie chcoł cygnąc, tej on go rzemiannym batodziem podgonioł, a tak smarowoł, że mie jaż żol beło.
— To ni może bec! — krzyknął zły duch tak rozgorzony, że jaż na chwilę oprzestoł mnieszac w ogniu. — Mój ojc je Lucyper i króluje w piekle.
— Tero le mnie dej pełny cieszynie piniędzy! — rzek chłopok.
Rod nie rod zły duch mu muszoł dać tero od tych piniędzy pełny cieszynie...«
Gdy tłomacz wyłożył z mozołem cały tenor tej historyi, król wielokrotnie zażywał tabakę, otrząsał z pasyą palce i cierpko się uśmiechał.
Polecił tłomaczowi, żeby powiedział Kaszubie, iż podoba się panu jego opowieść. Dobrze jest, że na Pomorzu zaczyna już człowiek choć dyabłem gnój na pole wywozić. Lepiejby było, żeby go wywoził bardziej zwyczajnem bydlęciem, naprzykład, koniem lub wołem, a przy tej okazyi i ziemię lepiej uprawiał.
Co do dyabła, to na Pomorzu, i zgoła wszędzie w tem państwie; trzeba jegomości opanować i zaprządz do wywożenia nawozu, a batem, w istocie, rznąć od ucha, żeby i z niego był jakiśkolwiek pożytek. Pieniędzy zaś dostaną za bajkę nie »pełny cieszynie«, tylko obadwaj, Kaszuba i tłumacz, jeden na obudwu talar pojedyńczy. Wręczył monetę swym gościom i skinął na obudwu, żeby sobie już szli spać, ile zechcą. Już ich nie potrzebował. Gdy sam znowu został wśród nocy i ciszy wrócił do swych papierów. Ale nie czytał już raportów, nie przeglądał wykazów, nie pisał rozporządzeń. Opanowała go niepodzielnie poetycka wena. Nadeszło to właśnie po rozmowie z Kaszubą. Wena była niestrzymaną pasyą na Polskę i Polaków, szyderstwem z nienawistnej »liederliche polnische Zeug«...
Odnalazł w tece dawniejszy swój poemat w pięciu pieśniach pod tytułem: »La guerre de Confédérés«. Był to jeden z sześciu egzemplarzy, które pozostały z ogólnej liczby dwunastu, drukowanych u Schmidta w Berlinie, po rozesłaniu ich zaufańcom. Żaden temat nie dostarczał znakomitemu autorowi równie obfitego materyału do rozweselenia się, jak ta sprawa Konfederacyi Barskiej. Z lubością odczytywał sobie teraz własne szyderstwa rymowane z Sejmu 1763 roku. Na Sejm ten przybywa »Głupstwo«, a znalazłszy Polskę taką, jak po stworzeniu świata, ciemną i nieokrzesaną, — tychsamych starostów, żydów, niewolników i senatorów pijaków, poznaje swój lud po jego władzach i przymiotach umysłu, to też udziela mu błogosławieństwa. Odczytywał z uczuciem żywej satysfakcyi:
»Avec plaisir elle vit la Pologne
La même encore qu’à la création,
Brûte, stupide et sans instruction,
Staroste, juif, serf, palatin ivrogne,
Tous vegetaux qui vivaient sans vergogne.
Je reconnais mon peuple á son esprit —
S’ecria-t-elle, et sitôt les benit«.
Teraz po wszystkiem, co w tej podróży zobaczył, powziął w natchnieniu plan napisania nowego na Polskę paszkwilu, gdzie zamierzył wykazać niewolę chłopów, sprzedajność klas wyższych, rozpasanie namiętności, lenistwo, oraz wszelkie inne wady, cały obraz zgnilizny, który poznał dokładnie, przedewszystkiem za pośrednictwem Brenckenhoffa od agentki pruskiej w Polsce, hrabiny Skórzewskiej. Pierwszą rzeczą był, oczywiście, efektowny tytuł poematu. Wykombinował go w sposób następujący i właśnie rzucił na papier:
»L’ orang-outang de l’ Europe ou le Polonais tel qu’il est, ouvrage méthodique qui à remporte un prix d’histoire naturelle en 1779«.
Generał Dąbrowski, wziąwszy ze sobą batalion majora Sierawskiego i batalion pułkownika Fiszera, ruszył chyłkiem według wskazówek chłopca, nazwiskiem Ćwikliński. Po wertepach, dołach, parowach, przesadziwszy płoty ogrodów, parkany i rowy, dotarł do bramy Wodnej, czyli Wiślanej. Brama w istocie była napoły zepsuta i bez obrony. Bataliony wyłamały ją, weszły do miasta, przebiegły tylne ulice i z nastawionym bagnetem rzuciły się na osłupiałych Niemców. W tejsamej chwili zdruzgotane kulami wierzeje bramy Gdańskiej runęły i wojsko z północy wdarło się do miasta. Prusacy strzelali z okien i drzwi. Wreszcie, kiedy i Zachodnią bramę rozwalono, załoga w sile pięciuset ludzi z dowódzcą — poddała się. Zabrano działa. Chwytano niewolnika, zabierano bagaże i broń, uprowadzano konie, albo zdzierano z nich uprzęż, ściągano wozy do przewiezienia z pola rannych, chromych i osłabionych.
Stanęły wreszcie wojska w mieście.
Rozeszła się wśród nich wieść, że opanowane są Skarszewy i Miłobądz, a nieprzyjaciel z pośpiechem cofa się w mury fortecy. Wtedy jeden okrzyk rozległ się w szeregach:
— Na Gdańsk! Ku morzu!
Młody żołnierz polski ruszył teraz śmiało spod zdobytego Tczewa na tajemniczy ów Gdańsk, ku niewidzianemu jeszcze morzu. W początkach marca, w wietrzny dzień, idąc od Miłobądza gdańskim gościńcem, młoda armia ujrzała wielkie dymy i migające wśród nich czerwone i złote płomienie. To Prusacy podpalili gdańskie przedmieścia, zamykając się przed oblężeniem w fortecy. Płaskie niziny słały się wokół, zwłaszcza na wschodzie, za wielkim szlakiem Wisły. Oficerowie pokazywali żołnierzom widny z oddali czerwony zamek w Malborgu. Z zachodniej strony zaznaczały się wzgórza i lasy. Drzewny we mgle szlak wierzb i brzóz znaczył drogę bitą i krzyżownice boczne, zdążające w tamtę północną stronę, gdzie słały się po ziemi bure i śniade dymy. Serce żołnierza napełniało męstwo młodociane, kawalerska beztroska i wyższa ponad wszystko ciekawość. Lecz, — o, gościńcu gdański, strzelista i równa drogo! — ty wiesz, ile na tobie twardych legło kamieni i jak ściska serce twój widok! Podspodni lęk wił się nad tobą chyłkiem, niewidokiem, wiekuisty szatan dusz, nie mający kształtu, nie posiadający figury swej, podobny do kłębów dymu. Tajne czucia migały w nim, jak ogień, nie wiedzieć, co pożerający. Dymy rozpościerały się, lub składały, niby skrzydła olbrzymie, już to zapraszając obłudnie, pociągając zdradziecko, już zamykając widok nazawsze w ciemnicy śmierci wiecznej. Młoda brawura szła wprost w dymy, nie bacząc na lęk wewnętrzny, lekceważąc sobie dyabła samego. Wszystko jedno, co było na drodze, byleby u jej końca czekało zwycięstwo! Dym się wił ponad drogą, zdawał się o zwycięstwie zapewniać, ale zarazem z tegoż zwycięstwa chichotać. Ileż to już razy wałęsał się pośród tych okolic, towarzysząc zwycięscom i słuchając zwyciężonych szlochania! Ileż to razy tańczył nad drewnianemi chatami tych stron, gdy na nie klęska wojny spadała! Owijał się, jak sztandar powabny dookoła strzelistych wież gdańskich. Chmurą czarną zwisał nad urodzajnemi nizinami, niby dumanie głębokie nad dziejami zniszczenia pracy człowieczej, w którem śmieszny ród ludzki lubuje się nadewszystko. Pełzał okrwawionemi smugami po przedmiejskich ulicach, których, obiedwie strony czarne zgliszcza obiegły. Podrywał się z ziemi i wypadał pod chmury niebieskie w zawrotnym, radosnym tańcu.
Dywizya odpierając i pędząc przed sobą pruskie oddziały, przybyła wreszcie na wzgórza, otaczające fortecę. Wdarła się na ich szczyty. Leżał przed oczyma żołnierzy stary Gdańsk w wieńcu krwawych dymów. Rdzawe wieże maryackiego kościoła, strzeliste gzygzaki Franciszkanów, igła z pozłocistą figurą króla na prawomiejskim ratuszu, ruda masa kościoła świętego Piotra, ciemno-zielone szczyty świętej Katarzyny, szczytnica Karmelitów, wielki kwadratowy słup świętego Jana — i wszystkie inne ostrokończyste, lub zaokrąglone kształty wież wychylały się raz wraz zza czarnej dymu zasłony. Widzieli rzekę od północy, sztuczny zalew od południa i wschodu, oszańcowaną wyspę Holm w wód rozwidleniu, daleką wieżę fortecy Wisłoujścia, przed stu laty odbudowaną po pożarze, — oraz twierdzę nad samem już morzem, Neufahrwasser. Mieli przed sobą od zachodniej strony forty góry Gradowej, góry Biskupiej, Stolzenbergu i Wrzeszcza, tworzące mocną linię obronną. Oficerowie tłomaczyli żołnierzom, iż zadaniem dywizyi jest wedrzeć się między Gdańsk i Wisłoujście, odciąć miasto lądowe od fortu i dostępu do morza. Żołnierze spoglądali na to miasto i jego okolice, jakby na wielką mapę wojenną, przed ich oczyma rozpostartą. Widzieli drogi, idące od zachodu, skąd miało postępować regularne oblężenie, szturm na roboty gdańskie. Od wschodu i południa widzieli świeże umocnienia, wzniesione przez Prusaków i Moskali na wyspie Holm i na gdańskiej mierzei.
Za daleką Wisłą, za Nogatem, we mgłach wiosennych stała wśród swoich warownych stanowisk armia francuska. Wielki jej wódz miał główną kwaterę w zamku Finkenstein, czuwając nad Gdańskiem i nad Ostródą. Sto siedemdziesiąt tysięcy ludzi, uzbrojonych we wszelką broń zajmowało w wyciągniętych stanowiskach całą linię Wisły i Narwi. Wszystkie te korpusy po dwu dniach marszu mogły stanąć pod Ostródą. Gdy generał pruski Lestocq usiłował przebić się poprzez linie francuskie ku Gdańskowi, został odepchnięty pod Brunsbergą. A gdy wódz rosyjski Bennigsen uderzył na korpus marszałka Neya, Napoleon zebrał większą siłę i wyparł rosyan pod Guttstadt.
Wszystka siła francuska, wraz z wodzem, czekała na zdobycie Gdańska, ażeby, mając tyły zabezpieczone w zupełności, odrzucić armię rosyjską od brzegów morza, przerwać jej komunikacyę z fryskim zalewem, odebrać zasiłki, które morzem otrzymywała, rzucić się na Heilsberg i odciąć armię od Królewca, czyli rozłączyć Prusaków i Moskali.
A tymczasem z dwu stron na odsiecz Gdańska zbliżały się wojska rosyjskie i pruskie. Generał Kamienskoj w siedm tysięcy ludzi lądował w Neufahrwasser. Pułkownik pruski Bülow we trzy tysiące posuwał się ku Wisłoujściu gdańską mierzeją.
Nie zwlekając, kawalerya Sokolnickiego uderzyła na nich z całą forsą. Strzelcy legii północnej odbili przy pomocy gwardyi paryskiej ataki na redutę Holmu i mierzei. Legia północna i legia Jana Henryka Dąbrowskiego wzięły udział zarówno w oblężeniu Gdańska, jak w atakach od strony Żuławy. Legia północna zdobyła forty Wrzeszcza. Amilkar Kosiński sforsował Stolcenberg. Wtedy można było założyć paralele regularnej walki oblężniczej. Prusacy uderzyli z boku, od strony Szydlickiego wąwozu i zmusili batalion Malczewskiego do odwrotu. Tłum kozaków wypadł z twierdzy, a szarża pruskich dragonów rozbiła dwie polskie kompanie. Wówczas Dziewanowski powiódł swych ułanów do kontrataku. Sokolnicki z garścią jazdy wpadł na tyły wroga, Weyssenhof sformował piechotę, wreszcie biegła z pomocą artylerya Charelota, która tyle dokazała przy zdobyciu Tczewa. Sam marszałek Lèfebvre-Desnouettes poprowadził na bagnety batalion pułku drugiego, szefowstwa Downarowicza. Sam porwał bęben i przyspieszonym krokiem pędził ku nieprzyjacielowi. Atak świetnie się powiódł. Wzięto Cyganią górę bagnetem i zapędzono się aż pod same mury fortecy.
W atakach od strony Żuław raniony został pułkownik Downarowicz. Poległ na mierzei szef batalionu Parys. Wielu oficerów dało życie. Krwią swoją zafarbowali wody Leniwki i Motławy, ażeby ludziom gdańskim wolność wywalczyć. Z bezprzykładną furyą walczył pierwszy batalion drugiego pułku. Kamienskoj musiał się do Neufahrwasser wycofać. Bülow zmuszony został do odwrotu wzdłuż mierzei, ku Pilawie. Wówczas to około trzech tysięcy polaków uszło z twierdzy i do swoich znaków przystało. Zbuntowała się załoga Wisłoujścia i poddała twierdzę francuzom. Piechota polska zdobyła fregatę angielską »Sans-peur«, wiozącą amunicyę do fortecy. Artylerya polska świetnie ostrzeliwała forty Gradowej góry.
W drugiej połowie maja ze szczytu wyniosłej ponad Wrzeszczem góry, rozmiękłą po deszczach, gliniastą drogą schodził o lasce ranny w nogę podczas zdobywania Tczewa generał Jan Henryk Dąbrowski. Odwiedził był syna, ciężkiemi okrytego ranami, który się w klasztorze oliwskim leczył od kilku miesięcy. Komendę nad dywizyą objął był tymczasowo Amilkar Kosiński, — po nim Giełgud. Towarzyszyło twórcy legionów kilku oficerów. Ci objaśniali mu stan rzeczy i opowiadali o dokonanych wypadkach. Jeden wskazywał mu dymy dalekie ciągnące się nad wygiętą mierzeją. To tam czwarty pułk Ponińskiego miał już swoją kwaterę, zdobywszy Sienną Budę w krwawej bitwie. Inny opowiadał, jak żołnierze brnęli w wodzie, wysoko niosąc broń i sakwy z patronami, krok za krokiem, w boju zdobywając pruskie na mierzei stanowiska. Jeszcze inny pokazywał punkt daleki, gdzie brygada Schramma o brzasku marcowego dnia, podpłynąwszy na berlinkach pod prawy brzeg Wisły naprost wsi Fürstenwerder, wyszła na brzeg w ogniu dwudziestu dział bateryi pruskiej, które broniły tego umocnionego stanowiska. Opowiadano wodzowi, który z innego placu boju przybywał, jak to idąc krok za krokiem pod ogniem dział z Wisłoujścia i Neufahrwasser, Weyssenhof budował redutę dla odcięcia Gdańska od morza. O kilkaset kroków od wybrzeża kopano rów komunikacyjny, prowadząc go z lasu ku Leniwce a następnie naprzeciwko cypla wyspy Holm wyrzucano głęboką redutę. O świcie, ujrzawszy robotę, w nocy przez pułk polski dokonaną, Prusacy i Moskale rzucili się z miasta. Uderzyły działa z Wisłoujścia. Lecz pułk uderzenie wytrzymał i zachował swe miejsce w wykopanych rowach. Następnej nocy pogłębił i zakończył rowy. Na nic się już nie zdały wszelkie wroga wysiłki, ażeby zniszczyć te dzieła ziemne, które nosiły nazwę »Numer Dziesiąty«. Z zapałem i dumą wszyscy oficerowie opowiadali na wyprzódki o zdobyciu wyspy Holmu. Według ich relacyi, Weyssenhof strzegł reduty z częścią pułku czwartego, a kompanie woltyżerskie i grenadyerskie pod dowództwem podpułkownika Kamińskiego posunęły się lewym brzegiem Wisły, prawym Motławy, w stronę Gdańska. Po nocy w krypach przebyły rzekę i wdarły się na umocnione szańce wyspy. Dwa bataliony rosyjskie, broniące osuchu, zostały tym nagłym atakiem zaskoczone. Wybito je bagnetem, wystrzelano, wytopiono w Motławie. Ledwie połowa tych Moskali poszła w niewolę. Druga połowa śmierć znalazła w rowach i szańcach krwawego okopu.
Generał, wysłuchawszy tych raportów, sprawozdań i luźnych opowieści, poprosił oficerów, żeby go tutaj zostawili samego, gdyż życzy sobie w milczeniu rozpatrzeć pozycye. Gdy odeszli, zasiadł na pniaku obok drogi, ręce skrzyżował na kiju. Wodził oczyma po tym świecie rozległym. Miał przed sobą miasto, Leniwkę, Motławę, wyspę Holm, równiny Brzeźna ku Gielatkowu, — a w oddali morze. Szare smugi, jaśniejące w ciemnej ramie ziemi. I oto wzdrygnienie głuche ruszyło się znagła w piersi wielkiego żołnierza. Szloch krótki. Po nim ścierpnięcie krwi w żyłach. Mróz w szpiku kości. Uśmiech szczęśliwy zajaśniał na wargach.
— Moskale i Prusaki, — marzył z cicha, chichocząc, — tutaj razem, w tem gnieździe. Na wyspie Holm, u bramy zielonej Gdańska, — Moskale na straży. A moje młode Wojtki i Wawrzki w nich pospołu! Ten Holm wzięli.
Przyszedłem, — poszepnął do siebie, kiwając sennie głową. — Przyszedłem na miejsce, aż do morza. Zdala, zdala. Zza siedmiu gór, zza siedmiu rzek. Nie małom pogubił braci. Poginęli mi najmężniejsi w długich drogach, w zażartym boju. Słuchajcież wy, co śpicie w ziemi włoskiej, w ziemi francuskiej, w Szwajcarach, w niemieckiej ziemi: pognębiony jest Krzyżak i pognębiony jest Fryderyk! Szatan na wieki powalony jest o ziemię! Prawica boża popchnęła cesarza Francuzów i jego armie, ażeby tu szły miażdżyć szatana. Ludy obce — Franki, Bretony, Burgundy, Szwajcary, Belgowie, Holendry, Włochy, Badeńczycy, Sasy — musiały przyjść tutaj, nad Wisłę, tylekroć od wrogów naszego plemienia jarzmioną. Musiały wbród ją przekroczyć i tam na ziemiach straszliwej zbrodni krzyżackiej za dzieło sprawiedliwości krew wylewać. A ja sam z ziemi włoskiej przyszedłem tutaj i patrzę oczyma żywemi — w morze! Oglądam dokonane dzieło, którem w duszy wypiastował! O, Boże!
Niemała bieda zdarzyła się była w domostwie rybaka Jana Kąkola w Chałupach, — to jest, poprawdzie, w Ceynowie, — na Helu. Ojciec i podpora rodziny, Jan Kąkol, srodze a bez powodu zaniemógł. Wielkie go nawiedziły boleści, zwłaszcza w żołądku i w pasie, niemniej jak w głowie i w kościach, aż z dnia na dzień coraz bardziej słabnąc, rzeczony Jan Kąkol na całem ciele spuchł fenomenalnie. Strapiona małżonka chorego, gdy z domowych a wszystkim wiadomych leków żaden nic nie pomógł, sprowadziła była z Pucka pokątnego lekarza, imieniem Stanisław, a nazwiskiem Kamiński, który, — aczkolwiek z racyi złośliwego oskarżenia o szalbierstwo, czterykroć już w kryminale cierpiał, a po raz ostatni dopiero co z domu karnego w Grudziądzu wypuszczon, wrócił do lekarskiej praktyki, — istotnie w rzeczach powracania zdrowia narodowi kaszubskiemu wielką cieszył się wziętością w całem państwie Rzucewskiem, tudzież na Helu, jak długi. W ciągu dziesiątka dni medicus Kamiński przebywał w Chałupach, a ściślej mówiąc, w mieszkaniu Jana Kąkola, wszelkiemi sposoby i medykamenty lecząc chorego. Sporządzał różne dekokty i napoje z ziół i proszków, które ze sobą z apteki w Pucku przywiózł, — gotował kąpiele gorące, przedsiębrał wszelakie wiadome sobie zabiegi i wydawał rodzinie różnorakie do spełnienia rozporządzenia, zmierzające ku pokonaniu słabości. Wszystko to przecież zostało bez wyraźnego skutku. Chory był taksamo opuchnięty, jak przedtem, i jęczał z bólów, targających mu wnętrze.
Wobec takiego stanu rzeczy, po wyczerpaniu wszelkich medycyny arkanów i sposobów, medicus Kamiński przyszedł do nieuniknionego przeświadczenia, iż Jan Kąkol musi być oczarowany i nawiedzony od dyabła. Jako środek na tak fatalne położenie, zalecał dobrze rozejrzeć się we wsi, ktoby to mógł być taki, który nieszczęśliwego urzekł, ponieważ możnaby takowego złośnika do wypędzenia czarta przymusić. W Chałupach oddawna panowało domniemanie, wielokroć w zupełną przechodzące pewność, iż wdowa Krystyna Ceynowa, matka dwu dorosłych córek, Anny i Maryanny, oraz trojga dzieci nieletnich, zajmująca się wiązaniem sieci rybackich, jest czarownicą złośliwą. Niewiasta owa skoro tylko popadała z kimkolwiek w zwadę, kłótnię, zajście sąsiedzkie, złorzeczyła, ciskała przekleństwa, wyzywała złe i życzyła złego, co się też wielokrotnie spełniło, gdyż ludzie przez nią przeklęci wnet chorowali. Zdarzyło się też wielekroć we wsi, że bydło niespodzianie i bez przyczyny chorzało i zdychało, a był nawet przypadek, iż czternastoletnia dziewczyna, wskutek działania sił nadprzyrodzonych, które ta zła kobieta ode Złego odebrała, — zeszła ze świata. Wskutek orzeczenia lekarza Kamińskiego, powszechne podejrzenie w pewność się zamieniło. Cała wieś Chałupy rozbrzmiewała od jednogłośnego żądania, ażeby wdowę Ceynową zmusić koniecznie do wypędzenia czarta, którego swemi przekleństwy wegnała była w Jana Kąkola. We wszystkich checzach tylko o tem mówiono i ogólne było żądanie skończenia już raz z czarownicą. To też dnia trzeciego sierpnia tego właśnie (1836) roku rybacy Jakób Ciskowski z Gniezdowa, Piotr Budzisz i Piotr Kąkol, przysiężnicy z Chałup, zeszli się w szynkowni, a wypiwszy coś niecoś dla kurażu, oraz większą ilość stateczków bajryszu, posłali po sołtysa. Ów zaś sołtys, młody, dwudziestotrzyletni Jakób Freudel, syn zmarłego przed pięcioma laty starego sołtysa Freudela, uczył się był przez trzy zimy w Swarzewie zasad religii w szkółce tamecznej, mówił coś niecoś po niemiecku, gdyż służył później w wojsku, w piątym gdańskim pułku. Po reklamacyi wrócił do Chałup i objął po ojcu urząd sołtysa, żywiąc matkę i sześcioro rodzeństwa. Przysięgły Kąkol wezwał sołtysa, ażeby niezwłocznie zwołać mieszkańców całego osiedla Ceynowy, gdyż uczony Kamiński chce wskazać ludziom czarownicę, która wśród ogółu złe szerzy. Sołtys, sam wierzący w czarownice i w siłę wolnego ducha, — dał się nakłonić i rozesłał klukę, czyli narzędzie z drzewa, w które się wkłada rozporządzenia urzędu. Wkrótce na sołectwie, w mieszkaniu Jakóba Freudela zgromadzili się wszyscy mieszkańcy wioski, mężczyźni i kobiety: — Filip, Tomasz, Piotr i Jerzy Budzisze, Andrzej Komka, Jan Necka, Jan, Józef i Jakób Muża, Jakób Ciskowski, oraz Katarzyna Freudel, Klara Necel, Katarzyna Budziszowa, żona Jana Kąkola i inne. Wówczas przybył Stanisław Kamiński. Okazałym gestem polecił mężczyznom stać w izbie po prawej ręce, niewiastom — po lewej. A gdy się wszyscy we dwa ustawili szeregi, Kamiński wskazał na wdowę Krystynę. Obadwaj przysięgli wyprowadzili zaraz czarownicę z domu. Kamiński wyszedł również na podwórze i zaczął z miejsca bić Ceynowinę po głowie pięściami. Sołtys Jakób Freudel nie przeszkadzał mu w tej praktyce, albowiem sądził, iż taki gwałt należy do naukowego rytuału, do szeregu konieczności niezbędnych, zmuszających czarownicę do wypędzenia czarta z chorego Kąkola. Wdowa Ceynowina usiłowała wyrwać się z rąk medyka i w stronę Wielkiej wsi uciekać. Lecz przysiężnicy i ów Jakób Ciskowski z Gniezdowa dogonili ją i sprowadzili przed wzburzoną gromadę. Wtedy Kamiński podejmował z ziemi co grubsze kamienie i walił nimi w występną, gdy ją do chorego prowadzono. Wepchnięta znowu do domu Kąkola przez sołtysa, przysięgłych i Ciskowskiego, Ceynowina z wielkiego zalęknienia milczała. Dopiero gdy ją sam chory Kąkol kijem zdzielił, a Ciskowski na ziemię obalił, Kamiński zaś tęgo obcasem począł w głowę kopać, deptać nogami, a inni znowu żgać leżącą ostremi narzędziami, zaraz zmiękła i przyrzekła, iż chorego uleczy. Wtedy jej wstać pozwolono. Poczem przystąpiła do oczarowanego Kąkola i przetarła go dłonią po brzuchu, mówiąc:
— Janku, tobie już będzie lepiej...
Wobec tego sołtys i wszyscy i inni opuścili mieszkanie Jana Kąkola. Żeby zaś czarownica uciec nie mogła i żeby jej już więcej bez potrzeby nie poniewierano, sołtys zostawił w izbie dwu tęgich, młodych Budziszów, Józefa Pierwszego i Józefa Drugiego dla straży, a z surowym nakazem, ażeby jej zaś nie wypuścili z mieszkania. Dla zupełnej pewności lekarz Kamiński spał tej nocy w jednem łóżku z czarownicą.
Sołtys, przekonany, że Ceynowina była podwładną złego ducha, czyli posiadającą moc sprowadzania chorób, poczytywał za rzecz najsłuszniejszą przymus usunięcia choroby, którą Janowi Kąkolowi zadała, — zwłaszcza, gdy obiecała to wykonać. Uważał, iż wdowa czarta wypędzi, choroba minie i na tem cała sprawa do spokojnego przyjdzie kresu. Mniemał, iż wszystko, co się w jego obecności dokonało, miało cel pożyteczny, to też z zupełnym spokojem udał się do Wejherowa, gdzie miał w landraturze wyznaczony termin.
Tymczasem następnego ranka chory Jan Kąkol wcale nie wyzdrowiał, a więc obietnica czarownicy, poprzedniego dnia uczyniona, dotrzymana nie została. To też biegły w tych sprawach Kamiński zarządził, ażeby ją zawieźć na morze. Cały tedy tłum ludzi, na wyprzódki się śpiesząc, wrzucił Ceynowinę na wóz i w otoczeniu wzniesionych kijów, pięści, wśród klątw i zniewag, powiózł poprzez półwysep i pażycę nad Małe Morze. Tam na strądzie mocno jej ręce związano postronkami, wepchnięto w łódź i wywieziono na głębinę wiku. Rybacy przywiązali skazanej linę do pasa, a samą ująwszy za bary i nogi, rzucili w wodę. Widzieli wszyscy stojący na brzegu, którzy wśród wrzasku wielkiego na dzieło patrzyli, i widzieli wiosłujący na łodzi, iż się czarownica przez kilka chwil na wodzie trzymała, nim spódnice jej wodą nasiąkły. Gdy zaś poczęła w strachu śmiertelnym poprzysięgać się, iż do dwunastej godziny w południe tego samego dnia wyleczy urzeczonego Jana Kąkola, mimo iż już szła na dno, wyciągnięto ją liną z topieli i na brzegu morskim złożono. Tam jej znawca Kamiński podał do wypicia szklankę święconego wina.
Zaprowadzono ją do chorego powtóre i czekano cierpliwie a spokojnie, aż do dwunastej godziny. Stał i czekał w tłumie innych rybacki syn z Kusfeldu, wsi o milę od Chałup odległej, Marcin Budzisz, człowiek czterdziestoletni, bezżenny, zajmujący się wiązaniem sieci. Zimową porą, gdy dzieci rybaków w Chałupach nie mogły uczęszczać do szkoły odległej w Wielkiej Wsi, lub w Kusfeldzie, — a na miejscu szkoły nie było, — Marcin Budzisz przychodził, jako nauczyciel wędrowny, i za wynagrodzeniem uczył dzieci rybackie od grudnia po Wielkanocne święta z polskiej książki modlitewnej katechizmu, nie całego wprawdzie, lecz tylko dziesięciorga przykazań i »Ojcze nasz«, gdyż duchowny Swarzewski, ani ksiądz Tulikowski, dziekan z Pucka, nie wymagali więcej. Marcin Budzisz za młodu uczył się w szkółce kusfeldzkiej, u nauczyciela Brockmana sztuki czytania po polsku na książce do nabożeństwa. Po niemiecku nie mógł ani jednego wyrazu, lecz po polsku każdą książkę mógł czytać, a nawet potrafił cokolwiek, ale bardzo słabo i z trudem, prócz podpisu swojego nazwiska, piórem po polsku wyciągnąć. Ten to Marcin Budzisz był sam jeden w gromadzie innego zdania, niż wszyscy obecni. Wyszedł tedy na środek i twierdził, iż jeno Bóg sam jeden ma wszelką siłę i On to jeden daje ludziom, jeżeli się do niego szczerze modlą, moc sprowadzania chorób, a więc taksamo tylko przez mocną wiarę i żarliwą modlitwę może człowiek chorobę usunąć. Lecz to przymówienie się Marcina Budzisza żadnego nie wywarło wrażenia. Gdy do godziny dwunastej w południe puchlina nie zeszła i bóle nie ustąpiły wcale, tłum chałupianów na rozkaz ostateczny Kamińskiego, wśród strasznych krzyków, w szale bezprzykładnego gniewu, wrzucił Ceynowinę na wóz powtórnie i, wspólnem biciem popędzając konia, zawiózł nad morze i wepchnął do łodzi. Oczy były od szału wywalone i wściekłe. Gardziele zaschły od krzyku. Pięści były zaciśnięte i każda chwytała za kamień, kołek, nóż lub powróz. Zdarto z czarownicy szkaplerz, ażeby jej już nie bronił i dano jej wypić powtóre szklanicę święconego wina. Gdy łódź, odepchnięta od brzegu wiosłami kilku tęgich rybaków, wybiegła na morze, tłum na brzegu zawył, żeby czarownicę wrzucić w wodę coprędzej. Tak się też stało. Dwaj najtężsi maszopi, stojąc okrakiem na poganiaczach łodzi, podźwignęli za ramiona i nogi bezwładną kobietę, rozhuśtali ją w powietrzu i cisnęli daleko we wodę. Opita od święconego wina i pozbawiona szkaplerza, poszła na dno, jak kamień. Tłum chałupiański na brzegu uradował się niepomału, widząc, iż morze wchłonęło nareszcie występną. Rozchodzono się już z wolna, gdy rybacy wyciągnęli długą liną trupa topielicy. Pozostawiono go z pogardą na piasku wybrzeża ku podziwowi morskich wron i przestrachowi kulików.
We dwa dni później, powziąwszy wiadomość o karze, przybyła do Ceynowy starsza córka utopionej czarownicy, Anna, służąca w Gdańsku. Zamieszkała w domu matki z nieletniem rodzeństwem. Anna była w ostatnich dniach ciąży. Tłum mieszkańców Ceynowy poczytywał całą rodzinę skazanej za ród czarowniczy. Przeciwko Annie zwróciła się powszechna nienawiść. Żony rybaków podchodziły pod okna chaty wyklętej i wyzywały Annę, śmiercią jej grożąc, albowiem medyk Kamiński oświadczył, że i Anna jest czarownicą, kto wie, czy nie gorszą od matki.
Gdy zaś Kamińskiego i dziesięciu ojców rodzin odprowadzono pod konwojem wojskowym do inkwizytoryatu w Kwidzynie, nienawiść do Anny wzrosła dziesięćkrotnie. Pewnego dnia Piotr Kąkol, syn Marcina, którego zamknięto w Grudziądzkiem więzieniu, rzucił się na Annę Ceynowiankę z rydlem i zadał jej w głowę rany tak ciężkie, iż się w niebezpieczeństwie życia znalazła.
Zdawało się jednakże, że dyabeł po śmierci starej Ceynowiny nie ma już nad Chałupami władzy tak mocnej, jak przedtem. Nie miał już, widać, nikogo, kogoby mógł obdarzać nadsiłą do szkodzenia ludziom w tej wiosce. Spokojnie miotały fale morza srebrzyste wodne pyły na jasne piaski wybrzeża. Rybak bez trwogi wybiegał na tonie dalekie i ufnie zarzucał sieć w morze. Aliści pewnego dnia posłyszano ze drżeniem, że pewna kura, chodząca po dziedzińcu rybackiego osiedla, poczęła w biały dzień piać, jak kogut najtęższy.
Przerażenie ogarnęło wszystkie kobiety w Chałupach. Była to bowiem rzecz bardziej, niż oczywista, iż duch utopionej czarownicy Ceynowiny, będący ze Smętkiem w komitywie, wcielił się w kurę, w niej się schował i spokojnie błąka się po wsi. Z tego zaś wynikało przecie, iż w domu, po którego podwórzu taka kura chodzi i pieje, ludzie po kolei będą wymierali. Zwołani z morza rybacy przybiegli na miejsce. Cała ludność zebrała się na nowo. Radzono. Takie i owakie były zdania. Wreszcie w uroczystej procesyi wyruszyli wszyscy obecni w kierunku kurnika, w którym zaczarowana kura się kryła. Odnaleziono ją, zbadano i stwierdzono na mocy zeznań świadków, iż z wszelką pewnością to ta właśnie piała, jak kogut.
Wówczas procesya mężczyzn i kobiet wyniosła kurę, opętaną od dyabła, za wieś, nad morze. Tam w lesie, odnalazłszy stare, suche drzewo, związano kurze dyabelskie pazury i, obróciwszy jej łeb na dół, powieszono za nogi na suchej gałęzi. Długo nie chciał Smętek opuścić swego nowego mieszkania. Długo kura trzepała się zawzięcie. Czekano cierpliwie całą gromadą, dopóki w oczach wszystkich urzeczona kura nie wyzionęła podłego ducha, skażonego przez obrzydliwego inkuba. Dopiero, gdy z rozwartego w dół dzioba wyskoczył w piasek dyabeł, jego sztuki do pewnego czasu i stopnia wytępione zostały na Chałupach.
Łódź podwodna »U. 72 a« stała gotowa do drogi w gdańskiem schronisku. Od dwu tygodni przymusowo tutaj gościła, dowlókłszy się z Bałtyku do najbliższego punktu oparcia, dla reparacyi pewnych uszkodzeń swoich w jednej z komor water-ballastu. Uszkodzenie powstało z drobnej przyczyny: mały kamyczek okrągły, wielkości mniej, niż gołębiego jaja, nie wiadomo jakim sposobem przedostał się do jednej z robinet, przez które komory, obciążające łódź wodą, komunikują się bezpośrednio z otchłanią morza. Kamyczek ów zaparł otwór i gdy powietrze ścieśnione, pchnięte z basenów przez kierownika łodzi, nie mogło podołać zadaniu wydalenia całkowicie brył wodnych z komory o zatkanym otworze, ściany tego naczynia doznały uszkodzeń rozluźnień i skrzywień. Doprowadzona przez mechaników stoczni do porządku, łódź była gotowa i sprawniejsza w każdym ze swych organów, bardziej, niż kiedykolwiek. Komendant tej łodzi, kapitan Otto hrabia von Arffberg-Dusemer, skorzystał z czasu nieuniknionego postoju jego statku i odwiedził rodzinę w majątku dziedzicznym na kaszubskiem Pomorzu. Dwutygodniowy termin przebiegł mu, jak jedno niepostrzeżone mgnienie źrenicy. Młody oficer nie zdołał oczu przestrzeć, gdy już trzeba było wracać na oznaczoną w rozkazie z góry godzinę i minutę. Wrócił oczywiście, na oznaczoną godzinę i minutę, bez chwili opóźnienia. Na odjezdnem mówił do sąsiadów i znajomych, którzy go żegnali, iż czuje się wyrestaurowanym, silniejszym i pewniejszym po przebytych miesiącach w otchłaniach oceanów i mórz, — bardziej jeszcze zimnym, doskonałym i gotowym do czynu, zupełnie, jak jego ukochana »U. 72 a«. W takim właśnie nastroju lustrował statek od końca do końca, od wyrzutni torped, poprzez izbę załogi, pomieszczenie akumulatorów, nawę centralną, kotłownię, maszyny, motor elektryczny, skrytkę oficerską i kesony zabezpieczające. Oglądał okiem znawcy i poskromiciela owe wewnątrz statku dzikie zwierzęta uśpione, które drzemały posłusznie, gotowe ocknąć się i wybuchnąć na każde jego skinienie w głębokości siedmiu metrów pod wodą. Gładził dłonią olbrzymie cylindry, potężnie nitami skowane, leżące wzdłuż ścian łodzi, lufy gruboskórne, w których wnętrzu zawiera się powietrze ścieśnione, owa siła fundamentalna istnienia, oddechu, działania, zanurzania się i wypływania, a wreszcie moc zadawania śmierci wrogom. Lustrował manometr, dobrotliwy, ostrzegawczy i wskazujący znak, czy dosyć jest dla oddechu powietrza, czy ono jest dostatecznie czyste i jak długo jeszcze trwać może wędrówka pod wodą. Oglądał szczegółowo ster i wały śruby okrętowej, ślniące od pracy i tłuszczu, — tudzież sześć poziomych, siostrzanych sterów do zamykania i otwierania water-ballastów. Odnowa, pieczołowicie badał swe drogocenne delikatne i precyzyjne przyrządy, z któremi zrósł się był, stowarzyszył, zbratał, jak z własnemi rękoma, zębami, słuchem i wzrokiem. Obejrzał dokładnie sześć swych torped i oko wszechwidzące — periskop. Wszystko było na wyżynie doskonałości, zaiste bezgrzeszne, niezrównanie czyste, sprawne w ruchu czy czekaniu, i gotowe. Armaty na pokładzie, namaszczone tłuszczem, zdawały się salutować wodza. Ekutila, zatrzaskująca główne wejście, ze śrubami i mutrami, zlustrowanemi aż do wydalenia najlżejszego pyłu, stała otworem. Wypróbowana załoga z dwudziestu ludzi precyzyjnych, sprawnych w akcyi, o sercach ze spiżu, nieulękłych, zimnych, zaprawionych w ogniu i wodzie tak doskonale, jak periskop i manometr, stała w szereg idealny wyciągnięta, oddając pozdrowienie żołnierskie z radosną ekstazą. Drugi oficer łodzi, Konrad Klang, przechadzał się spokojnie wzdłuż wąskiego zewnętrznego chodniczka, na przestrzeni kilkudziesięciu metrów pokładu. W chwili gdy hrabia Otto wszedł z brzegu po kładce na statek, uścisnął w milczeniu rękę Konrada Klanga. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Jakieś półgłośne mruknięcie wystarczyło obudwu za długość powitalnych wyznań i objaśnienia szczegółów. Pewne spojrzenia, blade lub drwiące półuśmiechy, błysk źrenicy, lub poruszenie brwiami wskazywało ten, lub ów drobiazg, gdy zeszli na dół z kijosku komodora do wnętrza. Tam oto coś wyczyszczono na nowo, złożono inaczej papiery, wyprostowano ową zmiętą mapę, zaopatrzono dwa sąsiadujące ze sobą łóżeczka oficerów w nowe, iście dziecięce, poduszeczki z inicyałami haftowanemi bladoniebieskim jedwabiem. Ta oto z koroną — dla jego wysokości pana hrabiego. A ta druga, z ordynarnie demokratycznem KK — dla nizinnego Klanga.
Wrócili obadwaj do »nawy« i przez chwilę stali pochyleni nad dolnem zwierciadłem periskopu. Zcicha jeden po drugim, jęknęli na myśl, że oto znowu skazani są na swe wzajem przymusowe braterstwo, wewnątrz tej hermetycznie zakorkowanej butelki.
— A więc znowu, Otto... — mruknął Klang.
— Znowu, mój stary.
— Naniosłeś tu jakiegoś leśnego powietrza...
— Leśnego powietrza... — powtórzył hraba Otto z bladym, nader bladym uśmiechem. Tak radośnie było oddychać, jeśli nie leśnem, to prawdziwem powietrzem! Świadomość, że się niem jeszcze oddycha, uczyniła je nieskalanem, drogiem, miłem, radosnem, a nawet »ojczystem«. Nie mówiąc o tem do siebie, z tej właśnie cechy powietrza uśmiechnęli się z drwiną łagodną. Trzeba było dać rozkaz. To też komodor Otto von Arffberg dał rozkaz. Kładkę odsunięto. Z trzaskiem upadła na kamienie bulwaru. Motorniczy puścił w ruch dźwignie benzynowe, dające szybkość znaczniejszą, niż elektryczne, i łódź drgnęła, zbałwaniła wodę dookoła siebie, a potem szybko posuwać się zaczęła wzdłuż obmurowanych brzegów Wisły. Mijała rozmaite statki, spoczywające w przystani i, jak pocisk, wysunęła się w morze. Nadchodził wieczór marcowego dnia. Brzegi było jeszcze widać. Żółte wzniesienia, rude pochyłości, lasy, niziny... Otto von Arffberg odwrócił się w stronę tych brzegów i patrzał, jakby miał nadzieję, że tam coś dostrzeże. Ale widok dalekiego lądu chwycił go zbyt mocno za gardło. Pętla stryczka nie ścisnęłaby mocniej! Komodor odwrócił się raptownie i ze zmarszczoną powieką patrzał w morze. Złomy wodne wznosiły się wokoł, chlaszcząc swemi gładkiemi ciałami stalowe boki łodzi nieustraszonej. Złośliwe piany raz wraz, z prawej i lewej strony przelatywały przez wąski pokładzik.
Ruchliwe krople zdawały się być uosobieniem ciekawości, chytrem badaniem i szpiegowskim wywiadem morza o tym żelaznym stateczku. Dwaj oficerowie stali jeszcze w kijosku komendanta, pojąc się powietrzem. Żołnierze przemykali się chyłkiem, bez szelestu po chodnikach i wzdłuż balustrady, niby to załatwiając jakoweś czynności, coś tam ścierając, czyszcząc, zawzięcie polerując, a w gruncie rzeczy również ostatnie łyki czystego wiatru podkradając. Składany komin dymił bujną, niebieskawą sadzą gazów Diésela, a zewnętrzny ster, nieruchomy, jak nastawione skrzele okonia, kierował łódź na zachód. Na zachód! W tę stronę, gdzie zdawała się zwisać czarna kortyna, za którą wrzało tajemnicze życie walki, nigdy nie mającej mieć końca. Wnet zatoka gdańska została w tyle. Hel począł uchylać się w piany. Wystrzeliła przed oczy szczecińska smuga ziemi, w oddali już przez noc pochłonięta. Ostre zimno przejęło obudwu oficerów. Zeszli do wnętrza i, nie zamykając jeszcze zawory, a wciąż posiłkując się motorem gazowym, bezpiecznie i szybko płynęli w swą stronę.
Gdy Konrad Klang zaglądał wciąż tu i tam, dawał gderliwe, zrzędzące i szorstkie dyspozycye załodze, wszyscy wyznaczeni do specyalnych obserwacyi i ruchów czynili swą powinność ze spokojem i dokładnością maszyn, a kucharz okrętowy, biały jak paulin, w swem przeczystem laboratoryum, przygotowywał w świetle lamp elektrycznych zimne potrawy, układając je czystemi rękoma na skromnych naczyniach, Otto von Arffberg przeszedł niepostrzeżenie do maleńkiej kajutki oficerów i na składanym stołku spoczął przy swem posłaniu. Zakrył twarz rękoma i w skamieniałej postawie rozważał i oglądał swe sprawy wewnętrzne. Ogarnął go całego, znagła, jak paraliż, — żal niestrzymany, niezwalczony. Silny oficer wiedział, że nie miejsce to przecie i nie chwila na upust i wylewy takiego uczucia, lecz na skutek kontrastu, istniejącego w naturze i konstytucyi człowieka, właśnie tego niestosownego i karygodnego uczucia zdławić nie mógł. Ujrzał przed sobą, ujrzał żywym wzrokiem białą ścianę starego pałacu, fryderykowskie pamiętającego czasy, ścianę zagłębioną w ciemny park, jakby się, żywem obdarzona czuciem, tuliła w drzew objęcia. O, drzewa! Jakaż mowa wypowiedziećby mogła wspomnienie ich szumu!... Olbrzymie świerki o konarach rozpostartych po ziemi, po szorstkim, nagim, zimnym gruncie, gałęzie wielkie i dalekie, obwieszone włochatemi kiściami! Szczyty kołyszące się wśród obłoków marcowych, przepływających nisko nad ziemią! Samotna jodła chwieje się tam wśród pustej, rudej łąki. Pień jej, niebieski prawie, przechodząc w szczyt uschnięty, podaje się naprzód i w tył, wahadło żalu w tym ciemnym ogrodzie. Nasunął się przed oczy ów park, równie stary, jak pałac. Niektóre zaś w nim drzewa stare są pewnie, jak okoliczne góry. Rozesłany między cudnemi Pomorza wzgórzami, na ogromnej, wielomorgowej przestrzeni, połączył się z lasami, które po górach płyną w dal, jako jedna wielka chmura. Długie aleje lip otwierały się przed oczyma, rozcinając park na połowy. Nad smutnym, ciemnym basenem, leżącym w kamiennem łożysku, stały te drzewa obumarłe. Szelest wody spadającej ze zbiornika do niszy kamiennej, wyciosanej w wielkim głazie, łączył się z szumem, który wydają na wietrze konary drzew, odartych z listowia. Za alejami lip, z prawej i lewej strony rozpościerały się półkola iglastych olbrzymów, w czarną masę zwartych, straszących ludzi szumem swym w noce marcowe. Przypominały się puste łąki, na których samotne, porzucone jodły lub dęby, praszczury tej okolicy, taiły w kształtach swych nieodgadnioną dumę czasów, wzgardliwą na wszystko ludzkie obojętność, a przecie wszystko ludzkie pociągającą ku sobie. Daleko trzeba było iść, ażeby trafić do tajemnicy tego parku cudnego. Wśród najstarszych świerków, czarną gęstwiną zarastających płaszczyznę podaną ku górze, nagle trafiało się na tajemnicę: olbrzymia marmurowa tafla leżała wśród drzew na ziemi, lśniąca i czarna. W cieniu poddrzewnym rzucały się w oczy wielkie złocone litery, świadcząc, iż tu leży pochowany hrabia Rudolf von Arffberg-Dusemer, kawaler żelaznego krzyża, porucznik huzarów, dwudziestopięcioletni młodzieniec, który zginął na polu chwały kędyś w głębi Polski rosyjskiej.
Widok w marzeniu tego samotnego grobowca, który w sobie ukrywał zwłoki bohatera, nanowo dreszczem rozkoszy serce przejął. Omdlało nanowo i umierało w sobie skurczem radosnym. Oczy widzą dokładnie ciemną taflę grobowca. Ręka przesuwa się po płotku drewnianym z gałęzi świerkowych, po szorstkich sęczkach i igłach. Wyrywa się z piersi szloch głęboki:
— Rudolf! Odpuść!
Ale odpowiedzi niema i odpuszczenia nie będzie. Milczenie zalega.
Woda morza szumi za grubemi szkłami okienek. Szybko lecą posłuszne fale. Snują się, bielejąc w nocy, jako kształt wciąż jednaki. Milczenie zalega.
Otto von Arffberg ujął głowę swą w obie ręce i trzymał ją tak oburącz, żeby w niej wszystko na wodzy i w ryzach utrzymać. Chwilami bowiem wybuchała w nim męka, jak erupcya przepotężnej, niszczącej wszechmocy. Młody komodor przeciągał ręce po twarzy i przecierał oczy. Nachylił się do szyby okienka i wodom lecącym ku wschodowi powierzał to imię — Szaleństwo swej duszy:
— Teresa!...
Oto krótka tej sprawy historya: Teresa była żoną poległego Rudolfa, przyrodniego brata Ottona von Arffberg. Gdy komodor Otto był na wyprawach dalekich przy pobrzeżach Ameryki, w oceanie atlantyckim, i tam zatapiał okręty amerykańskie, francuskie, angielskie, nie wiedział wcale, że brat jego poległ, że zwłoki jego przywieziono z głębi Polski i złożono w parku rodzinnego miejsca. Ojciec obudwu braci, starszego Ottona i młodszego Rudolfa, już nie żył. W pałacu mieszkała macocha Ottona, z Teresą, żoną Rudolfa, poślubioną przezeń na sześć tygodni przede śmiercią. Młode małżeństwo żyło ze sobą zaledwie parę tygodni. Gdy Otto przybył na wieś, ażeby kilkanaście dni zabawić, pierwszy raz zobaczył nową swoją bratową, a już wdowę, Teresę. Teresa nosiła żałobę po mężu nie tylko zewnętrznie za pomocą sukien, lecz żałobę duszy. Kochała zabitego równie głęboko, jak kochała swego żywego małżonka, poślubionego z szalonej, wzajemnej miłości. Była sama jedna w ogromnym pałacu, w ogromnym parku, z tą nieudźwignioną płytą marmuru. Położyły ją na grobie ukochanego junaka obiedwie, — nieszczęśliwa matka, hrabina von Arffberg, i nieszczęśliwa wdowa. Teresa biegała codzień na grób męża, — rano, nad wieczorem i w nocy; — wyklęczała tam doły w ziemi czarnej, wilgotnej, łzami wymywała nieubłagane żłobowiny napisu. Pod pokrywą spokoju, nałożonego na twarz, jak maska, za pospieszną gmatwaniną zajęć domowych, za zasłoną lektury, muzyki — taiła się straszliwa zgnilizna uczuć żałobnych, bez początku i końca, bez przyczyny i celu. Wlokło się w dal umieranie duszy, brodzenie w koło po topielisku bezpowrotnej i bezcelowej tęsknoty. Książki nudziły Teresę, muzyka ją rozdrażniała, rozmowy z ludźmi napawały taką do dwunogich zwierząt odrazą, iż wolała stokroć szum drzew i szmer wody, polot marcowych obłoków i dalekie rżenie koni. Jedyny pisarz, który z nią rozmawiał językiem zrozumiałym, to był hrabia Fryderyk von Hardenberg, który się przezwał Novalisem. Rozumiała jego wiersze, pisane po stracie narzeczonej. Lubiła powtarzać sobie podczas błędnych w parku wędrówek naiwne słowa:
»Immer wächst und blüht Verlangen
Am Geliebten festzuhangen,
Ihn im Innern zu empfangen,
Eins mit ihm zu sein.
Seinem Durste nicht zu wehren,
Sich im Wechsel zu verzehren,
Voneinander sich zu nähren,
Voneinander nur allein...«
Ale i te słowa nie zawierały w sobie ani cienia istoty rzeczy, ani podobieństwa uczuć rzeczywistych. Nie był to Gesang der Toten, jak zapewniał tytuł utworu. Wiał z tego zbioru brzmień snobizm żywotny, jakże niepodobny do śpiewu umarłych, który huczy w duszy kochającej na ziemi, pustej po stracie! Lecz słowa te przymilały się, łasiły, schlebiały duszy samotnej splotem swym sztucznym, artystowskim, zrobionym na urząd. Więc powtarzała je sobie, w ciszy parku i lasów, jak zapewnienie o wierności sługi, dobrze wyuczonej. Leciały dokądś, wciąż dokądś niepowstrzymane obłoki, przeszywał serce świerków bezlitosny poszum nocny, darła je woda, przelewająca z miejsca na miejsce wiekuistą swoją beztroskę. A sprawa była zawżdy tasama, tasama, jak kamień, przywalający zwłoki Rudolfa von Arffberg, jak napis na tym kamieniu, wiekuistą wyrażający bezlitość wszechrzeczy. Teresa nie czuła się tutaj na ziemi z niczem związaną. Czuła się taksamo kosą podciętą, jak Rudolf. Z nim żyła w małżeństwie, ale nadmiernie dalekie rozdzieliły ich przestrzenie. Nieraz w wietrze zimowym, szczególniej na samotnych wśród lasu wyprawach, słyszała jego głos, brzmiący tuż, obok skroni. Zdawało się, że on wydaje jakieś grzmiące rozkazy. We snach bardzo często czuła jego pocałunki. Słowa płonące od miłości wpadały w jej usta, niby ogniste języki. I znowu, po otwarciu powiek, nastawało milczenie.
Dzień spychał dzień i tydzień spychał tydzień. Gdy przyjechał Otto, chodzili na grób Rudolfa we dwoje. Łączyła ich miłość do zmarłego, — ją małżeńska, — jego braterska. Siadali na skraju płyty i trawili godziny w milczeniu, albo wypowiadali wyrazy nieliczne, — jakaż bowiem mowa mogła ich żal wyrazić? To też dyskutowali nieraz o rzeczach obojętnych. Otto opowiadał Teresie o swych wyprawach, tak dziwacznych, fantastycznych, straszliwych, jak o rzutach w oceanie rekina z ludzką duszą, w jednej osobie piraty, bersekiera i rycerza z bajki. Słuchała go z dziecięcym półuśmiechem, z panieńskiem zalęknieniem, napoły wierząc, iż takie sprawy mogły się w istocie wydarzyć. Zbliżyli się wtedy i zespolili duchowo, jak brat z siostrą — w ciągu trzech dni zaledwie. Oto był wreszcie na tej ziemi człowiek, któremu mogła powiedzieć wszystko, co czuje, wyrazić wszystek żal i nietylko żal, lecz wypłakać łzy, nurtujące z głębi serca, — wyznać krzywdę swoją, — zanieść skargę na los, — wyspowiadać się w małych a wszystko obejmujących słowach, w niemądrych a głębokich okrzykach, w krótkich powieściach, w spojrzeniach, w westchnieniach, w przemilczeniu. Wszystkiego wysłuchał. Wszystko umiał zrozumieć, jak sędzia, doradca, nauczyciel, pocieszyciel, lekarz, — bardziej, niż brat, bo prawdziwie, jak siostra. Jak we śnie, Teresa szła z nim codziennie, rano i wieczorem, za dnia i w nocy, na grób męża i, jak we śnie niepojętym, tam z nim przebywała. Byli razem We dwoje. Byli trzema osobami, a jedną jedyną duszą. Gdy zimne marcowe noce ściskały ziemię, a wiatr przenikał park opustoszały, Otto otulał Teresę płaszczem i przyciskał ją do swego serca mocnego. Nie pozwalał drżeć i jęczeć bez miary. Zakazywał płakać, gdy zbyt długo płakała. Ocierał łzy i zmuszał do uśmiechu. Gdy zaś nie mogła wydobyć ze siebie ani cienia uśmiechu, wycisnąć słowa ulgi, nakazywał w imieniu Rudolfa. Nachylali się wraz obydwoje i na zimnym kamieniu składali pocałunek długi nieskończenie, jakoby na czole marmurowem bohatera. Poczem mogła spokojniej podnosić na niego oczy i patrzeć w źrenice surowe, »bersekierskie«, aż do cichego i łaskawego na ustach uśmiechu. Przytaczał jej wtedy o Rudolfie zabawne historyjki z dzieciństwa, z młodości, ze szkoły wojskowej, opowiadał szczegóły z życia młokosowskiego w stolicy, gdy jej obadwaj wcale jeszcze nie znali. Podniecał w niej miłość do Rudolfa, do nieszczęśliwego, rannego, konającego, który śpi teraz w ziemi zimnej, w grudzie nieubłaganej, pośród głazów i korzeni drzew, — sam jeden w nocy ciemnej. Sam wówczas gorzko płakał. A podniecał miłość Teresy do Rudolfa, zcicha cedząc przez zęby słowa tegoż Novalisa:
»So in Lieb und hoher Wollust
Sind wir immerdar versunken...«
Zdarzyło się na piąty dzień pobytu młodego marynarza w domu rodzinnym, że, jak zwykle, wyszedł nad wieczorem z Teresą »do Rudolfa«. Był ostry chłód, śnieg w postaci gruboziarnistych krup zjadliwie z boku zacinał. Nie długo też mogli być na grobie. Wyszli z parku przez boczną furtkę i udali się w las otaczający. Lasy tamtejsze okrążały pałac wokoło, milami szły w głąb kraju, wieszając się po okrągłych wzgórzach i spływając w zaciszne doliny. Otto i Teresa szli szybko, pierwszą napotkaną drogą. Droga była równa, jak po stole, świetnie wyszutrowana, zbocza wzgórz opasywała niepostrzeżenie swą półkolistą pochylnią, to też obydwoje daleko zabrnęli. Trafili na istne ostępy jednakich gęstych sosen, które, zwartym stojąc borem, tworzyły ciemnicę groźną i milczącą. Suche mchy szare wisiały na tych jednakich, złowrogich drzewach i zeschłe igły zżółkłym pokładem zaścielały ziemię, mimo iż śnieg był w powietrzu i na gruncie od rana. Odpychająca groza wiała z tej głębi czarnej, głuchej, pełnej tajemnicy, Teresa odstąpiła w tył, nie mogąc oderwać oczu od tej połaci boru, schodzącego dokądś w dół, jakby w przepaść daleko głębszą, niż była w istocie. Otto podał ramię bratowej i prosił, żeby się cieplej płaszczem okryła. Wrócili. Powrotna droga wydała im się krótszą i jeszcze bardziej łagodną, niż ją poznali, idąc w tamtę stronę. Pomykali szybko, bo już mrok schodził. Ale w połowie drogi do pałacu śnieg począł ciąć coraz gwałtowniej i przelatująca burza śniegowa zmusiła ich do zatrzymania się na czas pewien. Obok drogi były w zboczu góry dawne kamieniołomy, zaniechane już, widać, gdyż zżółkła trawa zarastała dno areny, wyszarpanej w wapiennem zboczu pagórka. W głębi tego boiska stały jeszcze pieczary po wyłupanej caliźnie, a nad nimi zwisał kożuch ziemny, na którym rosły dzikie tarniny, głogi i krzewy. Otto sprowadził Teresę w to miejsce, ażeby burzę przeczekać w ukryciu. Usiedli na złomie wapniaka, pod pokrywą zwisającej gleby, w głębi płytkiej framugi. Szelest ostro sypiącego śniegu zawierał w swych wzniesieniach i kadencyach jakby jakąś przygłuszoną melodyę, której słuchem najbardziej wytężonym niepodobna było pochwycić. Było to echo czegoś znanego, wiadomego, swego... Nic nie mówiąc do siebie, słuchali tego głosu. Nie mogli poruszyć ręką, ani nogą, odwrócić na bok głowy. Bali się podnieść oczu, przemówić słowa. Objęło ich niewypowiedziane przerażenie. Wionęło na nich zimno śmiertelne, od którego krew stanęła w żyłach. Nie wiedzieli, co to jest, jak to odepchnąć od siebie, — jak to nazwać, gdyby o tem mówić wypadło. W skostnieniu obopólnem milczeli. Śnieg szybko ubielił ziemię. zasypał drzewa w górze i pryskał w twarze szorstkiemi kryształami. Knieja, zbiegająca ku dołowi, westchnęła wszystkiemi wraz drzewami. Otto poczuł, że krew zalewa mu szyję, twarz, czoło. Zdawało mu się, że za chwilę zemdleje z rozkoszy i wstydu. Wolałby był, żeby ów ktoś, co w jego chyże czucia i spłoszone myśli patrzał z szyderstwem, żeby ów niezwalczony instygator rzucił między oczy rękawicę zniewagi. Wolałby był, żeby go chlasnął publicznie w twarz, żeby go znieważył wśród ludzi, niż to duszące, nieme sam na sam z bratem umarłym. Ale poznał, że to wszystko i tak na nic. Przyszło mu na myśl, — przez chwileczkę, — czy też ona wie? Nie mógł spojrzeć. Nie! To było nad siły. To też, nie odwracając głowy w jej stronę, mruknął:
— Trzeba będzie jednak pójść, gdyż to nie nacichnie tak szybko.
Słuchał, co odpowie. Stulecia minęły, a ona nie mówiła ani słowa. Ani słowa! Ani słowa! Ani słowa! Wstała wreszcie i zawinęła się w płaszcz. Nareszcie, już było po wszystkiem. Poszli szybko. Teresa biegła. Pociemku trafiła do furtki, która za nią głośno w mroku trzasnęła. Skręciwszy w lewo, znikła między gęstwiną, świerków prastarych. Idąc jej śladem, krętą uliczką, Otto przybył do grobu Rudolfa. Ciemno już było, ale pod nawisłością konarów poblask zorzy przyświecał. Otto zobaczył Teresę leżącą wzdłuż całego nagrobka. Jak na łożu. Chciała, widać, objąć zmarłego małżonka pieszczotą miłosną, ogarnąć go barkami, osaczyć sobą, pod plecy mu szpony przecudnych dłoni podesłać. Ale drapieżne szpony miłości trafiły na szeroki — szeroki skrzyżal polerowanego marmuru. To też się te ręce rozpadły krzyżem, a rozpalony policzek przypadł do liter bez litości, bez miłosierdzia, wyżłobionych w kamieniu. Tyle jeszcze było półświatła od zorzy, że Otto widział zarys nóg odsłonionych spod krótkiej sukni, spod płaszcza w upadku rozrzuconego, kształt niewymownego uroku goleni, aż do kolana widoczny. Teresa była tak bezwładnie i bezsilnie rzucona na płytę, ręce jej i nogi były tak bez wdzięku i świadomości poniechane, że Otto powziął myśl, iż pewnie serce jej pękło i umarła.
I wtedy głęboko zapragnął, żeby raczej była umarła na sercu i w objęciach brata. Powziąwszy ten wybieg tchórzowski, czekał spokojnie, oparty o płotek z gałęzi świerkowych. Ciemność schodziła zupełna. Mrok się rozpostarł i wchłonął w siebie Teresę. Tylko blady zarys nogi w jedwabnej pończosze, jako jedyny ślad istnienia Teresy, wynikał jeszcze z ciemności. Drżąc na całem ciele, jak w ataku konwulsyi, Otto von Arffberg minął drzwiczki w ogrodzeniu i usiadł na krawędzi płyty marmurowej. Położył rękę na dłoni Teresy i zamknął tę dłoń w swej ręce. Niestety! Nie umarła. Więc wstał ze swego miejsca, nachylił się i podniósł bezsilną z tej bezlitosnej płaszczyzny. Leciała mu przez ręce. Głowa jej nie trzymała się twardo na szyi. Nogi były bezwładne. Objął ją ramionami i postawił na ziemi. Westchnęła. Wziął w swe ręce jej głowę czarującą, owianą jasnemi włosami. Nachylił swą twarz do jej twarzy i zaglądał w niewidzące oczy. Ach, jakąż poczuł rozkosz, składając usta na cudnem licu i czując w wargach ostry, słony smak łez, płynących spomiędzy rzęs zmoczonych! Trzymając Teresę w objęciu i przytulając ją do serca, nie ciało ludzkie obejmował rękoma, lecz kształt widomy niepojętej miłości, na którą skazany jest ludzki gatunek. A poruszenia jej niewinne w swem ślepem zaufaniu, oddające całość istnienia dla zdobycia ulgi, nie były to czucia cielesne, lecz czarujące w swej tajemniczości, wzniosłe w swem życiu, nieskazitelne w swych objawach odruchy przeczystej duszy. Śnili obydwoje sen ukojenia, gdy ciężka, bezwładna głowa upadła na piersi brata, a ręce oparły się na jego ramionach. Gdyby Otto obnażył ją, albo nawet fizycznie posiadł w tej chwili, Teresa nie opierałaby się wcale. Była, jak obłok, zmęczony długą w wichrach podróżą, i temu innemu wichrowi, który z obcej strony nadleciał, podwładny. Gdy osuszał rozżarzonemi ustami jej mokre policzki, nie czuła tego, że ją całuje. Te pocałunki były jakgdyby czynnemi słowami ukojenia i uciszenia, trzeźwiącem potrąceniem w lodowatej cierpień kostnicy. Dla niego cóż mogło być ponad tę rozkosz wyższe? Nic — zaiste. — Nie wiedział, gdzie są oboje. Nie wiedział, kto on jest: — Rudolf, czy Otto? Szli ku domowi bezwładnemi krokami, w milczeniu. A nim doszli do drzwi pałacu, ścieżką, zachylającą się w prawo i w lewo, dokonało się dzieło straszliwe, defloracya duchowa Teresy, choć nie zbliżyli się do siebie i nie dotknęli się do siebie nawzajem ani nawet krajem szaty. Otto von Arffberg, siedząc w małej kajutce oficerów łodzi podwodnej, rozpamiętywał szereg dni następnych, tydzień upłyniony, jako jednę fugę szaleństwa. Dnie i noce, sen i czuwanie było to jedno pasmo bytowania w zaświatach uczucia. Nie umiałby powiedzieć, ile chwil, czy ile tysięcy lat trwały te dnie i jakie wieczności zamknęły się w minutach tęsknoty za widokiem Teresy. Miał nieustające widzenie jej postaci, jeżeli nawet była daleko, poza obrębem pałacu, lub w innych pokojach. Poznawał jej nadejście po furyi serca i po zamieraniu oddechu. Poznawał jej odejście po pustym bólu w głowie i po śmiertelnym żalu, który trupią bladość na jego twarz sprowadzał. Wielekroć chodził sam na grób brata. Stojąc nad jego mogiłą usiłował kajać się, wydobyć ze siebie skruchę, wyłamać z głębi żal, wyważyć wszystką pracą ducha wyrzeczenie się siebie. Ale skrucha skamieniała, żal nie imał się serca, wyrzeczenie się zgasło, jak płomyczek bezsilny. Wszystko pochłonęła piękność Teresy. Wszystko zginęło w niezwalczonym uroku spojrzenia jej błękitnych oczu. To, co się zdarzyło w ciągu następnych dni, było już tylko logicznem następstwem dokonań wewnętrznych. Pałac od strony ogrodu miał kształt podkowy. Dwa jego boczne skrzydła stały naprzeciwko siebie. W tych dwu skrzydłach mieściły się sypialnie i pokoje gościnne, podczas gdy główny, środkowy korpus pałacu zawierał salony i jadalnie. Miejsce, zawarte między skrzydłami i korpusem gmachu, wypełniły kwietniki i gazony z egzotycznemi krzewami, Otto miał zdawna pokój w prawej oficynie. Teresa z teściową mieszkała w lewym skrzydle pałacu. Tak więc dniami i nocami przebywali naprzeciwko siebie. Jednego wieczoru Otto poprosił Teresę, aby, idąc na spoczynek, nie zasłaniała okna. Po chwili jął prosić, żeby, stojąc za światłem, zrzuciła ze siebie suknie i bieliznę. Sam tego wieczora nie zapalił światła w swoim pokoju. Teresa posłusznie oświetliła jaskrawo swój pokój, nie zapuściwszy firanek. Silnie płonącą lampę postawiła na stoliczku przy oknie, a sama zupełnie obnażona wysunęła się na tło ciemnej kotary. Nikt nie mógł jej widzieć z dołu ani z głębi ogrodu. Tylko ciemne okno z przeciwka wlepiło w nią swe nienasycone otchłanie.
Następnego dnia nie spotkali się przy wspólnem śniadaniu. Otto był od rana gdzieś w lasach. Służący jego mówił, iż pan hrabia poluje. W gruncie rzeczy hrabia Otto przebiegał drogi i ścieżki leśne, zmagając się z potężnym wiatrem, który tego dnia nachylał połacie drzew i wiał wszystkiemi dolinami. Zmagał się również ze sobą, usiłując potężnem zmęczeniem fizycznem, przebieganiem ze wzgórz na wzgórza, cwałem wzdłuż dolin wzniesionych ku górze, gdy silny wiatr w twarz go smagał, pokonać w sobie bestyę rozszalałą. Skoro o zmierzchu wrócił do domu, polecił lokajowi, żeby zapytał panie, czy do nich przyjść może. Przyszedł zaś niewesoły, wzburzony, dziwny, prawie niegrzeczny. Wyrzekał długo przed macochą na zły stan gospodarstwa w majątku. Gdy macocha usiłowała wytłomaczyć mu przyczyny wielu owych niepomyślnych objawów i wyszła do sąsiedniego pokoju po jakieś papiery, wsunął Teresie w rękę małą karteczkę. Na tej karteczce była wypisana drobnem pismem marszruta poprzez pokoje bawialne i korytarze w jego oficynie. Poprostu kazał jej przyjść do siebie, wszystko urządziwszy przezornie, po rozesłaniu w różne strony fagasów. Jak w ordynarnym romansie, zawołał ją do siebie. Na pospolitą, nocną schadzkę. A jednak pobiegła z radością. Oddała mu się bez cienia namysłu, w ciągu całej nocy, w furyi rozpasania, wśród lubieżnych, wymyślnych i zabójczych pieszczot, ulegając wszelkim zachceniom, jakie tylko dzikie wybiegi stęsknionego pożądania podyktować były w stanie. Nad ranem, gdy ją przez puste sale odprowadzał znużoną, niemal chorą od całonocnego ulegania jego żądzy, osłabłą wśród cielesnych zaplatań się dookoła siebie nawzajem, całowała z uniżoną czcią jego ręce i chwytała w rozpalone usta każdy z jego oddechów. Tak co noc, w ciągu ostatnich dni spełniała jego miłosne rozkazy, wytwarzając po raz pierwszy w swem życiu owe przedziwne wynalazki miłości, dokonywując na sobie samej czarownych wynurzeń nagiego ciała, pławiąc się w orgii uniesień i umierając z zachwytu wśród bezwładnych kontemplacyi, wśród podniecań się i wysilań, ginąc od wzajemnych pocałunków, wydzierania wszelkiej siły zmysłów przez siłę zmysłów, życia przez życie i piękności przez piękność.
Ostatniego wieczora, gdy już na zajutrz miał odjechać, poszli oboje na grób Rudolfa. Nie wiedzieli, dla czego to robią. A przecież tak trzeba było. Tak musieli. Byli obydwoje wyschnięci, wychudli z miłości, płonący od wewnętrznych piekieł pasyi. Stanęli nad płytą w ogrodzie. Obnażona głowa Ottona była hardo zadarta. Śmiech pusty przenikał ich oboje na myśl, iż niedawno tak tu cierpieć mogli. Gdzie się podział żal? Co się stało z uczuciami Teresy? Gdzież były jej łzy po tamtym? Trzymała w ręku jakieś kwiaty zimowe i jeden po drugim rzucała na płytę grobowca, uśmiechając się w tryumfie swej zdrady. W pewnej chwili przerwała rzucanie kwiatów. Nie chciało jej się udźwignąć łodygi i kielicha cieplarnianego amarillisa. Nie czuła nic zgoła. Nic. Ani cienia żalu, podobnie, jak morderca nie doznaje wcale subtelnych emocyi widza zbrodni dokonanej. Doskonały spokój królował w jej sercu. Powiedziała o tem Ottonowi. To też odeszli, ażeby przed samymi sobą nie kłamać i nie okłamywać Rudolfa. Odeszli, rozpłomieniając się widokiem swym nawzajem i tonąc w szaleństwie miłosnem uśmiechów i spojrzeń.
Klang prowadził łódź, czuwając przy manometrach, periskopie i sterach. Hrabia Otto Arffberg przyłożył się w ubraniu do pościeli i twardo, głucho zasnął. Nie wiedział, kiedy łódź bezpiecznie minęła kanał i znalazła się w obliczu Niemieckiego morza. Znużony do cna wysiłkiem miłosnym, spał, jak drewno, jak odłamek muru. W pewnej chwili starszy marynarz dotknął jego ramienia, — raz i drugi. Napróżno. Kapitan chrapał. Sam tedy Klang musiał podejść i w ciągu dobrej chwili targać za ramię śpiącego, aż go z posłania podźwignął.
Hrabia Otto przetarł oczy i ze zdumieniem rozejrzał się po otoczeniu. Tak nagle wyrwany został z objęć szczęścia i ramion roskoszy! Patrzał na sufit półokrągły nawisły, na to wnętrze powłoki zatoczonej, jak ściany trumny, napełnionej materyałami, gotowemi za najlżejszem potrąceniem do wybuchu. Poczuł znowu obok siebie śmierć, i byt swój nanowo bez ratunku. Załkało w nim serce, jak tego już nieraz wewnątrz tej łodzi doświadczył, i potężny wstręt ogarnął go, niby zaduch. Trzeba było wstać, albowiem łódź dosięgła pełni morza. Otto von Arffberg podniósł się, szybko umył, ubrał i spożył śniadanie. Za chwilę motory do materyałów palnych miały być zamknięte, puszczone w ruch elektryczne, a łódź miała iść pod wodę. Kapitan wybiegł po schodkach i przez okrągłą wieżę kiosku wysunął się na pokład. Obejrzał morze gołem okiem i przez znakomitą lornetkę. Całe morze, jak okiem zajrzeć, było w pianach, zielone zarazem i białe, spiętrzone i strzępiate, pełne podrzutów, prysków wodnych i chlaszczących pian. Północny wiatr do szpiku kości przejmował. Komendant kazał złożyć bezużyteczny już komin, gdyż łódź szła siłą akumulatorów, obejrzał armaty zewnętrzne i każdą ze śrub pokrywy, bacząc przez szkła, czy ziarnka piasku przez wiatr niesione nie osiadły w rowach i skrętach. Te rowy miały zamknąć pokrywę, jakgdyby małej latarni morskiej, zawierającej w sobie główne wejście. Gdy wszystko było we wzorowym porządku, kapitan von Arffberg zstąpił uroczyście do wnętrza i nakazał zamknięcie. Nałożono na szczyt periskopu, pokrywający lustro górne, wyrobioną doskonale podobiznę mewy morskiej, ażeby obecność łodzi maskowała. Klapa z łoskotem zapadła. Jasno rozbłysły wewnątrz elektryczne lampy. Wnet specyficzny zapach wnętrza rozparł się z końca w koniec łodzi. Komendant dał rozkaz załodze. Otwarto wraz rury water-ballastów, przekręcając koła sterów. Wpuszczono wodę do komór. W ciągu minuty woda napełniła przeznaczone dla niej naczynia, zwiększyła swym ciężarem wagę statku i łódź zanurzyła się pod powierzchnię do głębokości kilku metrów. Powietrze ścieśnione, wydostając się w małych ilościach ze specyalnych motorów, traciło swą sprężystość i stawało się do oddechu podatne. Zepsute wypędzały na zewnątrz gazy motoru. Elektryczne popędy pracowały teraz z całej siły. Statek szedł pod wodą z szybkością zmniejszoną, »elektryczną«, zaledwie szesnastu kilometrów na godzinę. Ponieważ Klang czuwał w ciągu całej nocy, poszedł teraz na spoczynek, a sam kapitan stanął przy periskopie i miał pieczę o sterach. Nachylony nad jasną tablicą lustra dolnego, miał przed oczyma widnokrąg na przestrzeni dwudziestu kilometrów. Widział tedy morze najwyraźniej z przodu, z tyłu i z boków. Posiadł jakgdyby trzecie oko. Stał się olbrzymią podwodną muchą, która widzi świat zewnętrzny z głębi morza. Świat zewnętrzny, ujęty przez kryształ soczewki kształtu pierścienia, wystającej o kilka centymetrów ponad wodę, a nachylonej pod 45° do horyzontu, odbity jak w objektywie fotograficznym, w lustrze górnem, spadał przez długą tubę o kilku centymetrach średnicy, w postaci zmniejszonego obrazu na lustro dolne, stanowiące okular, przed oczy obserwatora w całej swojej rozległości. Kapitan widzi a obrazy proste całego okrągłego horyzontu tak wyraźnie, jakby je gołą źrenicą postrzegał. Miał przed sobą dalekie zarysy lądu, ginące już niemal w pianach, gdzieś w przestworach dymy statków, uchodzących w dal niedościgłą, wody spienione, wody bez końca. Im bardziej łódź oddalała się od brzegów, tem puściej było w morzu. Ani śladu życia. Wody! Kiedyniekiedy zwracając oko na lustro, Otto von Arffberg widział jedynie siwy, zielonawy, zbałwaniony ogrom. Gdy krople wodne, odtrącone od ruchomych fal, osiadły na krysztale zewnętrznym górnej soczewki i zamącały swą obecnością wyrazistość obrazów lustra dolnego, jednym skrętem steru zanurzał łódź niżej i przez zanurzenie periskopu, zmywał nieposłuszne i uprzykrzone kropelki, trzymające się cennego kryształu. Czynił to mechanicznie, marząc o Teresie, nucąc jakiś urywek melodyi, który w sobie wszystko minione zawierał. Teraz, gdy uwielbiona piękność była tak daleko, a on przepływał w sąsiedztwie ryb i meduz, mierzył doskonale odległość ogromem swej niedoli. Był nietylko muchą, lecz i pająkiem, snującym ze siebie nieskończoną nić oddalenia. Dokądże to leciał głębią wody, w niezgruntowanych przepaściach? Co na tem morzu czynił, obłąkany? Mechanicznie rzucając oczyma na monometry, słuchając znajomego szmeru maszyn, po rodzaju szmeru poznając sprawność roboty swych zwierząt, był stamtąd o setki i setki mil, w cichym parku, w ustronnym pokoju swej oficyny. Przymknie oto źrenice — i obejmuje Teresę w ramiona. Przymknie źrenice — i widzi pod powiekami oczy wpatrzone w swe oczy! Ileż to mil morskich przeleciał, marzący pirata! Po wydawaniu załodze posiłku poznawał, ile czasu ubyło. Nie obchodziło go to wcale, gdzie jest i jak daleko od czyich jest brzegów aczkolwiek od aparatów dobrze o tem wiedział. Był nie w głębi morza, lecz na ziemi. Klang wyspał się, wstał i stanął do pracy. Wtedy ta praca, na dwu rozdzielona, łatwiejszą się stała i prostszą. Kapitan miał do obserwacyi pewne tylko przyrządy. Płynęli.
Nagle Klang krzyknął. Otto zbliżył się do zwierciadła periskopu. W istocie — na widnokręgu był wielki transportowiec. Padły rozkazy. W mgnieniu oka wody obciążające wypchnięto z bębnów i łódź wychynęła na powierzchnię. Otwarto ekutilę wejściową i obadwaj oficerowie, uzbrojeni w przewyborne szkła, obserwowali statek. Przyszli do przekonania, iż jest to parowiec francuski. Załoga łodzi wybiegła na pokład. Zawrzała wśród żołnierzy radość. Wszczął się ruch gorączkowy. Dano okrętowi sygnał, żeby stanął. Zapytano go znakami, co jest za jeden. I potwierdziło się domniemanie, że to transportowiec francuski. Na zapytanie, dokąd jedzie, okręt nie dał odpowiedzi. Natychmiast kapitan von Arffberg wydał polecenie. Załoga rzuciła się do wnętrza i marynarze wyspecyalizowani w tej sprawie przygotował do rzutu jednę z dwu torped środkowych. Wielkie stalowe cygaro, ów złowrogi statek, samopas w wodach chodzący, o czterdziestu pięciu centymetrach średnicy, podzielony wewnętrznie na liczne oddziały, zawierające wybuchowy ładunek stu kilogramów bawełny strzelniczej, zaopatrzony w narzędzia, które mu zapewniają utrzymanie się w biegu, prędkość i kierunek, wyrzucono z łożyska. Pognał z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, pozostawiając po sobie białą strzępiastą smugę. Parowiec francuski, zdzielony w bok przez torpedę, podskoczył, zadrżał, zachwiał się na dwie strony, a wreszcie na bok runął. Po chwili sprostował się znowu. Lecz oto przedni jego dziób zaczął wychylać się z wody, podnosić w górę, a tył i kadłub zanurzać widocznie i szybko. Zaroiło się na tym okręcie od ludzi. Biegli tam żołnierze W kitlach, czy koszulach, jacyś cywilni, a nawet kobiety. Rozległ się krzyk straszliwy, gwar tak donośny, iż na łodzi podwodnej słychać było pojedyncze słowa. Arffberg i Klang stali nieruchomo na pokładzie swego statku przez lornetki obserwując widowisko. Trzy łodzie zjechały na blokach i linach z owego parowca i plusnęły w falach. Z pokładu poczęły padać w łodzie kształty ludzkie, jak tłomoki, i dziecięce, jak zawiniątka małe. Niby węzły szmat runęły jedna po drugiej kobiety, które chwytał w powietrzu szereg rąk wyciągniętych w głębi batów. Wnet trzy barki były pełne i poczęły uciekać od parostatku, pracując całą siłą wioseł. Zleciała szybko w morze jeszcze jedna mała łódeczka, istne cacko dziecięce. Do tej barki dopływali wpław ludzie, którzy się byli z pokładu w fale rzucili. Docierali do brzegów łódeczki i tłoczyli się do jej wnętrza, albo obok niej płynęli, z krzykiem czepiając się hurtów i wioseł. I ta łódź uciekała od parowca, który coraz bardziej wykręcał się dziobem do góry, przybierając posturę jakowegoś straszliwego zwierzęcia. Gdy mała łódeczka odpłynęła daleko, poczęli raz wraz skakać z pokładu wprost w wody oficerowie i wałęsali się po falach, nurzając się i ukazując tu i tam, a krzykiem żądając pomocy. Niektórzy z nich, w liczbie pięciu czy sześciu, wprost na łódź podwodną płynęli. Otto von Arffberg dał skinienie, żeby ich wyłowić. Łódź podwodna wykonała poruszenie w stronę ginącego transportowca. Rzucono z pokładu pływającym marynarzom ratunkowe liny i trzech najbliższych wytaszczono na pokład. Wydostali się z nurtów, wlokąc za sobą strugi wody. Byli skuleni, jak psy, skostniali, zsiniali, niemal czarni. Drżąc na całem ciele, ustawili się w szereg przy brzegu pokładu, tam gdzie wyleźli, nie śmiejąc posunąć się o krok dalej. Salutowali dygocącemi rękoma. Kolana ich nóg tłukły się o siebie, a wargi ust latały, miotane od febry. Otto von Arffberg pierwszemu z brzegu zadał pytanie w języku francuskim:
— Jak się wasz statek nazywa?
— »Villaret-Joyeuse«.
— Skąd płynął?
— Z Brestu.
— A dokąd płynął?
— Nie wiemy.
— Co wiózł?
— Żołnierzy.
— Jakich żołnierzy?
— Nie wiemy.
— Ilu ich było?
— Nie wiemy.
— A was, załogi ilu?
— Czterdziestu.
— Ilu oficerów?
— Sześciu.
Każde słowo żołnierz wypowiadał bezczelnie, choć widać było, że kłamie w każdej sylabie. Patrzał w oczy ze wściekłą rozpaczą, — zdawało się, że gdyby mu kazano dyabłu duszę sprzedać za uratowanie życia, sprzedałby ją bez wahania, a jednak kłamał bezczelnie. Gdy kapitan skończył z pierwszym, zadał pytanie drugiemu z kolei:
— Kto został na statku?
— Kapitan.
— Jak się nazywa kapitan?
— Albert Duval.
— A inni oficerowie?
— Wsiedli do małej łodzi z kolei starszeństwa. Ostatni nie znaleźli już miejsca.
— Czy jest kto jeszcze na statku?
— Zdaje się, że niema nikogo. Sam tylko kapitan Albert Duval.
Trzeci z kolei marynarz jeszcze głośniej, niż tamci dwaj, wypowiedział, a raczej wywrzeszczał, iż statek nazywa się »Villaret-Joyeuse«, a kapitan nazywa się Albert Duval, — iż wszyscy oficerowie po kolei starszeństwa mieli wsiadać do łodzi, lecz dla starszych już miejsca nie było, jakoteż dla wielu marynarzy, którzy rzucili się w morze.
Wysłuchawszy trzeciego z wyłowionych rozbitków, Otto von Arffberg wrócił do pierwszego w tym szeregu i potężnym zamachem nogi w brzuch go kopnął. Marynarz francuski magnął kozła i zleciał w morze. Klang rżnął między oczy drugiego z brzegu i potężnym kopniakiem zepchnął na łeb, w tył trzeciego. Wszyscy trzej zanurzyli się w wodę, wychynęli, znowu zanurzyli się i znowu wychynęli. Wreszcie to ten, to ów wypłynął na spiętrzone, białopienne wały, parskając, rżąc, a raz po raz rycząc ohydne na boszów przekleństwa.
Gdy wreszcie dwaj ze strąconych nie wypływali już na powierzchnię, a trzeci wytrwale regularnemi rzuty ramion, przechylając się z boku na bok płynął dokądś, precz precz od podwodnej łodzi, Arffberg i Klang podnieśli znowu swe szkła na statek ginący. Ginął w istocie. Doznając jakby pchnięć, czy olbrzymich pęknięć wewnętrznych, obsuwał się w wodę. Dwaj niemieccy oficerowie zobaczyli nareszcie owego kapitana — Alberta Duval. Szedł w górę po nachylonym pokładzie trzymając się oburącz balustrady. Był to starszy, siwy człowiek. Przez swe doskonałe szkła widzieli go najwyraźniej. Miał przystrzyżoną, siwiejącą brodę i krótkie, srebrne włosy pod białym marynarskim kaszkietem. Gdy przyszedł do cypla swego statku, rozejrzał się po morzu. Wokoło. Oparł się rękami o parapet, wzniesiony ku górze. Ramiona jego dźwignęły się nagłym ruchem. Przelazł przez balustradę i przysiadł na niej bezwładnie. Ręce jego jedna o drugą plasnęły. W rozpaczy. Głowa mu spadła na piersi. Milczał, trwając tak w nieruchomej postawie. Nagle podniósł głowę. Zacisnął obie pięście i, grożąc niemi w stronę łodzi podwodnej, zawołał z całej siły:
— Vive la France!
Po chwili znowu:
— Vive la France!
Nachylił się w stronę oficerów niemieckich, ażeby go słychać było najdokładniej, i ze wszech sił, raz za razem, wielekroć wołał:
— Vive la France!
Gdy zaś woda, chlaszcząc coraz wyżej, oblewała już kręgiem spienionym jego rostrum, ostatnią mównicę do świata, odwrócił się od tej łodzi. W stronę południową, w stronę swojej ojczyzny. Zdjął marynarską czapkę. Uniósł ją w górę i do tej ojczyzny dalekiej, ochrypłym od uniesienia głosem wołał bez końca:
— Vive la France!
Kadłub okrętu nagle znikł w morzu. Oficerowie badający zjawisko widzieli, jak fala skrętem olbrzymim, wchłonęła ostatnie ściany, maszty i liny, oraz wyciągniętą rękę człowieka. Fala ta wytrąciła czapkę z ręki Francuza i na sobie ją poniosła. Ta czapka kołysać się zaczęła po bałwanach, płynęła to nisko, to górą, w otchłani i na gzemsach, nastrzępionych pióropuszem piany. Oficerowie patrzący mieli zamiar wyłowić ją na pamiątkę zwycięstwa, lecz i ta czapka znikła w pianach. Obawa przed hydroplanami, które mogły ich obecność wytropić, zmusiła dwu komendantów do zanurzenia łodzi podwodnej. Szli znowu głębią, z tymsamym, co poprzednio pośpiechem. Klang stał przy periskopie.
Po upływie godziny wędrowania w głębinach Klang znowu zawołał, iż widzi statek na morzu. Von Arffberg przybiegł niezwłocznie. Zobaczyli w dużej odległości statek znacznie większy od zatopionego. Nadali coprędzej swej łodzi kierunek na ów okręt. Zbliżyli się na odpowiednią odległość. Wychynęli. Jak poprzednio, dali tamtemu znak, żeby stanął i czekał. Lecz parowiec ów nie stanął i odpowiedzi nie dawał. To też natychmiast Otto von Arffberg wykrzyknął komendę. Marynarze przygotowali i władowali torpedę. Klang celował, chwytając istotnie okiem myśliwca, ów moment jedyny, kiedy będzie mógł wrzasnąć rozkaz do wyrzucenia ryby Whitehead’a. Posiadał wypróbowaną wielekroć precyzyę oka, oraz robur et aes triplex, które Horacy każe marynarzom w sercu stale piastować. Torpeda systemu Obry z gyroskopem, zabezpieczającym linię niezmienną jej biegu, szybka, dzięki ogrzaniu powietrza w chwili wtłaczania go w piąty przedział pocisku, wypadła ze swej lufy i pognała ku nieprzyjacielskiemu statkowi. W tejże chwili Arffberg, stojący przy periskopie, z okiem utkwionem w zwierciadło, wydał gwałtowny rozkaz: — pod wodę! Kapitan ujrzał w lustrze dwa torpedowce, ukrywające się aż dotąd poza wielkim parowcem, które teraz nagle z morza wypadły i, spostrzegłszy łódź podwodną, rzuciły się ku niej. Nim zanurzono się zupełnie, kapitan widział, iż statek przewozowy trafiony był torpedą. Cios jej był tak straszliwy, a wybuch ładunku dynamitowego jej czoła tak złowieszczy dla nieprzyjaciela, iż cały okręt został literalnie rozdarty. W oczach Arffberga szalały jedynie zielone wiry i żółtawe piany. Z roskoszą odszedł od periskopu, gdy łódź zanurzyła się zupełnie, i nic już nie było widać. Obadwaj oficerowie zajęli się nanowo pracą. A pracowali spokojnie, z wytrwałością, umiarem, systematycznie. Nic w sobie nie mieli z demonów, ani rozbójników. Byli uczciwymi oficerami marynarki, którzy spełniają włożone na nich obowiązki sumiennie i według metody przepisanej. Ale w czaszkach ich osiadł jakgdyby kopeć wybuchających i zduszonych uczuć, skrzep owej chwalebnej zimnej krwi, osad smutku ludzkiego. W oczach marynarzy, którym rozkazywali, wypisane było iście niemieckie posłuszeństwo, żołnierska tresura i zimna a niezłomna wierność. Ale i oczy tych ludzi patrzyły w oczy dowódców poprzez tensam czad znużenia. Arffberg i Klang rozmawiali pojedyńczemi wyrazami, z których zazwyczaj składały się ich dyalogi. Powierzali sobie nawzajem jakoweś wrażenia ziemskie, dalekie od morza i wszystkiego, co się w jego głębiach i na powierzchniach dokonuje.
Rozmawiali spokojnie, jako ludzie fachu, zdrowi, młodzi, normalni, w obliczu spełnionych powinności. A jednak poprzez cień obłudy przedzierały się ich słowa. W istocie każdy z nich i każdy z podwładnych radby był wykrztusić, wycharczeć to jedno: — Dosyć! Przynajmniej na dziś, dosyć! Nie teraz! Do dyabła — już dosyć na dzisiaj!
I dziwna, niema zgoda, — że na teraz dosyć, — zapanowała wśród dowódców i podwładnych.
Kucharz uderzył w dzwonek, zwiastujący posiłek. Wszyscy z uczuciem ulgi i pociechy mieli się ku stołowi. Nagle łódź, idąca miarowo-płynnym ruchem, doznała w części przedniej głuchego potrącenia. Stanęła. Zahamowanie jej biegu było tak nagłe a mocne, iż wszyscy z nóg się zwalili, padając na ziemię, na ściany. Strach przeleciał skroś ludzi. Płomienie oczu patrzyły z bladych twarzy w oczy komendantów. Arffberg wodził oczyma i rękami po przyrządach, cylindrach, naczyniach.
Stały posłuszne w klubach swego przeznaczenia, spokojne i niewinne. Milczały. Obrócił stery tanków water-ballastu, chcąc wypchnąć z nich wodę i wypłynąć. Stery szły sprawnie, dobrze i lekko, lecz łódź nie dźwignęła się w górę. Pchnął motory biegu naprzód. Działały, lecz łódź nie szła. Chciał ją cofnąć w tył. Nie ruszyła się wcale. Nie tonęła. Stała w miejscu.
Zrozumiał. Szepnął do Klanga:
— Sieć!
— Wlecieli my w drygawicę... — szepnęli do siebie marynarze.
Arffberg po krótkiej z Klangiem naradzie obrócił jeszcze raz koła. Łódź drżała w sobie, natężając się, jak człowiek w szaleństwie wysiłu. Zdawało się, że pęknie z tej próby swej mocy, że sama siebie rozsadzi. Dźwignęła się conieco. Podniosła się w górę. Radość napełniła serca. Lecz łódź opadła znowu, drżąc bez przerwy. Stanęła zupełnie. Znieruchomiała. Spostrzegli wszyscy, że poziom jej jest nierówny, że tył z gabinetem dowódców i motorami elektrycznymi nachyla się ku dołowi. Wtedy straszliwe przerażenie zjeżyło wszystkim włosy na głowach.
Żołnierze opuścili posterunki i obskoczyli oficerów. Głuche zapanowało milczenie.
Jeden z żołnierzy osunął się na kolana z jękiem:
— Jezus!
Głos ten był cichy, a tak straszliwie donośny, jakby to słowo wytchnęli wszyscy co do jednego, wcale o tem nie wiedząc. Starszy marynarz raptem wyszedł z koła, bezceremonialnie Klanga odsunął i chwycił ster rękami. W furyi począł zakręcać i odkręcać to koło. Zdawało się, że je wyłamie z osady, rozszarpie potężnemi rękoma. Lecz ster nie działał. Czy tanki wodne były zamknięte, czy otwarte, — łódź stała. Nadaremnie starszy marynarz usiłował wyrwać statek z sieci, w tył go cofnąć.
Oddech ludzi był jeszcze swobodny, powietrze wydzielało się dobrze, lecz zepsute przez oddechy nie mogło się nazewnątrz usunąć. Poczęli czuć zaduch swój własny, smród bezdennego przerażenia. Stawało się coraz bardziej gorąco. Szaleństwo czepiało się mózgów. Furya zapalała się w oczach. Ktoś łbem walił o ścianę żelazną. Inny szlochał z twarzą w dłoniach ukrytą. Klang podniósł głos. Głos twardy, zimny, spokojny, rozkazujący, jak zawsze:
— Słuchajcie! Jesteście żołnierzami! Jesteście Niemcami! Przysięga!
— »Przysięga«! — wrzasnął z drwiną jeden z tłumu.
— Na miejsca! — rozległ się rozkaz Klanga.
Ten i ów ruszył się odruchowo, żeby do swego aparatu podążyć.
— »Na miejsca«! — ryknął jeden z marynarzy, naśladując głos Klanga z nieopisanem szyderstwem. Klang powtórzył:
— Na miejsca!
— Milcz, szczeniaku! — wrzasnęło kilku naraz, pięści mu pod nos podsuwając.
— Ty pierwszy idź na swe miejsce! — wyszczekał w oczy Klanga kucharz łodzi.
— Temu się należy! — poszepnął ktoś z tłumu.
— Giń, psie! — szepnął pierwszy z brzegu, przystawiając otwór lufy browninga do samej skroni Klanga. Pociągnął za cyngiel. Strzał. Klang runął. Bez westchnienia odpoczął na wieki.
Von Arffberg oparł się plecami o półokrągłą ścianę łodzi i patrzał w rojowisko marynarzy. Robiło się duszno. Ciężar piersi przywalał. Usta chwytały powietrze. Serce łomotało. Żołnierze wrzeszczeli, łkali, bili się między sobą, modlili się, chlając wódkę, biegli to w ten, to w tamten koniec łodzi, jęczeli i wyli, jak zwierzęta. Kapitan wstrząsnął się, wzdrygnął. W głowie miał tuman. Pomimo braku tchu wyprostował się, krzycząc:
— Hoch, Deutschland!
Okrzyk jego ocucił żołnierzy. Stanęli, patrząc weń wytrzeszczonemi oczyma. Ten i ów powtórzył pozdrowienie ojczyzny. Arffberg postąpił ku nawie. Spojrzał na periskop.
Zobaczył jakby olbrzymie mury z żelaza, ponad łodzią spiętrzone. Zobaczył jakieś statki, prujące rozbiegane fale. Jasna myśl zaświtała w jego mózgu: będzie ratował załogę! Miał przecie na swej łodzi hełmy skafandryczne z odzieżą, jak dla nurków, zawierające tabletki oxylitu, który się rozpuszcza pod działaniem wilgotności oddechu i może dostarczyć odzianym tak ludziom powietrza na przeciąg godziny. Ubierze w te hełmy swych zuchów, ustawi ich w kolumnę. Otworzy zatrzaśnięte drzwi kijosku i wyjdzie na ich czele. Staną na pokładzie i, nastawiwszy bagnety, będą bronić łodzi przeciw nurkom, którzy przyjdą, ażeby ją zabrać w niewolę. Rzucił się naprzód, do działa. Ale w głowie jego powstał zamęt. Wszystko się zachwiało, lecąc dokądś, w przepaście. Otto von Arffberg znalazł się w wieży kiosku. Leżał rozciągnięty na schodach. Wspomnienie Teresy, wspomnienie subtelne, a tak wyraziste i jawne, iż uczuł zapach jej włosów i muśnięcie usteczek, — napełniło jego ciało i duszę niewysłowioną roskoszą. Ona to go sama całego, od stóp do głów objęła. Głowę jego podniosła w swych rękach. Przytuliły się do siebie ich ciała i splotły się w jedno istnienie ich dusze. Posiedli się poprzez wody i lądy, przestrzeń, czas, spoili się w wieczną jedność. Otto konał z rozkoszy, szepcąc w ostatniem westchnieniu:
— Teresa! Teresa!
W pewnem stanowisku wojennem około Góry nad Notecią spotkali się nieoczekiwanie dwaj przyjaciele z lat szkolnych, January Pawłowiak, i Henryk Zboszyński. Cztery lata wojenne rozdzieliły ich zupełnie. Los zdarzył się, iż, pomimo nieustannych wędrówek z frontu »zachodniego« na »wschodni«, a ze »wschodniego« na południe, ni razu się nie spotkali. Dopiero tutaj, nad Notecią, po zdobyciu Żnina, Szubina, Łabiszyna w »armii wielkopolskiej« tenże los rzucił ich znienacka we wzajemne uściski. Z niedowierzaniem patrzyli na siebie. Z radością stwierdzali, że ich oczy nie mylą. Raz wraz wybuchali śmiechem, wskazując sobie takie lub owakie objawy tej narodowej wojny z Prusakami. Oto oni, dwaj oficerowie niemieccy, prowadzą narodową wojnę z Prusakami! Dawno ją, — do licha! — piastowali w duszach. Idą na Nakło! Idą na północ! Ku morzu! Wciągu kilku dni opanowana jest Września, Gniezno, Biedrusko, Śrem, Śmigiel, Wągrowiec, Krotoszyn, Kościan, Jarocin, Ostrów, Mogilno, Żnin, Rogoźno. Całe Księstwo uchwyciło się hasła, danego z Poznania. Czekano na nie cierpliwie, z utęsknieniem, z zapartym oddechem. Cóż dziwnego, że rozbrajanie Niemców dokonało się wszędzie, jak jeden odruch wydanej poprusku żelaznej komendy. Sprawa była prosta, gdzie garnizon składał się z polskiej większości. Gdzie, jak w gnieźnieńskiem, Niemcy przeważali, trzeba było na zdziechowieckiem polu walkę staczać i dopiero po walnem zwycięstwie władzę polską wdrażać. Pawłowiak i Zboszyński nie mogli się o tem wszystkiem dość nagadać. Nie mieli wiele czasu na opowieści długie i szerokie o sobie. Zresztą, w ciągu tych lat przywykli w szkole prusko - wojskowej do szybkiego wyrażania myśli, do zamykania w jednem słowie wypraw olbrzymich, w jednem zdaniu walk strasznych, w jednem westchnieniu potwornych ogromów wydarzeń. Któżby, zaprawdę, potrafił to wszystko, co widzieli, co przeżyli, wysłowić! Te niezmierzone masy żołnierzy, przewalające się kolejami, wędrujące piechotą, konno, wozami, automobilami, furgonami, na wschód i zachód, na pola słodkiej Francyi, w doliny południowe Alp włoskich, w równiny Rumunii, w góry Serbii, Bułgaryi i Turcyi, w bezdroża Polski dalekie — dalekie? Dość powiedzieć: »Mortehomme«. Alboż to nie wystarczy za opis pięter trupów, fetoru straszliwego grobów pospólnych, potarganych drzew, które płaczą w pustyni, rzek, co płyną, jako pasma żalu przez kraj nieszczęśliwy, kamieni i ziemi, wyrzuconych z legowisk, na których miejscu spoczęły poszarpane strzępy obrońców? Dość powiedzieć: poprzez ulice zdruzgotanego Kalisza przemarsz polskiego młodzieńca, poznaniaka, Henryka Zboszyńskiego, w szeregach armii niemieckiej. Z przymkniętą powieką, z zaciśniętemi zębami, w milczeniu. Dość powiedzieć: celować, strzelać, zabijać tych, których się uwielbia, — szkodzić tym, komu się z serca dobrze życzy, — nękać prześladowaniem tych, komu chciałoby się nieba przychylić! Byłaż kiedy na ziemi nikczemniejsza tortura, jak pod przymusem śmierci kazać ludziom w wieku rozkwitłej młodości nadstawiać piersi, wydawać się na kalectwo i rany, w każdej chwili na śmierć być gotowym za sprawę, której oni najgłębiej, z dna duszy nienawidzą?
O tem właśnie dwaj przyjaciele na postoju pomiędzy sobą mówili. Pawłowiak przypominał sam początek wojny, wejście Prusaków do Krakowa. Nigdy przedtem tego miasta nie widział. Wtedy to miał naiwne, niemal dziecięce w swej istocie, a najboleśniejsze co do siły, odczucie straszliwej nieprawdy, hańby i zbrodni we wszystkiem, co się działo, a do czego musiał ręki przykładać. Zwiedzał Wawel, stare kościoły, pamiątki. Wszystko to udręczyło mu duszę. Wyznawał teraz koledze, iż, tam w Krakowie, nosił się z myślą o samobójstwie. Nie mógł znieść owych mdłych, głupich zestawień, które go prześladowały. Nikt go nie rozumiał. Coprawda, nikomu o tem, co w sobie przegryzał, nie mówił. Nie chciał za żadną cenę ginąć na polu bitwy za tę pruską sprawę i przyczyniać się swą śmiercią do pruskiego tryumfu. A spełniać rozkazy, pomagać do zwycięstwa, wysługiwać się, jak pudel, pruskiemu kajzerowi, słać mu drogę do tryumfu, — tego nie mógł wymóc na sobie. Nie chciał! Jedno zostawało: zgładzić siebie samego, nikomu słowa swej duszy nie mówiąc. I, obłąkany od tej myśli, chodził wybierając miejsce sposobne. Tak to zabrnął na błonia krakowskie, wszedł na wzgórze i patrzał na miasto, jesienną mgłą zasłane. Płakał. Wtedy to coś w nim drgnęło. Usłyszał w sobie głos. Coś mu odpowiedziało: czekaj! Nie umiałby powiedzieć, ani wyjaśnić tego niezmiernego uczucia radości, jakiej wtedy doświadczył, — tego światła o sile błogosławionej, które w nim objaśniło sens rzeczy. Zdecydował się na tej górze, iż cierpliwie zaczeka. Och, i doczekał! Na zamku cesarskim w Berlinie powiewa czerwona chorągiew! Na zamku pustym po ucieczce tego wodza, który męstwo, miłość ojczyzny i samą nawet dumę monarchy przez tyle lat udawał. Główny klucz twierdzy poznańskiej, — zbrojownia, — w ręku Polaków! Całe miasto Poznań w polskiej władzy. Z Kórnika, z Wrześni, nadchodzą kompanie pomocnicze. Rozbrojone są pociągi z urlopnikami i Grenzschutzem z Torunia i Wrocławia. Dworzec kolejowy obsadzony przez straż ludową. Domy miasta, miasta cierpienia i hańby, ozdobione są narodowemi chorągwiami! Śmiał się z serdeczną radością Pawłowiak, opowiadając, co widział w Berlinie. Tłumy ludzi, setki tysięcy ludzi, zapełniających ulice i place. Wynurzyli się, jak straszliwa zmora z piwnic, ze strychów, z sal fabrycznych, zawalonych opiłkami i strzępami, zalanych powietrzem zepsutem, zionących miazmatami, które stanowią atmosferę pracy. Oczy tych ludzi zionęły nienawiścią, a usta miotały przekleństwa na tych właśnie, którzy jarzmo niewoli na karki polskie wtłoczyli. Byli to więc sojusznicy, byli to bracia rodzeni. — Rewolucya! — Ale w dobie tejże rewolucyi Niemcy podejmowały ofensywę na Szubin, na Kcynię, od Nakła. Szły zdławić Poznań. Przedostawszy się za Noteć pod Florentynowem po lodach, maszerowały w stronę Poznania. Brawurowe uderzenie Polaków wyrzuciło ich za Noteć i odebrało im sześć armat, dwadzieścia karabinów maszynowych, kilka miotaczy min, wiele amunicyi karabinowej i artyleryjskiej, rynsztunek, tabory i konie. W dobie tejże rewolucyi artylerya strzelała do Polaków trującemi pociskami gazowemi i miotaczami min, oraz kulami dum-dum stale. Pociągi pancerne, jak pod Wierzchosławicami i Rynarzowem, z armatami rewolwerowemi, miotaczami granatów i karabinami maszynowemi usiłowały raz wraz, to tu, to tam wtargnąć w linie polskie. Pomiędzy Uściem a Czarnkowem wypadał atak niemiecki, opanowywał wsie Węglewo, Jabłonkowo, Wałkowice, Romanów, Osuch, nękając ludność polską i szerząc objawy przemocy, wypróbowane za czasów kajzera na wszystkich »frontach« tej wojny.
Uderzenie polskie przepędzało Niemców za Noteć, odbierało im karabiny maszynowe, miotacze min i amunicyę. Zajmując stanowisko pod Górą na odcinku noteckim, między Wałkowicami a Roskiem, dwaj przyjaciele brali udział w odparciu ataku nocnego w dniu 9 lutego. W czasie chwilowego postoju gadali do upadłego po nocy. Były to rozmowy więcej, niż braterskie, były to rozmowy wśród świstu kul i huku wystrzałów.
I rzekł pierwszy:
— Czy wiesz? Teraz mię nachodzi tosamo, co w Krakowie.
— Kpij zdrowo!
— Nie chcę dobrowolnie umierać. Teraz? Nigdy!
— Ja myślę.
— Ale szczerze ci powiem, bez samochwalstwa, bez fanfaronady. Poprostu. Już nie żałowałbym niczego na świecie. Widziałem.
— Jeszcześ nie wszystko zobaczył. Początek.
— Wiem jedno, żem tam, w Krakowie prawdziwy głos usłyszał.
— No, to »czekaj«!
Tamten podniósł głowę i oczy zalane łzami na brata w tej walce. Z radosnym, z niebiańskim na wargach uśmiechem powiedział:
— Wiem, że cokolwiekby było, to »na drgającem szatana ciele zatkniemy sztandar zwycięski Twój«...
Wysunięta w morze głowa Oxywska zamglona była tumanem. Kształt starego kościółka, który przerzyna pustkę półwyspu od dziewięciu bez mała stuleci, zarysował się na tle drzew cudnego cmentarza, na stoku góry. Nie mało wiatrów chłostało wielkie głazy podstawowe tej świątyńki. Liczne zmiany dziejów przesunęły się nad tem gniazdem westchnień nadmorskiego ludu, wielekroć przekształcanem, przelepianem i doklecanem z prostacka. Przeszły nad niem panowania mnisze, krzyżackie i świeckie, zabory, wywłaszczenia, księstwa, władztwa, królestwa, cesarstwa. Zawsze jednako uparte stróżowało nad swem morzem.
Morze rudo-zielone, a fijołkowe w oddali, poruszało się na całym swoim obszarze. Białe, a jakby lękliwe piany snuły się na czubach fali i chyżo w toniach ginęły. Na brzeg wklęsły i płaski, łukiem równym wygięty, woda szła nieustannym podrzutem, wciąż przemywając jego zdziar szorstki i gruboziarnisty, a pracą wiecznotrwałą wygładzając miałkiego piasku zwilgotniałe smugi.
Niepamiętne, zawsze jednako wytrwałe, niezniszczalne morze takiesamo było, jak przed niezliczonemi wiekami. Tam i sam rudy, czerwony, szary, na poły zwinięty dla wiatru żagiel niewidzialnej łodzi zielone wody i błękitne niebo. Taksamo, jak przed niezliczonemi wiekami.
Lecz zuchwała i bezczelna nowość narzuciła się oto tej dziedzinie. Jasno-żółte przęsła grobli portowej werznęły się w samoistny, samowładny i jednobarwny przestwór morza na sześćset metrów od brzegu. Poprzeczne ramię na setkę metrów wpoprzek, a w kierunku Kępy Oxywia, zagrodziło zatokę. Między pale sosnowe łamacza fali, zabite w dno głębokiemi żelaznemi kafarami, wwaliły się istne góry głazów. Tysiące beczek cementu skują kiedyś te głazy w jeden wał ostoi, niedostępny i niezdobyty dla najszaleńszej burzy. Tak to wdziera się, wtłacza i zachodzi w niczyją, bezpańską zatokę pierwszy port Rzeczypospolitej. Sześć wież wyniosłych dla młotów, siłą pary rzucanych, wydziela wciąż ze siebie kłębki pary, smugi dymu i tępy łoskot uderzeń. Młoty biją miarowo w odziemki wielkich sosen kaszubskich, które zaostrzonemi śpiczasto wierzchoły szybko w dno piasczyste uchodzą. Raz wraz ciężki złom żelaza z hurgotem łańcuchów sunie w górę po wyślizganej powierzchni łoża stromego i piorunowo spada. Raz wraz obła, żółta strzała olbrzymiego pala usuwa się sprzed oczu, uchodząc w dno coraz głębsze, coraz bardziej tępy, głuchy, oporny odgłos wydając.
Setki robotników snują się po wiązaniach palowych, już wybudowanych i spojonych mutrami. Jak mrówki, czy termity, idą rzędem, miarowo nogi podnosząc i do taktu wykonywując przepisane i przewidziane ruchy rękoma. Tam i sam stoją na drabinach machin, na podmuchy wiatru wystawieni, podobni z oddalenia do flag i pawilonów. Twarze robotników schłostane są od wiatru, czarne od słońca. Drewniane ich trepy kołacą o belki, tramy, wiązania poprzeczne i narzucone tymczasowo deski, gdy biegną i skaczą, wykonywując swe dzieło. Odzienie ich zniszczone jest od pracy, spłowiałe na wichrze, upale i deszczu, podobne do ich zarostu i włosów, — podobne do kurzu, pyłu, zeschłych trocin, do wiórów i odrzuconych opiłków. Jedni z nich mają na głowach miejskie kapelusze, dobrze przez plutę wymyte, inni czapki okrągłe, wojenne, z pruskim czerwonym, mocno spłowiałym lampasem, inni niemniej spłowiałe wojenne, polskie rogatywki, a jeszcze inni okrągłe, płaskie rzeszota moskiewskie. Spod tych oznak potęgi wojennej minionej, lub nowonarodzonej w tych czasach, patrzą oczy siwe lub czarne, badając każdą rzecz trzeźwo, surowo, uważnie, pilnie i zimno, bez sympatyi i pokory. Oczy te usiłują pojąć od jednego rzutu istotę zjawiska, sens zadanego trudu, ułatwić sile swych mięśni, mocy kości i więzów ciężki sposób wykonania. Nad tym skrawkiem przymorskiej bielawy i półkolem ujarzmionej zatoki panują wśród nieustannego szumu morza łoskoty młotów, ostre ciosy siekier, dźwięczne bicie w kowadła, szelest piły, trzask przerzucanych skrzyżalów i tępe echo oporu rdzenia drzewnego przeciwko pracy niestrudzonego obucha i dłuta.
Na skrawku lądu zalega piasek miałki, wymieciony przez morze, pełen drobnych, fijołkowych muszelek. Zrzadka porasta go trawka tak uboga, że ledwie ją stać na bytowanie widome. Tam i sam uczepił się piasczystego garbu przyziemny, rozpłaszczony oset z kolczastemi liśćmi, albo charszcz chropawy, o bladym kolorze badylów. W spalonych, płowych trawach, na torfie lub piasku bytują karykatury główek polnych bratków, naparstnic, albo szarej skabiozy.
Powierzchnia tej nadmorskiej pustki, pełna jest dołów piasczystych z oberwanemi brzegami, gdzie noga przechodnia zapada w sypką głębinę. Tylko stare żłobowiska zapomnianych drożyn pokrywa zieleńsza nieco murawka. Na wydmuchach litego piasku ślady niezliczonych stóp, wklęsłe, lejkowate dzioby, nie wskazują czasu, ani kierunku, kiedy i dokąd idąc, wygniotła je przechodząca tędy stopa człowiecza. Wszędzie poniewiera się mnóstwo wiórów zczerniałych, zeschniętych, któremi wiatr się zabawia, włócząc je po rozległej przestrzeni. Wzdłuż i wpoprzek wydm, murawki i dołów przepaścistego szczyrku, rzucone na okrąglakach szyny roboczych kolejek, plączą się pod nogami, w rozmaitych idąc kierunkach, jak wióry. Wśród nich lśnią solidnie na mocnych progach, grube i niewzruszone szyny szerokotorowej kolei, dowożącej belki, deski i kamień.
Kamienie leżą, jak góry, pracowicie na to miejsce przeniesione z odległych pól, z dalekich płaszczyzn i wzniesień, gdzie je pogubiły, lub wepchały w głąb moren lodowce, w swoją wiekuistą dal wędrujące. Obok leżą równolegle, lub wyłamując się z porządku, niemnięj wysokie stosy belek, tramów sosnowych, o śniatach odartych z kory, piętnowanych cyframi, przyniesione tutaj potężną wolą i siłą pracowników. Ociosane i obrobione z obudwu końców, leżą, jak biczyska, któremi państwo i interes poganiać będą siłę morza. Wyrwane, jako chwast, z głębi lasów prastarych, wydarte ze szczytów i pochyłości gór, pójdą wnet posłuszne w rudozieloną głębinę słonego morza, głową na doł upadną, śmigłym wierzchołkiem zanurzą się w leje, wydrążone przez parę w twardem podłożu, na pięć metrów głęboko zakopią się na wieki pod dziewięciometrową wody głębiną, ażeby wiekuistą niepodległość Światopełkowej dziedziny zbudować. Zaciosy wieńcowe, wklęsłe fugi, śruby żelazne i mutry na moc wkręcone spoją je w jedno paliszcze, niezłomne dla sześciometrowych bałwanów burzy najbardziej szalonej.
Na szynach kolei stoją dziwne kształty kafarów, pracowicie spełniających swe zadanie. Przenosi się z miejsca na miejsca kran Osgood’a, kwadratowy potwór z szyją żórawia, tańczący wokół swej osi, z kawałem surowca, lub belką olbrzymią w kłach paszczęki istny turoń, pomykający raz za razem z błyskawiczną szybkością. Bliższą przestrzeń zagradzają baraki z jasnych tarcic, nakryte płaskiemi daszkami z niepowabnej papy, pełne posłań i długich stołów jadalni zbiorowej, — klozety, roznoszące w nieskalanem powietrzu potworny fetor odchodów kilku setek pracowników, — stosy porozmiatanych desek i obrobionych przęseł, które wnet pójdą na swe miejsce w tamie portu gdyńskiego.
Na widnokręgu stoją w ordynku porządnym niezliczone czarne pryzmaty torfu wydobytego już z głębi i w suche złożonego cegiełki. Lekka para wiekuistej zgnilizny nosi się nad niedosięgłym dla oczu obszarem chylońskiego pustkowia. Leżały tam drzewiej piaski denne, głęboką pracą morza złożone, a wodą nasiąkłe, jak gąbka. Na tym półobeschłym obszarze zagnieździł się mech, torfowiec. W ciągu długich stuleci ten to kożuch torfowy tamował bieg swobodny chylońskiego potoku. Wsysając w siebie wody słodkie, rósł szybko, coraz wyżej, aż do dziewięciometrowej grubości. Niedoschnięte jeziorzysko pomorskie zamieniło się w mokre torfowie. Tam to właśnie, w tę prastarą kaszubską pażycę, gdzie niegdyś przelewało się morze, gdzie przez wieki królowała niema głusza, gdzie leżała pustka ziewająca, a dyabeł Smętek światełka swoje, straszliwe dla ludzi, po nocy obnosił, — znowu na rozkaz ludzki morze ma się wrócić. Wlać się ma na dwa kilometry daleko w głąb lądu, znowu się pod moreny posunąć, — na kilometr z górą wszerz się rozpostrzeć, na dziesięć metrów w głąb zapuścić. Ma sobą napełnić doki uwiecznione cementem, omurowane i oskalone głazem ciosanym, — ma się potężnie rozszerzyć w basen środkowy, o półkilometrze średnicy, w którym największy dreadnought o sile maszyn, równej sile siedemnastu tysięcy koni, obróci się lekko dookoła swej osi.
Ockniona znowu z tylosetletniego snu wola Chrobrego króla, spełniona wykonaniem sprawa żywota Jana Henryka Dąbrowskiego, objawia się w tej stronie, ażeby pokazać ułamek potęgi wielkiego plemienia, zabudowując zimną pustkę od strony Gdyni ubogiej i od strony martwych pagórów Oxywia. Tu i tam pobiegną w ciągu lat kilometry betonowych i kamiennych bulwarów i placów. Tam, gdzie teraz wałęsają się w malarycznym oparze białe, lub łaciate kozy, uwiązane na postronkach i przytroczone na głucho do kołków wbitych w torfowisko, — gdzie beznadziejnie i bezskutecznie, wielkiem zbiorowem gęganiem gęgają siodłate gęsi, biadając wśród kup bezuczuciowego torfu na swą deportacyę w te jałowe pseudo-trawy przez oberwane i niewiarogodnie brudne dzieci kaszubskie, — gdzie majestatycznie przechadzają się wędrowne wrony, a czasem przebiegnie bezpański pies, naszczekując z odrazą w nudne rozłogi, — zaświszczą sygnały i syreny setek kotłów, bić będą w niebogłosy, jak w Southampton, tysiące młotów, warczeć będą maszyny, śpiewać będą pracownicy, przygotowywać się do podróży wokół globu ziemskiego polskie okręty i młodzi polscy marynarze. Forty na cyplach Helu, Oxywia i Kamiennej Góry osłonią to pracowisko od pokuszenia się o nie wroga, linie kolei żelaznych poniosą stąd dorobek świata w głąb lądu, a z głębi lądu przytaszczą na wywóz dorobek pracy rąk polskich. W ciągu lat wykopany zostanie z długiej szyi, chylońskiej ośmiometrowy pokład torfu, a podspodni piasek wyrzucony na podstawę wałów i tam, ujmie kisnące wody malarycznej rzeczułki w czynne i żywo działające baseny. Wokół bulwarów staną olbrzymie hale, warsztaty, windy, przedziwne kształty stoczni i magazynów, biura, domy, baraki, hotele. Rozłożą się pod gołogórami Oxywia, w wewnętrznym porcie Polski, szeregi grubych kominów okrętów wojennych, z ich wieżami i blockhauzami, z paszczami armat i złowieszczem łożyskiem straszliwej torpedy. Głębokie gdyńskie morze, najgłębsze miejsce w gdańskiej zatoce, ujęte zostanie w szerokie, kilometry zakreślające mola, czyli ostoje, przedportu. Z dwu stron, od Gdyni i Oxywia, na tysiąc metrów wysuną się w morze paliszcza. Między niemi, w zatoce stanie napoprzek łamacz fali, — falochron, — zostawiający do przedportu dwa wolne wjazdy dla wielkich i małych okrętów.
Ten niewysławionej piękności poemat, tworzony w drzewie, kamieniu, betonie i żelazie, — ten przepotężny dramat, ukazujący wydzieranie morzu jego wód, siły, głębi i władzy, — ta wspaniała powieść o rozdarciu ramieniem człowieka dziejów ziemi i kisnącego ze stulecia na stulecie jej rozwoju, aby go w ciągu krótkich lat przekształcić na narzędzie własne, posłuszne woli, jako wół, koń i pies, — to nowe, w polskiej lądowej duszy zatoczone dzieło, stawało się w oczach, z dnia na dzień ukazywało swe strofy nieznane.
Rozwieszając na kozłach, tykach i drągach swe sieci, wielorakie co do kształtu i barwy, swe różnorodne jadra, żaki i włoki, ciekawie podpatrywali to dzieło rybacy. Okrążali rosnący w morzu łamacz bałwanów, pilnie się przypatrując. Rosło w ich piersi duszące zdumienie, zarazem zachwyt i wściekłość. To Polska, pracą setek chłopów, walczących z morzem w wichrze, zimnie i upale, tajemnem kierowanych skinieniem tworzącego rozumu, w milczeniu swem do nich mówiła.
Tego dnia, o naznaczonej chwili, nim termin końca pracy wyświstany został przez sygnał, robotnicy opuścili swe miejsca. Podobni z oddalenia do szeregu termitów, szli w porządku, jeden po drugim po długiem paliszczu estakady. Z oddali wydawaćby się mogło, że pląsają na morzu. Wnet wszyscy znaleźli się przy kamieniach. Przybyli z drugiej strony ci, co wydobywają w dalekich torfowiskach łoża doków, pracownicy zakładający szyny kolei, pracownicy drogi szosowej, kamieniarze, mularze, cieśle, stolarze, kowale, tracze żeglarze z łodzi i rybacy od swych sieci powiewnych. Wnet cała widzialna przestrzeń wydm i dołów, zeschłych traw i kolein dróg bocznych pokryła się mrowiem ludzkiem. Jedni zasiedli na osypiskach dołów, inni na długich i okrągłych belkach, schnących w słońcu, nim się na zawsze w wody zanurzą, inni na stosach lądowych kamieni, nim je morze pochłonie. Ustały wybuchy kłębków pary, zacichły młoty, siekiery i piły. Wstrzymał się ruch wozów kolejowych, popychanych parą i ludzkiemi rękoma. Cały przestwór był teraz ruchomem, spłowiałem pogłowiem. Ciche się szerzyły rozmowy. Ale oto na stosie belek ukazał się człowiek. Nastawiono ucha. Wiatr niósł słowa. Ów mówił:
— »Woetkąd je Hel, Jastarnio, Puck, Gdynia rebok woetpływoł ruten z checzi prek na moerze w wjater, w brizą, w poegodą, w deszcz, w burzą. A jak woen w noce złowjeł cezą moersce rebe, stornie albo stornewscje, tak woen zrena szed spac, a jego bjałka, nenka, sostra, albo corka rozwjeszała nete na szteki, abo knepele, abo bjeżeła z nałowjonemi rebami do mjasta, do Gdońska. Woetkąd je Gdońsk bjałka z kaszebsciego, z rebocciego strądu wrzeszczeła na Fischmarku: — Gute Fische, frische Fische! Kaufe se, Madamke!
Jedno je mjasto nad Małem Moerzem. To mjasto są nazewo — Gdońsk.
Ninia przeszła Polska i zakazeje wozec rebe do Gdońska, na Fischmarku westawjac Ze rebok ma przedawac rebe? Wurząd polsci decht nakazuje: — W Pucku, Wejherowie. Jo — dobrze.
Rebok zawjoz rebe do Pucka, do Wejherowa. Postawjoł korzną z rebami na torgu. Przestąpjeł jeden mieszczon wejherowski, jedna paniszka. Kupięli wyrklich pynt, abo unjefer kilo stornewci. A reszta? Korzna ful rebe? Zasmjardzele se. Rebok wulewał zasmierdzele rebe z korzne na zemją. Tak beło jeden roz, dwa, trzi. Co w ciemnicą na moerzu mjoł nałówjone, co mjoł prze tim wjele bardzo robotę, muszel na zemją rznąc. Kto woed reboka w Polsce stornje kupi?
Leze! Ze sprawjedliwosc?«
Z tłumu ozwał się głos:
— Zjedz sam. Polska tak dużo ryb nie jada. To niezdrowo.
Tłum się zaśmiał z ochotą. Rybak nie dał za wygraną. Ciągnął coraz wrzaskliwiej rzecz swoją, wymachując rękami:
— »Jacież to prawoe, żebe nie dac rebe przedawac? Ciede je nałowjeno?«
— Precz z Polską! — odpowiedział głos zdaleka.
Zwróciły się w tamtę stronę głowy, jak za wiatrem. Tłum milczał. Oczy tylko siwe, lub czarne, badające każdą sprawę trzeźwo, surowo, uważnie, pilnie, zimno, bez sympatyi i pokory, szukały nowego mówcy. Stał na długiem zsypisku kamieni knop młody, pięknolicy, zwijając w palcach cygaretkę. Widzieli jego rozpiętą kamizelkę, o ośmiu białoświecących, rogowych guzikach, rozpiętą na piersiach koszulę i spłowiały kapelusz odsunięty z czoła.
Ten młody mówił:
— Czy to słyszana była taka rzecz za dawnych czasów? Jak to ma teraz być tutaj? Nie było dawniej przeszkód takich! Po co wam te przeszkody? Co z tego macie?
Odpowiedzieli chórem rybacy:
— Polskich żandarmów!
— Polski żandarm konfiskuje wasze ryby i po paskarskiej cenie cichaczem je sprzedaje, czy wiecie, dokąd? No, czy wiecie?
— Do Gdońska! — wywrzeszczeli rybacy.
Śmiech po wielkiej gromadzie przeleciał, jak wiatr po zbożu.
Knop wstąpił wyżej na stos kamieni, nogę prawą o głaz najwyższy oparł niedbale, zaciągnął się tęgo dymem i rzekł, wyciągając rękę z gestem znamiennym:
— Gdzieś za górami, za lasami panowie świata, Anglik z Francuzem, handlujący narodami i ziemiami, przehandlowali ten kraj. Tak im z rachunku wypadło, że go Polsce odstąpili. Czy wam źle było z Niemcami? Jakiem prawem Polska przychodzi tu dotąd?
— Stul pysk! — zionęło, jak pocisk z głębi tłumu
— Czemu? Prawdę powiadam.
— Ja się pięć lat okrągłych terał we wojnie, wszy me żarły, w krwawych bitwach stojałem o to, żeby Polska przyszła tu dotąd!
Tak wołały jakieś usta spod rogatej, spłowiałej, szarej czapczyny.
— A ja to samo w krwawych bitwach stojał o co innego.
— O co? — wydarł się tamten.
— A o to, widzisz, te rogacz, — wołał ktoś z głębi zbiegowiska, — żeby go kajzer mógł widzieć przez szkiełko, jak na paradzie w Berlinie będzie w parademarszu but pod sam swój nos zadzierał, — ejn-zwei, ejn-zwei, ejn-zwei.
Śmiech znowu przeleciał w masie.
— Precz z wojną! — zawołał jeden.
— Precz z tą wielką świnią, z największą ze świń tego świata, precz z wojną! — wołał drugi.
— Precz z wojną! Na wieki wieków! — wołał trzeci.
— Nie wieder Krieg! Nie wieder Krieg! — wołał czwarty.
— Dołoj wojnu! — wołał piąty.
Tamten w rozpiętej kamizelce nie ustępował. Puścił dym swego papierosa i znowu począł krzyczeć:
— Wy sobie gadajcie, co chcecie, a ja jednakże dam wam dobrą radę. Słuchajcie! Co Polska dała komu dobrego? No, gadajże, jeden z drugim, skoro wiesz! Nigdy nikomu nic dobrego nie dała i nie da! Nie jej na to siła i głowa. A ja wam tak radzę: bez żadnej tam wojny podajcie do tych, co ludami i ziemiami handlują, petycyę. Ja wam ją napiszę. Niech was tam, gdzie potrza, przydzielą. Wtedy będzie wam lepiej. Nie będzie rybakowi polski żandarm ryb konfiskował. Nie będzie białce, co do Sopotu lasem, krzakami masło szmugluje, dorobku jej wydzierał. Nie będziesz tu, jeden z drugim, na śmiech ludzki morza grodził! Na to jest Gdańsk, żeby w nim port był dla szyfów.
Co nas to obchodzi, kto, co i na co robi? — zawrzeszczał z głębi głos niezwalczony. — Nam trzeba o to dbać, żeby płacę podwyższyć, a dzień roboczy przykrócić. Przez wieki wieczne ta sprawa się wlecze, a do swego celu nie może się przywlec. Jakieś tam rzeczy, nie wiadomo jakie, i po co robimy. Nie nasza sprawa...
Tłum potakująco zaszemrał.
— Dla polskiej burżuazy... — rzekł tamten. Na stos kamieni wyszedł drugi gaduła. Pierwszego gadułę łokciem potrącił, aż tamten przysiadł na głazie.
— Powiada ten oto niemiecki naganiacz, że Polska morze popróżnicy grodzi. A tamten znowu, że je dla polskich bogaczów tak grodzi. Nie wierzcie! Każdy pal, co tu w podwodne dno idzie, grodzi na wieki wolność Kaszubów. Nie będzie ich nikt nogą deptał, ani sprzedawał, ani kupował. Skoro ta zagroda w morzu stanie i na wieki stwardnieje, nie zginie już Polska i obroni Kaszuby. Nie będzie rybak na sprzedaż z rybą do Gdańska bieżeł, bo co złowi, pójdzie wprost a tela wagonami do Polski. Sama Warszawa zje wszystkę twoją rybę.
— Nigdy tego nie będzie! Polska nigdy nic nie buduje. Zacznie, na śmiech ludzki, i stanie. Braknie jej geldów. Albo się poprostu rozmyśli. Budują tylko Niemcy!
— Niemcy tu były przez wieki. A cóż po nich zostało? Bieda, brud, nędza. Nawet tej drogi do starego Oxywia nie pchnęły. Sobie tylko pałace i przepychy we Gdańsku, w Sopocie. Prawdziwie: dla burżuazy. Jedno tu Niemcy zbudowały naprawdę: oto z Kaszubów pół-niemców wykrzesały dla siebie, mowę słowiańską półnapół pośladem swojej gwary zepsutej przetkały.
— Niech żyją sowiety! — wołała jednogłośnie grupa jedna.
— Sowiet tutaj założyć! Ten będzie wiedział, co jest prawda, co kłamstwo... — wołała grupa druga.
— Sowiety... — wtrącił pewien z tłumu. — Słuchajcie, ja wam powiem, bom tam bywał, widziałem na oczy. Sowiety potrzebne są na świecie, jak drożdże są potrzebne do wypieku chleba. Gdyby drożdży nie było, udławi się świat dzisiejszy suchą i jałową mąką, nawaloną w jednem miejscu przez interes i łajdactwo bogaczów. One sowiety mogłyby mąkę świata zamienić na chleb zdrowy, pożywny, chleb nasz powszedni. Ale cóż? Same drożdże chcą być chlebem, same się podsuwają światu zamiast chleba i są nie do pożywienia, nie do strawienia, jeszcze gorzej, niż mąka. Samemi drożdżami nikt nie wyżyje.
— Sprawiedliwie powiedział, — wołał inny. — W tej Polsce nowej może być miejsce na śpiżarnię świata. To jest przecie nasza matka. Trza ją będzie szarpać nieraz, żeby chleb prawdziwy piekła dla dzieci, ale sama tylko przecie rodzona matka dziecka wykarmi niefałszowanym chlebem.
— Utyjesz, schlebiaczu burżujów, jak cię Polska nakarmi!
— Czy był tu głodny za niemieckich czasów?
— Kłamiesz! Cokolwiek tu niemiecka moc tworzyła, to zawsze w tym jednym celu, żeby ten kraj na Niemcy zamienić, mowę tutejszą wytrzebić, ludzie w Niemców przeistoczyć. Patrz, jak biegną koleje: wszystkie ze wschodu na zachód, z Królewca do Berlina. A wasza ziemia kaszubska po to była, żeby przez nią przechodzić, żeby ją deptać i tratować, aż się stanie Niemcami. Kto poza Polską może obronić Kaszuby?
— Bo tylko Polska buduje koleje z północy na południe: do swojej Warszawy.
Tłum słuchał. Ów perorował:
— Jest ich jeszcze dwieście tysięcy, Kaszubów. Kto o nich stał na świecie poza Polską?...
— Słyszycie, jak was na Niemców judzi polski naganiacz! — wołał knop pięknolicy, wstając z miejsca.
— Łżesz, bracie! Nie judzą na Niemców. Kto jest Niemiec z rodu i z mowy, a na polskiej, czy tej kaszubskiej ziemi się zrodził, z nami pracuje i na kawałek chleba zarabia, kto z nami szczerze żyje i zdrady w sercu nie chowa, ten jest nasz brat najrodzeńszy, przyjaciel i kamrat wieczny. Nie żywimy do Niemców, naszych współrodaków i towarzyszów, zemsty ani odrazy.
— Wielka łaska!
— A czego jeszcze chcesz więcej? Słyszycie! Chce, żeby nad nami koniecznie Niemiec panował. Niemiec jest panem w swoim kraju, my w swoim.
— Niemcy umieją rządzić ludźmi. Dla Niemiec jest ten kraj potrzebny.
Tłum porwał się z miejsca i zawrzał. Pięści się przeciwko mówcy podniosły. Wrzawa go zagłuszyła. Krzyk nacichł wówczas dopiero, gdy na stosie kamieni Niemiec rodowity stanął i po niemiecku przemówił:
— My robotnicy nie chcemy już panowania nad Polską. Nie będzie już przenigdy Prusak niemczył Kaszyby! Dla czego jeden naród ma nad drugim narodem panować? Dla czego Polska nie ma się wydźwignąć z niewoli, z niedoli? Czemu nie ma zaprowadzić u siebie ładu, czystości, zdrowia, porządku, ozdoby i wygody takiejsamej, czy odmiennej, jak Niemcy zaprowadziły u siebie, a może lepiej i piękniej, niż Niemcy? Precz z przemocą narodu nad narodem! My Niemcy nowe podajemy szczerą dłoń wiecznej zgody nowej Polsce. Precz z wojną!
Tłum radośnie, jednogłośnie zakrzyknął:
— Precz z wojną!
Mało wiele przed północkiem odchodził z Gdańska wielki angielski parowiec, nazwiskiem »Albion«, kierując się na zachód, do jednego z portów brytyjskich. Ostatni łoskot windy, hurgot wyciąganej kotwicy, bieganina marynarzy po schodach, pokładach i przejmujące wreszcie dźwięki sygnału zbiegły się z westchnieniem ostatniego pasażera, który pokład opuszczał, do kajut się kierując. Wielki lśniący okręt, niby dziwne miasto fabryczne, pełne kominów, maszyn i ludzi, przesunęło się obok bulwarów kamiennych i skromnych starych domostw, gospód, sklepów i siedlisk rybackich w Neufahrwasser, wykonywując niby taniec dziwny, dawno ustalony i niegdyś w głębi lat przepisany, gdy mijał inne parowce, bezwładnie w kamiennem łożysku na kotwicach leżące. Tam i sam zatoczył półkole, wykonał grzeczny rewerans, niby w prastarym country-dance na motławsko-wiślanych popławach. Zdawaćby się mogło, że tchu nabiera i gromadzi w sobie siły, gdy wpłynął w szyję wody dojezdnej i wymijał latarnię na cyplu kamiennej ostoi. Latarnia na pożegnanie zalśniła we wszystkie jego okna, zajrzała w kajuty — raz-dwa, raz-dwa, i oto zarysy lądu rozbiegły się we dwie strony, a przestwór gdańskiej zatoki ogarnął sobą przybysza, wypuszczonego z cieśni lądowej. Pasażerowie, jeszcze powiewając chustkami, choć nikogo już z bliskich widać nie było, gdyż brzeg sam uciekał, niczyjego głosu nie słychać z mrocznej odległości, osuszali oczy i zwracali je w morza rozległość. Światło elektryczne zalewało pomosty, pokłady wyższe i niższe, czatownie sternika i oficerów służbowych, schody, wnętrza kajut, jadalnie, sale machin i kuchnie. Szczególniej w salach machin, huczących i ziejących zaduchem, światło płonęło, jak w piekle.
Silny wiatr wschodni wzmagał się w miarę wychylania się statku z gdańskiej sześciometrowej płycizny i dosięgania pełni wodnej. Była to czarująca noc ostatnich dni lipca. W bezchmurnem niebie lśnił księżyc jaskrawy, żywosrebrny, rozsiewający światło niemal dzienne. Tysiące gwiazd zalegały nieboskłony i zenit najwyższy. Wiatr powiewający od morza niósł w kaszubskie i lechickie lądy zapach wody słonej i zapach jodowy, szczególną rzeźwość i siłę. Podnosił z dalekich nad głębiną rozpostarć fale duże i poganiał je ku brzegom zalewem tak szerokim, jak zatoka. Fale biegły chyżemi bryłami, a napotkawszy brzegi w swej drodze, zwijały się na nich świdrem zielonym wokół samych siebie, rozpryskując niezliczone piany. Wiatr odbijał się od ruchomej i szumiącej powierzchni i padał na wzgórza gliniaste, na prastare moreny, zbożami dostałemi okryte, — wiał w doliny płaskie i długie, odwiecznem załadowane torfowiem, — pomiatał mgłami, ciągnącemi od dolin ku leśnym pagórkom. W locie swym kołysał łany żyta, przelewające się ze wzgórz na wzgórza, wysuszał ziarna w kłosach i żółto-białą barwę nadawał zielonym ździebeł kolankom. Fale żyta szumiały własnym swym głosem nad własnym głosem fal morza, bytując w świetle księżyca. Wiatr od morza przypadał na wyżyny Oxywia, dął w lasy wejherowskie, w puckie łąki i niże, piaski, wydmuchy i zarośla Helu, w błota karwińskie i jeziorzysko Żarnowca. Każda pierś ludzka oddychała radośniej i szerzej wiatrem od morza. Serce krzepiło się, uderzało swobodnie, gdy pochłonęły go płuca. Zakradał się w żyłeczki małych dzieci i dawał nowy pęd kropelkom krwi nieskalanej. Błogosławili go ludzie silni, robotni i potężni w ramieniu, których chwila wytchnienia krótka jest, jako ten wieczór. Błogosławił go rybak, zwiastuna pogody, — »Ost — rébocci trost«, — pociechę i otuchę, wrzucając sieci w czarną łódź, schłostaną od pienistych grzyw denegi, wciągając długie swe buty przed nocną pracą na morzu. U drzwi domków ceglanych, na progach siedząc kamiennych, starcy z opuchłemi nogami wsłuchiwali się z rozkoszą w znajomy jego szum, przyjaciela, który wielkie wznosi wały z tamtej strony Helu, a na łyse głowy i zmarszczkami porznięte oblicza padając, dawne przypomina sprawy, walki, burze, młodociane i męskie lata. Błogosławiły go usta młodzieńcze, szepcąc w ukochane usta słowa szaleństwa ludzkiego, przez wiatr z morza w serce rzucone. Błogosławiły go matki z miast dalekich, na kolana u łóżeczek dziecięcych rzucone, zanosząc tajną, najżarliwszą, najbardziej strzelistą i pokorną modlitwę do Boga wiecznie żywego, ażeby ten żywotwórczy wiatr od morza rozgrzał, rozdmuchał, rozpędził i usunął małe a złośliwe gruczoły i zaczajoną w nich płucną zarazę, przekleństwo rodu ludzkiego, w głębi organizmów maleńkich.
Wiatr wschodni spędził z pokładu parowca, huczącego w ciszy, przeważającą większość pasażerów. Postacie kobiece znikły zupełnie, chroniąc się do jadalni, czytelni, salonu i przedziałów sypialnianych. Na pokładzie w rozmaitych jego miejscach pozostało kilku mężczyzn.
Jeden z nich w kwiecie lat męskich, wysmukły, błądził przy balustradzie krokiem swobodnym, lekko przechylając się i balansując, w miarę pochyleń okrętu. Twarz tego pasażera mocno była opalona, prawie ciemna. Na policzkach i na brodzie, na dolnej i górnej wardze widać było przy jaskrawem i elektrycznem świetle błękitnawe smugi, mimo starannego ogolenia twarzy. Ubrany był najbardziej »fashionable«, po podróżnemu. To ubranie świeżo zaprasowane, czyste i świetnie skrojone przystawało, niemal jak skóra, do muskularnej figury podróżnego. Ciemne jego źrenice świeciły pod daszkiem cap’u, nasuniętego na oczy. Palił doskonałe cygaro, w miarowych odstępach czasu wypuszczając spomiędzy kłów pachnące kłęby niebieskiego dymu. Czasem otrząsał grubą warstwę szarego popiołu i wtedy na palcu jego prawej ręki połyskiwał wielki herbowy rubin sygnetu. Ten wytworny pasażer przerywał kiedyniekiedy swą po pokładzie wędrówkę, opierał się na żelaznych sztabach balustrady, zwróconej w stronę lądu, i bystro patrzał na ziemski krajobraz, zasłany lasami, wzgórzami, zbożem i murawą.
W świetle księżyca ziemia daleka była piękna nad wyraz. Była bowiem jakoby sen bezgrzesznego, wszechpotężnego Stworzyciela o lądzie, — o tem, jakim ląd wśród rozlewisk morskich być może. Przesuwała się, jako urocze i wzniosłe widzenie suszy, wyłonionej z oceanu, spod lodowców, z dzikości skostnienia. Światła w wioskach błyszczały jeszcze, jak lśnienie sznura brylantów. Świeciły jeszcze tu i tam pojedyńcze okna w domach samotnych. Czasami oddalony łoskot pociągu, przebiegającego obok kniej i wzgórz, dosięgał środowiska morskiego i wpadał w ucho wędrowca, jako świadectwo niezwyciężonej energii i nieustannej pracy człowieka. Czasami szczekanie psa, donoszące ziemi i morzu, iż wiernie stróżuje, cokolwiekby mu groziło, ogniska, od którego spadnie i przed jego oczy kość jałmużny, mocniejsze było od wiatrów poświstu. Ten głos bezinteresownej wierności i prawości, znak zakładu i sojuszu trwałego człowieka ze zwierzęciem, biegł długo za okrętem. Samotny pasażer znał, widać, te strony, gdyż, patrząc w ląd i puszczając kłęby dymu, zcicha, mniej, niż półgłosem, przepowiadał sobie nazwy dalekich światełek: Obluzie, Kossakowo, Pierwoszyn, Rewa, Rzucewo...
Statek wychylił się poza brzegowe wody Helu i szybko minął smugę światła, padającego kiedy-niekiedy z helskiej latarni. Wypłynął na potężne fale pełnego morza i zakołysał się silniej, bujniej, swobodniej. Wiatr ostry powiał. Wtedy ostatni pasażerowie ustąpili do kajut. Na pokładzie został tylko Anglik, czy Angloman, i jakiś drugi podróżny, tęgi i silny mężczyzna, blondyn z rudawym zarostem, w zielonym kapeluszu i gdańskiej pelerynie. Ten również palił cygaro i podśpiewywał obok baryery.
Daleka elektryczna blica Rożewa, rzucająca raz wraz, co minuta, swój nagły promień na kilkadziesiąt kilometrów daleko, oświetlała twarze dwu ludzi. Morze, narzucające się bez końca na białe, nieskalane ludzkim pobytem, piaski podsypisk szerokich Jastarni, Wielkiej Wsi, Chałup, Rożewa, Karwi, było tak piękne, iż dwaj podróżni uznali za naglącą konieczność zawiadomienie się o tej bardzo starej prawdzie nawzajem. Wyrazili to poniemiecku:
— Morze w tej stronie jest bardzo piękne, nieprawdaż? — mówił brodaty.
— Tak jest, szczególnie tutaj, na Helu, — rzekł brunet. — Gdy wiatr zachodni dmie w Brzeźnie, Jelitkowie, Sopocie, Orłowie i Gdyni, pędzi z lądu kurz na brzegi, a wodę morską odpędza od brzegów, zamieniając morze w staw pospolity. Przeciwnie na Helu. Wiatr zachodni przypędza do jego brzegu najbujniejszą falę z małego morza, nasyconą jodem. A zresztą ów brzeg, — toż to na północnem wybrzeżu południowa plaża. Figa tam rośnie i winograd.
— Pan zna te strony?
— Dość dobrze i od dość dawna.
— Oto szmat niemieckiej ziemi, z trzewiów nam wyrwany! — jęknął blondyn.
— Hm... — zakaszał raczej, niż odpowiedział ogolony brunet.
— Pan może jest właśnie Polakiem? — zapytał drugi.
— Bynajmniej.
— Ta ziemia, ten korytarz, toż to istny pal, wbity w żywe ciało niemieckie! Koł zaostrzony, którym nas przeszyto po obaleniu na obie łopatki.
— Pan znajduje? — spytał półciekawie wygolony zaciągając się dymem cygara.
— Patrz pan, — czyż człowieka może nie ogarniać wściekłość? Ta latarnia! Niemiecka praca, niemiecka budowla morska, przed stu pięćdziesięcioma laty wzniesiona, udoskonalona teraz naszem staraniem, zaopatrzona w świetne maszyny Schuckerta, w maszyny do wydawania głosu syreny, — w ręku tych barbarzyńców.
— Światło latarni jest teraz, jak i dawniej, raczej elektryczne, niż niemieckie, lub polskie. Głos syreny jest wśród mgły, gdy światło nie działa skutecznie, równie teraz, jak dawniej, zbawcze dla rybaka.
— Pana te rzeczy, widać, nie bolą i nie obchodzą. Ale dla nas, Niemców rodowitych i czujących swą krzywdę i zniewagę...
— Już mię te sprawy, w istocie, nie obchodzą. Interesowały mię dawniej. Bardzo długo. Teraz już mię nawet nie zajmują.
— Dla czego?
— Poprostu dla tego, że one, w istocie, już tu nikogo nie mogą obchodzić.
— Och!
— Pana może jeszcze ostatniego.
— Ja tego wszystkiego nie mogę znieść. Wyjeżdżam stąd. Emigruję.
— Ja także.
— Pan jedzie do Niemiec?
— Nie, do Anglji.
— Jeżeli sprawy tutejsze i ich bieg, dla Niemców fatalny, nie obchodzą pana, to po cóż wyjeżdżać? — spytał blondyn.
— Jakby to panu powiedzieć? Wygasa tutaj to co mię dawniej interesowało. Nastaje tu martwy spokój, którego nie znoszę. Niema tu już niemieckiej duszy i pasyi.
Blondyn przysunął się do bruneta i zapytał go zcicha:
— Pan pracowałeś w niemieckiej robocie?
— Być może, — rzekł angloman.
— Czemuż ją pan rzuca? Tacy ludzie są nam potrzebni.
— Tu już niema i nie będzie dla mnie roboty. Markgrafowi Geronowi zastąpił drogę jakiś ciemny, a podstępny Mieszko. Spojrzeli sobie w oczy — i, o, dziwo! — postanowili zawrzeć zgodę. Jeszcze jej nie zawarli, ale ja zawrą. Cóż ja tu mam do roboty?
Tęgi Niemiec zaśmiał się grubo.
— Śmiej się pan... — rzekł brunet. — Stanęła już w miejscu wasza siła i dalej na wschód się nie pomknie. Przeciwnie. Będzie się na zachód odginała. Widziałeś pan, co się stało z Poznaniem, Bydgoszczą, Grudziądzem? Czy wiesz pan, co za lat kilka będzie z Gdańskiem! Niemcy się polszczą. Przypominają sobie dawne swoje słowiańskie pochodzenie i — horrenda się dzieją. Zresztą, w głębi was samych słabe cnoty zaczynają pulsować. Wyciągacie stare szlafmyce i pantofle. Stajecie się potulni i zgodni.
Blondyn żachnął się głośno, a groźnie zaprzeczył.
— Nie zaprzeczaj pan. Umiecie gniewać się i perorować, ale już robić na całego po dawnemu nie zdołacie. Ja wiem dobrze.
— Nigdy się nie wyrzekniemy tej ziemi!
— Ale ona was się wyrzekła. Zresztą, mnie osobiście, robota istotna, robota w moim, to znaczy, w wielkim stylu, nastręcza się gdzieindziej.
— Gdzież to?
— Gdzieindziej. Tam, gdzie jeszcze naprawdę handlują ludami, ziemiami, prawami, cudzemi niepodległościami i prastarą kulturą. Tam, gdzie jeszcze kłamią w żywe oczy, mając na obliczu bezczelną a wspaniałą maskę nieposzlakowanej prawdy i cnoty. Tam jadę ofiarować swe usługi.
— Ha — szczęśliwej podróży!
— Z wami, cóżbym tu teraz robił? Zapisać się na śląskiego, lub wschodniopruskiego najmitę z nożem w rękawie, lub ręcznym granatem w kieszeni. To wam wykona, według zleceń, prawą lub lewą ręką każdy dobrze płatny parobek. A ja mam jeszcze, oprócz ręki, także i głowę. Moja głowa nie ma już dla was tęgich myśli. Stoicie na rozdrożu nowych gościńców, wiodących do krainy cichych cnót i zgodnego posłuszeństwa każdemu, nawet cudzemu, prawu.
— Mylisz się pan grubo!
— Nie mylę się. Będziecie robili w cnotach, jak umiecie robić w sklepikach, porządnie i systematycznie. Maluczko, a ockniecie się w ramionach braci Polaków, tudzież łzy miłości będziecie w ich brudne kamizelki wylewać. Przebaczycie sobie nawzajem winy, odpuścicie grzechy, zapomnicie starą przeszłość, podacie sobie prawice, wykreślicie najsprawiedliwsze na świecie zazębienia gminy o gminę i, każdy w swoim kraiku, albo przetasowani pomiędzy sobą w miastach mięszanych, będziecie zgodnie i nazawsze pracowali nad normalnym przyrostem żywej wagi mamy cywilizacyi i spokojem żywota papy postępu, uchylając wszelkie powody niezdrowej alteracyi.
Machnął Niemiec groźnie prawicą.
— Nie zaprzeczaj pan. Podpatrzyłem was dobrze, uważnie, w szczegółach i na przestrzał. No — i długo Teraz już na zawsze żegnam — i wyrywam! Gdzie pieprz rośnie! Należycie do przeszłości. Wygasł w was Henryk Ptasznik i ocknął się ze snu przy grobie świętego Wojciecha Otto Trzeci.
— Cóż to za mistyka!...
— Ręczę panu. Jadę do tych, co chylą się wprawdzie także ku przeszłości, sypią się tu i tam w gruzy nowoczesnego zwichnięcia rasy człowieczej, ale mają w sobie wigor Ryszarda Lwie Serce, któremu ludzkie mięso równie dobrze smakowało, jak bycze lub baranie, a który chętniej zwykł był zabijać ludzi, niż zwierzęta. Tam jeszcze stoją otworem kuźnie i walą ręce potężnych kowali w kajdany na gorących od młota kowadłach. Tam jeszcze czczą dumę ze siebie, jako bożyszcze, a na deptaniu wszystkich innych, białych i żółtych, czarnych i śniadych zasadzają i gruntują swoją własną, na wyspie wyrobioną sprawiedliwość.
— Więc pewny pan jesteś dobrej posady u tych nowych panów?
— Będę się starał o dobrą. Mam niezłą szkołę i niezłe rekomendacye. A gdzież dziś, panie, ocenią wysoką wartość mych rekomendacyi? Tylko tam, dokąd się kieruję. Tam jeszcze wygłaszają słowo — sprawiedliwość, — z flegmą dusząc objekt za gardło.
W tej chwili pociąg przebiegał wzdłuż helskiego półwyspu, świecił jaskrawo okien szeregiem i sunął po niskiej, przymorskiej ziemi. Zdawało się, że mknie po powierzchni morza.
— Patrz pan, patrz! Pociąg na Helu... — mówił do Niemca angloman.
— I cóż? Śmieszna impreza Polaków.
— Mówiłeś pan, że to barbarzyńcy. Tymczasem oni wybudowali kolej tam, gdzie wy zostawiliście barbarzyństwo.
— Mógłbym dużo śmiesznych anegdot o tej tam kolei powiedzieć. Ale szkoda na to czasu. Wybudowali ją pod przymusem wypadków, ze strachu.
— Ejże! Ten pociąg nawiezie ich tu z głębi lądu. Obsiądą ten przylądek i zaludnią. Wysypią na piaski z jednej i drugiej strony tysiące tysięcy dzieci. Uczynią z jałowego pustkowia południową plażę w tych północnych wodach. Będą się tu leczyli i nabierali zdrowia. W siły tu porosną. Będą tu wypłókiwali wszystek brud i skarlenie swe, w niewoli nabyte. A gdy się dobrze nauczą myć, czesać, kąpać, — a gdy się jeszcze nauczą powaszemu zamiatać, szorować, — no, i pracować, — biada, synowie Bismarcka!
— Nigdy się nie nauczą myć, czesać, kąpać. A już ponaszemu pracować — przenigdy!
— Dobrze jest mieć w sobie, na składzie większe zapasy pewności swego dostojeństwa. Owszem. Ale muszę jedno szepnąć w zaufaniu. Już te bramy piekielne, któreście, — powiedzmy, — któreśmy tutaj wielekroć nad nimi zatrzaskiwali, ta pokrywa szczelna i z dobrego żelaza, — zardzewiała, połupała się i pękła na zawsze. Nigdy już nie odzyskacie Pomorza!
— Skądże to taki horoskop? Nim jedno pokolenie podrośnie, zawali się w gruzy to własne ich, śmieszne »państwo«.
— Kto to wie!
— Z roskoszą nas powitają Kaszubi, gdy tu powrócimy.
— Kto ich tam wie, tych Kaszubów! Było już tak, żeście pracowicie osadzili swych własnych ludzi na piasku pruskiego pojezierza, żeście im grunt wykarczowali pracowicie, żeście im domy porządne zbudowali, żeście ich zaopatrzyli, w co potrzeba, a przeciwko wam samym skoczyła rewolucya tych ludzi, dzika i straszna, na noże idąca. Cóż dopiero teraz, o Niemcy!
— Przeciwko Polsce wypowiedział się wierny nasz Mazur.
— Czy się drugi raz przeciwko niej wypowie za lat dziesięć, piętnaście, gdy go dzieje spytają o zdanie, — któż zaręczy? Powtarzam: już raz wasz lud własny do Polski się twarzą obrócił i na twarz przed nią upadł, błagając, żeby go wzięła pod swą władzę. Któż wie, czy Mazur nie otrze z twarzy potu a brudu niewoli i nie wspomni sobie, że nad nim panują cudzoziemcy?
— Przypatruję się panu i myślę, że z zamaskowanym Polakiem się spieram.
— Uspokój się pan. Zbyt dobrze wam życzę. Ale właśnie dla tego, że dobrze wam życzę, prawdę w oczy wam mówię. Sami sobie nie lubicie prawdy w oczy wyjawiać.
— Pracują w głębi Niemiec tysiące tysięcy warsztatów, zakładów, pracowni. Organizujemy nowe Niemcy. Państwo przejmuje warsztaty i wspólnie z rzeszami pracowników organizuje olbrzymie zespoły. Kto lepiej od nas pracuje i wytwarza na ziemi?
— To właśnie, to właśnie! Lecz wśród wszystkich tych zjawisk jedno was zaskoczyło straszliwie.
— Wojnę przegraliśmy z kretesem, sami jedni przeciw globowi ziemskiemu!
— Nie, nie to. Czyż pan tego nie widzisz? Masa się wam z garści wymknęła. Już ani Niedźwiedź, ani Fryc, ani Bismarck nie udepce jej, nie ujarzmi, nie ugniecie w żelaznych swych dłoniach. Masy nie macie, jak ją mieliście niegdyś. Wyszła poza was i stała się sobą. To jest wasza klęska najgorsza.
— A tam, dokąd pan jedziesz, masa nie chce być sobą, nie wyłamuje się z ręku?
— I tam, dokąd ja zdążam, masa staje się sobą, tężeje jako lawa, wypływająca z krateru. I tam płynie ta klęska, równie dobrze, jak u was. Ale tam jest gmaszysko przestronne, olbrzymie, kolosalne, na całą kulę ziemską rozległe. Tam jeszcze pan znajdziesz przy wszystkich nowoczesności pozorach, maskach i snobizmach, podziemia, zapadnie, jaskinie, wieże tortur, trupiarnie, kostnice, Gibraltary, Malty, Indye — i inne, nory i dziury z dziesiątego wieku, w których działają obcęgi i kuny metodami z wieku czwartego. Tam jeszcze stoją interesujące zamki Lady Macheth. Śmieszna to była pycha wasza, żeście się z tamtymi ludźmi równać zamierzyli. Czyż wy jesteście takim gmachem? Tyleście zyskali, że wasz stary Malborg z jego tajnemi schodami i gruboskórną jego legendą prześwietlili światłem elektrycznem, ażeby was było widać wzdłuż, wszerz i naprzestrzał. I widać was, jak na dłoni.
— Skarze Bóg Anglię!
— O, najśmieszniejszy z okrzyków! Zacznijcie już lepiej czytać nanowo pisma Ludwika Tiecka. Albo »Cierpienia młodego Wertera« nanowo odczytywać zacznijcie. Zalejcie się nanowo waszym quasi — płaczem. Mniej śmieszni będziecie.
— Znieważasz nas pan, gdy jesteśmy w nieszczęściu. Ale wydźwigną Germanię ramiona jej synów!
— Wydźwigną, lecz nową i wam samym nieznaną. Aby starą wydźwignąć, już ludzi nie macie.
— My, panie? — śmiał się Niemiec.
— Ci, o których pan myślisz, to nie ludzie, to pały. Trzebaby za nich kręcić głową, za rękę ich prowadzić, ramieniem ich podpierać. Dość tego! Nim się wielkie gmaszysko, cel mej drogi, zacznie walić, w gruzy lecieć, w pył rozmiatać, nim ten teatr, godny bogów, napełni glob łoskotem i szczękiem nielada, zabawimy się jeszcze.
Statek zatoczył półkole i wzdłuż Helu kierował swe drogi na światło latarni i na kępę czarującą Rożewa, we mgły nocne spowitą. Długi połysk latarni padał w wody i odbijał się w oczach rozmówców. Okręt, jakoby fantom przedziwny, płynął w nocnym tumanie, nie wiedzieć, w okręgach wód ziemi, czy na pograniczu niebieskiem. Kadłub jego wyniosły, prześwietlony w stu miejscach, niósł się, jako widzenie w jasnej nocy przestworach. Docierał do lądu tak blisko, iż słyszeli go ludzie, jak płynie, wspaniały, w swe drogi dalekie. A docierał do lądu tak blisko, iż z cichego osiedla, z Ceynowy, — które zowią Chałupy, — gdzie cisi, spracowani rybacy spali głucho pod Bodziem, doleciało do statku północne pianie kura. Posłyszał pianie kura ciemny na pokładzie podróżnik. Wstrząsnął się, jak od chłodu nagłego przejęty.
I rzekł do towarzysza podróży:
— Już północ. Kur gdzieś zapiał! Nieprawdaż? Kiwnął głową przygodny znajomy.
— Czas na mnie! Dobranoc!
Szybko przebiegł przez pokład, obok kotłów huczących od ognia czarną plamą się sunął, w czeluść schodów świetlistych się schylił. W świetle drzwi, prowadzących w dół statku, do kajut i maszyn, postać jego przepadła, jak widmo.