Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
COLBERT.

Colbert był człowiekiem, do którego historyk i moralista równe mają prawo. Starszym był o trzynaście lat od Ludwika XIV-go, swego przyszłego pana. Wzrostu miernego, raczej chudy, niż tłusty, oko miał zapadłe, powierzchowność pospolitą; włosy grube, czarne i rzadkie, co było przyczyną, podług biografów jego czasu, iż wcześnie wdział kapłańską czapkę. Spojrzenie tylko miał niepospolite, ostre, przenikliwe, pełne surowości.
Powszechnie chwalono jego wielkie zdolności do rachunków, i szczególny talent, jakim z niczego wyciągał intraty.
Colberta to pomysłem było przymuszenie gubernatorów fortec pogranicznych, aby utrzymywali garnizony bez żołdu, pieniędzmi, zbieranemi z kontrybucyj nadzwyczajnych.
Było to powodem, iż kardynał Mazarini przyjął Colberta na miejsce zmarłego swego intendenta, Jouberta.
Colbert pomału posuwał się u dworu, pomimo niskiego urodzenia, był bowiem synem człowieka, który z początku sprzedawał wino, później sukno, a nareszcie materjały jedwabne.
Colbert, przeznaczony do stanu kupieckiego, najprzód był kupczykiem u kupca w Lyonie, którego porzuciwszy, przyjął miejsce w Paryżu u prokuratora trybunału, nazwiskiem Bitem. Tym sposobem nauczył się sztuki układania rachunków i nieocenionej sztuki: wikłania ich.
Sztywność Colberta bardzo mu posłużyła, co dowodzi, że fortuna ma swe kaprysy i podobna jest do tych kobiet starożytności, których ani fizycznie ani moralnie nic zrazić nie potrafiło.
Colbert, umieszczony u Michała Letellier, sekretarza stanu w 1648 roku, przez swego kuzyna Colberta pana na Saint-Pouange, który miał względy dla niego, razu jednego posłany został ze zleceniem przez ministra do kardynała Mazariniego. Jego przewielebność kardynał cieszył się wówczas kwitnącem zdrowiem. Przebywał wówczas w Sedanie, skłopotany pewną intrygą dworską, w której, jak się zdawało, Anna Austrjacka nie trzymała jego strony. Wszystkie wątki tej intrygi Letellier trzymał w swoich rękach. Odebrał on list, bardzo ważny dla niego, i nader kompromitujący dla Mazariniego, ponieważ odgrywał już podwójną rolę, która mu tak dobrze posłużyła. Otóż oszczędzając zawsze dwóch nieprzyjaciół, aby mógł korzystać z jednego i z drugiego, pojednywając ich, albo więcej rozjątrzając, Michał Letellier chciał posiać kardynałowi list Anny Austriackiej, aby go przeczytał, a przeto był mu zobowiązany za przysługę, tak grzecznie wyświadczoną. Posłać list, było rzeczą łatwą; ale go napowrót po odczytaniu uzyskać, bardzo było trudno. Letellier obejrzał się wkoło siebie, a widząc czarnego i chudego oficjalistę swego, który gryzmolił z namarszczoną brwią w jego biurze, przeniósł go nad najlepszego żandarma dla spełnienia tego zamiaru. Colbert musiał pojechać do Sedanu z rozkazem zakomunikowania owego listu kardynałowi i odwiezienia go napowrót Letellierowi.
Słuchał rozkazu, danego ze skrupulatna uwaga, dwa razy kazał go sobie powtórzyć, a dopytywał się, nalegająco, aby wiedzieć, czy zwrócenie listu było tak ważne, jak oddanie go, na co Letellier mu powiedział:
— Jeszcze ważniejsze.
Wtedy wyjechał, podróżował, jak zwyczajny kurjer, nie dbając o swoje wygody, i oddał kardynałowi najprzód list Letelliera, w którym tenże oznajmiał kardynałowi, iż mu przysyła nieoceniony ów list, a potem dał mu list...
Mazarini mocno się zarumienił, czytając list królowej Anny, uśmiechnął się grzecznie do Colberta i pożegnał go.
— Na kiedy odpowiedź?... — spytał kurjer pokornie.
— Na jutro.
— Jutro rano?...
— Tak jest.
Colbert, wychodząc, spróbował najwspanialszego ukłonu, na jaki umiał się zdobyć.
Nazajutrz o siódmej już był w pogotowiu; Mazarini do dziesiątej kazał mu czekać. Colbert, czekając w przedpokoju, ani zmarszczył brwi; gdy kolej na niego przyszła, wszedł.
Mazarini oddał mu wtedy zapieczętowany pakiet, na którym napisane były te słowa: „Do Pana Michała Letellier i t. d.“
Colbert patrzył z wielką uwagą na pakiet; kardynał spojrzał na niego uprzejmie i popchnął go ku drzwiom.
— A list królowej matki?... — zapytał Colbert.
— Jest w pakiecie z innemi, — rzekł Mazarini.
— A!... to bardzo dobrze, — odpowiedział Colbert, a przytrzymując swój kapelusz kolanami, zaczął odpieczętowywać pakiet.
Mazarini krzyknął.
— Co robisz!... — rzekł grubjańsko.
— Odpieczętowywam pakiet, Wasza przewielebność.
— Czy mi nie ufasz, łotrze, czy kto słyszał o podobnej impertynencji!...
— O!... niech Wasza przewielebność na mnie się nie gniewa; ja nie o słowach Waszej przewielebności powątpiewam... a!... broń mnie Boże!...
— A więc o czemże?...
— O akuratności kancelarii Waszej przewielebności. Ba!... cóż jest list?... świstek papieru, o którym łatwo można zapomnieć. A!.... zobacz Wasza przewielebność, czym nie miał słuszności!... Urzędnicy Waszej przewielebności zapomnieli o świstku; list nie znajduje się w pakiecie.
— Zuchwały jesteś a nie widziałeś nic, — zawołał rozgniewany Mazarini, — wychodź stąd, czekaj na me rozkazy!...
Wyrzekłszy te słowa, z przebiegłością prawdziwie włoską wyrwał z rąk Colberta pakiet i wszedł do swoich pokoi.
Lecz ten gniew nie mógł długo trwać; zastąpiło go rozumowanie.
Mazarini co rano, otwierając drzwi swego gabinetu, znajdował Colberta, stojącego jakby na warcie za ławką, a ta nieprzyjemna osoba domagała się pokornie, ale uporczywie, listu królowej matki.
Mazarini, nie mogąc wytrzymać, zmuszony był wreszcie oddać go. Lecz, zwracając ten list, dał ostrą naganę Colbertowi, podczas której tenże ostatni oglądał pilnie, wąchał nawet odebrany papier, aby się przekonać, że to jest to samo pismo i ten sam podpis, jakby miał do czynienia z ostatnim fałszerzem w królestwie. Mazarini obszedł się z nim jeszcze ostrzej, lecz Colbert niewzruszony, przekonawszy się, że list jest ten sam wyszedł prędko, jakgdyby był głuchy.
Postępek ten miał taki skutek, iż Colbert później otrzymał miejsce Jouberta, gdyż Mazarini, zamiast urazy, podziwiał go i chciał posiadać podobnego służbistę.
Niewiele potrzebował czasu Colbert, aby pozyskał łaski kardynała; stał się dlań nawet niezbędnie potrzebnym. Znał on wszystkie rachunki kardynała, choć mu on o nich nigdy nie wspominał. Ta tajemnica między nimi stanowiła ścisłą łączność, dlatego też, mając stanąć przed Panem innego świata, Mazarini chciał zdecydować coś stanowczego, zasięgnąć dobrej rady, zanimby rozporządził dostatkami, które przymuszony był pozostawić na tym świecie.
Po odwiedzinach Guenauda, przywołał tedy Colberta, kazał mu usiąść i rzekł do niego:
— Pomówmy serjo, panie Colbert, gdyż jestem chory, a może nawet bliski śmierci.
— Człowiek jest śmiertelny — odpowiedział Colbert.
— Pamiętałem zawsze o tem... pracowałem, przewidując tę konieczność... Wiadomo panu, żem uzbierał niejaki majątek.
— Wiem o tem, wielmożny panie.
— Wiele, mniej więcej, szacujesz ten majątek, panie Colbert?...
— Do czterdziestu miijonów, pięćset sześćdziesiąt tysięcy dwieście liwrów, dziewięć soldów i osiem denarów — odpowiedział Colbert.
Kardynał westchną mocno i patrzył na Colberta z podziwem, lecz pozwolił sobie uśmiechnąć się.
— Pieniędzy znanych — dodał Colbert, jakby odpowiadając na ten uśmiech.
Kardynał podskoczył prawie na swem łóżku.
— Co przez to rozumiesz?... — rzekł.
— Rozumiem przez to — rzekł Colbert — że prócz tych czterdziestu miijonów pięćset sześćdziesiąt tysięcy dwieście liwrów, dziewięć soldów i osiem denarów, jest jeszcze trzynaście miijonów, o których nikt nie wie.
— O!... — westchnął Mazarini — co za człowiek!...
W tej chwili głowa Bernouina ukazała się we drzwiach.
— Cóż tam — zapytał Mazarini — dlaczego mi przeszkadzają?...
— Ojciec teatyn, spowiednik Waszej przewielebności, był na dziś wieczór zamówiony, inaczej nie mógłby powrócić aż pojutrze.
Mazarini spojrzał na Colberta, który zaraz wziął za kapelusz, mówiąc:
— Powrócę, Wasza przewielebność.
Mazarini wahał się.
— Nie, nie — rzekł. — Wszakże jesteś także moim spowiednikiem; to, co mówię jednemu, drugi może słyszeć. Zostań tu, Colbercie.
— Lecz czy spowiednik na to zezwoli, ażeby tajemnica pokuty nie była zachowaną.
— Nie turbuj się o to, ukryj się za łóżkiem.
— Mogę wyjść i poczekać w przedpokoju.
— Nie, nie, lepiej, abyś słyszał spowiedź uczciwego człowieka.
Colbert ukłonił się i schował.
— Wprowadź ojca teatyna — rzekł Mazarini, zasuwając firanki od łóżka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.