Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Cios był tem boleśniejszy, im mniej spodziewany: sporo czasu upłynęło, zanim margrabina przyszła do siebie; lecz, gdy to nastąpiło, natychmiast poczęła rozważać wypadki, patrząc na nie we właściwem świetle. Raczej ze smutkiem, niż z oburzeniem widziała margrabina, że król należał do spisku, ujawniając w sobie dwoistość Ludwika XIII-go, gdy był już starym i skąpstwo Mazariniego, wtedy, gdy nie miał jeszcze czasu obładować się złotem francuskiem. Niebawem jednak umysł dzielnej kobiety odzyskał całą energję, nie tracąc czasu na dociekania, do których skłaniało ja uczucie. Nie należała ona do tych, co płaczu, gdy trzeba działać i bawią się użalaniem nad niedolą, której ulżyć są w stanie. Wsparta czoło na zlodowaciałych dłoniach, a podniósłszy je wkrótce, z energią uchwyciła dzwonek i uderzyła w niego, aby przywołać swoje służebne.
— Czy wszystko gotowe do mego odjazdu?... — zapytała jednej z nich.
— Tak, pani; lecz nie liczono, aby pani margrabina mogła wyjechać do Belliere przed upływem trzech dni.
— Jednakże wszystkie ozdoby i kosztowności są zapakowane?...
— Tak, pani.
Margrabina pomyślała chwilę i rzekła spokojnym głosem.
— Przywołać mego złotnika.
Służebne odeszły dla spełnienia rozkazu.
Margrabina udała się do gabinetu i jaknajstaranniej poczęła przeglądać swoje biżuterje.
Gdy przyszedł złotnik, zastał ją pogrążoną w zadumie.
— Panie Faucheux — odezwała się do niego — wszak pan dostarczałeś mi klejnotów?...
— Tak, pani margrabino.
— Nie przypominam sobie, ile wynosił rachunek?
— Z nowego zakupu, pani, czy z tego, który pan de Belliere ofiarował jako ślubny podarek? Gdyż za każdym razem ja dostarczałem:
— Dajmy na to, mówmy o nowym.
— Dzbany, kubki i półmiski z puzdrami, serwisy stołowe i puszki do lodów, miednice i fontanny, kosztowały panią margrabinę sześćdziesiąt tysięcy liwrów.
— A ten drugi serwis, dawniejszy, od mego męża?
— O!... pani, ten jako robota, mniejszą ma od poprzedniego wartość, trzydzieści tysięcy liwrów zaledwie, jedynie na wagę.
— Siedemdziesiąt!... — zcicha wyrzekła margrabina. — Ależ, panie Faucheux, mamy jeszcze srebra po matce mojej; wiesz, te masywne rzeczy, których nie chciałam się pozbyć, jako pamiątki?...
— A!... pani, to świetny ratunek dla ludzi, którzyby nie tak, jak pani, musieli pozbyć się tej zastawy. W owych czasach nie wyrabiano dętych przedmiotów, jak dzisiaj. Prosto ze sztaby wkuwano. Lecz ta zastawa nie jest już do użytku, tylko na wagę.
— A ile ona warta?...
— Conajnmiej pięćdziesiąt tysięcy. Nie mówię o tych wazonach gumnych, z bufetu, z których każdy z osobna wart pięć tysięcy liwrów srebrem. Niech będzie dziesięć tysięcy liwrów za dwa.
— Sto trzydzieści?... — szepnęła margrabina.
— A teraz przejdźmy do czego innego.
I otworzyła jeden z kuferków z klejnotami.
— Poznaję te szmaragdy — rzekł kupiec — to ja kazałem je oprawiać; najpiękniejsze z tych, jakie się znajdują u dworu; przepraszam, nie, pani Chatillon ma najpiękniejsze, przeszły na nią od rodziny Gwizjuszów; lecz pani szmaragdy zaraz po nich idą.
— Co one warte?...
— Sto trzydzieści tysięcy liwrów.
Margrabina zapisała ołówkiem w notatniku cyfry, wymienione przez złotnika.
— Naszyjnik z rubinów?... — rzekła.
— Dwieście tysięcy liwrów. Sam ten kamień ze środka wart sto tysięcy.
— Tak, tak, i ja tak myślałam — rzekła margrabina. — A ileż ja mam prócz djamentów!... mnóstwo! pierścienie, łańcuchy, wisiory, żyrandole, sprzączki, spinki!... Oceniaj, panie Faucheux, oceniaj wszystko!...
Złotnik wziął lupę, ważki, ważył, rozpatrywał i robił pocichu dodawanie:
— Te kamienie — rzekł nareszcie — kosztują panią margrabinę czterdzieści tysięcy liwrów dochodu.
— Oceniasz je zatem na osiemset tysięcy liwrów?...
— Około tego.
— I ja tak myślałam. Lecz oprawa osobno, nieprawdaż?...
— Jak zwykle, proszę pani. Ja, gdybym był wezwany do sprzedaży lub kupna, to, jako zyskiem, zadowoliłbym się samem złotem z oprawy; miałbym jeszcze okrągłe dwadzieścia pięć tysięcy liwrów.
— A czy przystaniesz pan na tym zysku pod warunkiem, że sprzedasz kamienie za gotówkę?
— Ależ, pani!... — zawołał wystraszony złotnik — chyba nie sprzedajesz swoich djamentów?...
— Ani słówka, panie Faucheux, nie troszcz się o to, daj mi tylko odpowiedź. Jesteś człowiekiem uczciwym, dostawca mojej rodziny od lat trzydziestu, znałeś ojca mojego i matkę, którym służyli twoi rodzice. Mówię do ciebie, jak do przyjaciela; czy przyjmujesz złoto z oprawy wzamian za gotówkę, która mi oddasz do ręki?...
— Osiemset tysięcy liwrów!... ależ to ogrom!...
— Wiem o tem.
— Niepodobna znaleźć!...
— O!... czemu nie.
— Lecz proszę pomyśleć, pani, jakie wrażenie zrobiłaby w świecie pogłoska o sprzedaży twoich kosztowności!...
— Niktby o tem nie wiedział!... Każesz mi powprawiać fałszywe kamienie na miejsce prawdziwych.
Żadnej odpowiedzi, bo ja tak chcę. Sprzedawaj wszystko oddzielnie. Sam zajmij się sprzedażą kamieni.
— Tak to łatwiej... Książę pan szuka biżuterji, samych kamieni do toalety księżnej. Konkurs ogłoszony. Łatwo przyjdzie umieścić ich u księcia za sześćset tysięcy liwrów. Zaręczam, że pani kamienie będą najpiękniejsze.
— Kiedyż to nastąpi?...
— Za trzy dni.
— Dobrze!... co pozostanie, sprzedasz osobom prywatnym. Tymczasem napisz mi kontrakt z zapewnieniem sprzedaży... Wypłata za cztery dni.
— Pani, pani, zastanów się, zaklinam cię na wszystko... Stracisz na tem sto tysięcy liwrów, jeżeli się tak będziesz śpieszyć.
— Chociażby i dwieście tysięcy, jeżeli trzeba. Chcę, aby dziś wieczorem wszystko było skończone. Przystajesz pan?
— Przystaję, pani margrabino... Nie taję, iż zarabiam na tem pięć tysięcy pistolów.
— Tem lepiej!... Kiedy będę miała pieniądze?...
— Dzisiaj. Czy pani margrabina życzy sobie otrzymać pieniądze w złocie, czy w biletach banku Lyońskiego, płatnych u pana Colberta?...
— Wszystko jedno — żywo odparła margrabina — wracaj pan prędko do siebie i co żywo przynieś mi sumę w biletach, rozumiesz pan?...
— Dobrze, pani margrabino.
— Weź trzech moich ludzi, niech zaniosą te rzeczy do ciebie.
— Dobrze, pani.
Margrabina zadzwoniła.
— Wózek do rozporządzenia pana Faucheux — zawołała.
Złotnik skłonił się i wyszedł, rozkazując, aby wózek jechał za nim w bliskości, przyczem dał do zrozumienia, że margrabina kazała przetopić wszystkie naczynia stołowe, podług nowych modeli.
W trzy godziny potem, była już u pana Faucheux i odebrała osiemset tysięcy liwrów w biletach banku Lyońskiego, dwieście pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie.
Umieściwszy ten z trudem zdobyty miljon w powozie, rzuciła woźnicy rozkaz:
— Da Saint-Mande!...