Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
WICEHRABIA
DE
BRAGELONNE
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929

Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22. tel. 281-88




ROZDZIAŁ I.
PRZYPUSZCZENIA D‘ARTAGNANA WYJAŚNIAJĄ SIĘ.

D‘Artagnan zaczął działać zaczepnie.
— TerazTeraz kiedy ci wszystko powiedziałem, kochany przyjacielu, albo raczej kiedy sam wszystko odgadłeś, powiedz mi, co tutaj robisz, pokryty kurzeni i błotem.
Porthos otarł czoło, spoglądając z dumą wkoło siebie.
— Zdaje mi się — rzekł — że widzisz, co ja tu robię.
— Zapewne, widziałem cię, jak dźwigałeś kamienie.
— Tak, aby pokazać leniuchom, co to jest siła mężczyzny. Rozumiesz?...
— Ale przecież dźwigać kamienie nie jest twojem rzemiosłem, chociaż lepiej to robisz, niż sami rzemieślnicy. Ja chciałem cię spytać temi słowy: Co robisz tutaj, baronie?...
— Uczę się geografji, rycerzu.
— Geografji?...
— No, a ty co robisz w tym mieszczańskim ubiorze?...
D‘Artagnan spostrzegł, że źle uczynił, zadziwiając swojem ubraniem. Porthos miał powód do zadawania mu pytań.
Szczęściem, że d‘Artagnan tego się spodziewał.
— Bo w rzeczy samej jestem mieszczaninem, mój drogi; suknia nie dziwi, kiedy jest stosowną do stanu.
— Aleś ty żołnierz, muszkieter!...
— Już nim nie jestem, wziąłem dymisję.
— E!...
— A tak.
— Wyszedłeś ze służby?
— Wyszedłem.
— Opuściłeś króla?...
— Zupełnie.
Porthos wzniósł ręce do góry, jak człowiek, który nadspodziewanej dowiaduje się rzeczy.
— A wiesz, to mnie bardzo zadziwia — rzekł.
— Jednakże tak jest, służba mi się sprzykrzyła, Mazarini obrzydł mi od dawna i zrzuciłem mundur do djabła.
— Ale Mazarini nie żyje.
— Wiem o tem; właśnie przed jego śmiercią żądałem dymisji, a dano mi ją przed dwoma miesiącami. Zostawszy wolnym, udałem się do Pierrefonds, aby odwiedzić mojego drogiego Porthosa. Usłyszałem o szczęśliwym twoim pobycie tutaj i chciałem go chociaż przez piętnaście dni z tobą podzielić.
— Mój przyjacielu, wiesz, że nietylko na piętnaście dni, ale na cały rok, na dziesięć lat, na całe życie nawet dom mój dla ciebie otwarty.
— Dziękuję ci, mój drogi.
— A czy nie potrzebujesz pieniędzy?... — zapytał Porthos, potrząsając kilkodziesięcioma luidorami, które miał w kieszeni.
— Nie potrzebuję; to, com uzbierał, umieściłem u Plancheta, aby mieć z tego dochód.
— Uzbierałeś?
— A tak — odpowiedział d‘Artagnan — dlaczegóż nie pozwalasz, abym coś zaoszczędził, jak inni?
— Ja nie pozwalam? i owszem, nawet myślałem, to jest nie ja, ale Aramis podejrzewał, że masz jakiś kapitalik. Ja nikogo nie obliczam, ale sądzę, że muszkieter może mało zaoszczędzić.
— Zapewne jak ty, co masz miljony dziedzicznego majątku; ale sam rozważ... Miałem najprzód dwadzieścia pięć tysięcy liwrów.
— Ładna sumka!... — rzekł Porthos.
— A 25-go ostatniego miesiąca — mówił dalej d‘Artagnan — dodałem do tego dwakroć sto tysięcy liwrów.
Porthos wytrzeszczył ogromne oczy, jakby zapytywał: a kogóżeś u djabia zrabował, przyjacielu?
— Dwakroć sto tysięcy liwrów!... — zawołał.
— A tak, co wszystko razem czyni z dwudziestu pięciu tysiakami dawniejszemi, i dwudziestu tysiącami, które miałem przy sobie, dwakroć czterdzieści pięć tysięcy.
— Ale skąd, przyjacielu, przyszedłeś do takiego majątku?
— Otóż w tem sęk! Wszystko ci to później opowiem, ale ponieważ ty masz wiele do mówienia, pilnujmy się porządku.
— Brawo!... — zawołał Porthos — więc obaj jesteśmy bogaci. Ale cóż ja mam ci powiedzieć?...
— Powiedz mi, jak Aramis został...
— Biskupem w Vannes.
— Tak! Poczciwy Aramis!... zrobił więc karjerę!
— Zapewne, tem bardziej, że to jeszcze nie koniec.
— Jakto! czy sądzisz, że niezadowolony z fjoletowych pończoch, zapragnie czerwonego kapelusza?
— Cicho! to mu już przyrzeczono.
— Przez kogo, czy przez króla?
— Przez pewną osobę, która więcej może, niż sam król.
— Ależ, mój przyjacielu, prawisz mi dziwne rzeczy.
— Jakto dziwne? alboż nie wiesz, że we Francji często kto inny większą ma, niżeli król, władzę?
— Tak, naprzykład, za Ludwika XIII-go Richelieu, za czasów regencji kardynał Mazarini, za czasów Ludwika XIV-go pan...
— Skończ, przyjacielu.
— Pan Fouquet.
— Jakto odrazu odgadłeś.
— A więc to pan Fouquet przyrzekł Aramisowi kapelusz kardynalski?
Porthos przybrał tajemniczą minę.
— Mój drogi — rzekł — niech mnie Bóg zachowa, abym wdawał się w cudze sprawy, mianowicie zaś takie, w których tajemnica może coś stanowić. Kiedy zobaczysz Aramisa, on sam ci powie, co będzie uważał za stosowne.
— Masz słuszność, Porthosie — ty jesteś prawdziwą kłódka dla cudzej tajemnicy. Ale wróćmy do ciebie.
— Dobrze — odpowiedział Porthos.
— Mówiłeś mi, że przybyłeś tutaj na naukę geografji?
— Nieinaczej.
— Ale, jak widzę, ślicznie się tu bawisz.
— Jakto?
— Te warownie są cudowne.
— Czy tak sadzisz?
— W rzeczy samej. Prawdę mówiąc, w razie oblężenia, Belle-Isle jest nie do wzięcia.
Porthos zatarł ręce.
— I ja tak myślę — odpowiedział.
— Ale któż u djabła ufortyfikował ten domek?
Porthos nadął się.
— Czy ci nic nie mówiłem?
— Ani słowa.
— A czy się nie domyślasz?
— Nic a nic — to tylko mogę powiedzieć, że człowiek, który zna rozmaite systemy fortyfikacji, wybrał z nich najlepszy.
— Na Boga!... — zawołał Porthos — miej wzgląd na moją skromność.
— Jakto — zawołał muszkieter — to ty, ty?
— Zmiłuj się, przyjacielu.
— A więc to ty obmyśliłeś, uplanowałeś, nakreśliłeś te bastjony, ten szaniec, te półkola, te kortyny i teraz budujesz drogę ukrytą?
— Ależ proszę cię...
— A więc ty wybudowałeś ten tak wspaniały okop?
— Przyjacielu...
— I to ty nadałeś tę wklęsłość oknom, że ich skutecznie można używać do dział?
— Tak ja, a któżby inny, mój Boże!
— A! Porthosie, klęknąć przed tobą potrzeba! ale dlaczegóż ukrywałeś twój genjusz? Sądzę, mój przyjacielu, że mi to wszystko po szczególe pokażesz.
— Nic łatwiejszego. Oto mój plan.
— Proszę cię, pokaż.
Porthos zaprowadził d‘Artagnana do kamienia, który zastępował miejsce stołu, gdzie plan był rozłożony.
U dołu planu widniało potworne pismo Porthosa, pismo, o którem mieliśmy już sposobność mówić:
„Zamiast używać kwadratu, lub prostokąta, jak to do dziś dnia czyniono, oznaczmy plac, zamknięty sześciobokiem foremnym; wielokąt ten będzie korzystniejszy dlatego, że więcej ma boków. Każdy bok wielokąta, którego rozmiar oznacza się stosownie do rozległości placu, podzielony będzie na dwie części, a w środku przejdzie prostopadła do wielokąta, równa długości szóstej części boku. Na rogach z każdej strony wielokąta, poprowadzi się przekątnie, które przecinać będą prostopadłą. Te dwa skrzydła stanowić będę linję obronną“.
— Do djabła!... — rzekł d‘Artagnan, przerywając — to najlepszy system.
— Najlepszy — odpowiedział Porthos — czy chcesz go dalej poznać?
— Dziękuję ci, już wszystko pojąłem; ale dlaczegóż, mój drogi, kiedy sam kierujesz pracami, potrzebujesz pismem objaśniać twój system?
— A gdybym umarł, mój drogi?
— Jakto?...
— Alboż nie jesteśmy wszyscy śmiertelni?
— Masz słuszność! ty, mój przyjacielu, na wszystko znajdziesz odpowiedź!...
I położył plan na kamieniu.
Lecz, jakkolwiek krótko miał plan w ręku, ujrzał, pod potwornem pismem Porthosa, inne, drobne i piękne, w którem poznał rękę Marji Michon, którą znał w młodości.
Pismo było nieco zatarte, ale nie uszło przenikliwego oka muszkietera.
— Brawo! Brawo! mój przyjacielu!... — zawołał d‘Artagnan.
— Teraz wiesz wszystko, co pragnąłeś wiedzieć — odezwał się Porthos, wykręcając się na pięcie.
— Jeszcze jednę uczyń mi łaskę, mój przyjacielu.
— Rozkaż; jestem tu panem.
— Powiedz mi, co to za pan tam się przechadza?
— Gdzie, tam?
— Za tym szeregiem wojska.
— Z lokajem?
— Tak jest.
— W towarzystwie tego hultaja, czarno ubranego?
— To, to, to.
— To pan Getard.
— Co to za pan Getard, mój przyjacielu?
— Jest to architekt domu. Ale on nic nie ma do fortyfikacyj, one wyłącznie do mnie należą. Zupełnie.
— Teraz zaś powiedz mi — pytał d‘Artagnan — czy ten hultaj, co idzie z panem Getard, także należy do domu pana Fouquet?
— To jest — odpowiedział Porthos z lekceważeniem — pan Jupenet, albo Juponet, rodzaj poety.
— Który tu osiadł?
— Pan Fouquet dosyć ma u siebie poetów: Scudery, Sorel, Pelisson, La Fontaine. A jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, mój przyjacielu, ten poeta hańbę mu przynosi.
— Na szczęście, on tutaj nie jest poetą.
— Jakto, a czemże jest?
— Drukarzem. Dobrze, że mi przypomniałeś, mam temu hultajowi coś powiedzieć.
— Powiedz mu.
Porthos skinął na Juponeta, który, ujrzawszy d‘Artagnana, nie miał się ochoty zbliżyć.
Porthos powtórnie go przywołał.
Wezwanie było tak rozkazujące, że mu należało ulec.
Zbliżył się więc.
— Cóż u licha — rzekł Porthos — ledwieś wczoraj wylądował, a już broisz.
— Jakto, panie baronie?... — zapytał drżący Juponet.
— Twoja prasa całą noc jęczała — odrzekł Porthos — i spać mi nie dałeś;
— Panie... — bojaźliwie odezwał się Juponet.
— Nie masz zapewne co drukować, więc prasy naderemnie męczyć nie powinieneś.
— Drukowałem, panie, małą poezję mojego pióra.
— Małą poezję! a prasa jęczała, aż przykro było słuchać. Niech tego więcej nie będzie, rozumiesz!
— Dobrze, panie.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam.
— Na ten raz ci przebaczam. Idź sobie precz!...
Poeta odszedł z tą samą pokorą, z jaką przyszedł.
— Teraz — odezwał się Porthos — kiedy zmyłem głowę temu głupcowi, pójdźmy na śniadanie.
— Dobrze — odpowiedział d‘Artaguan — pójdźmy.
— Jednakże — rzekł Porthos — muszę ci zrobić uwagę, że mamy tylko dwie godziny wolnego czasu.
— Zdaje się, że to dosyć; ale dlaczegóż tylko dwie godziny?
— Ponieważ przypływ morza zaczyna się o pierwszej, a z przypływem morza wyjeżdżam do Vannes. Że zaś jutro powracam, zostań w moim domu i rządź, jak ci się podoba. Mam dobrego kucharza i wyborną piwnicę.
— Dziękuję ci — odrzekł d‘Artagnan — ja mogę coś lepszego uczynić.
— Jakto?...
— Mówisz, że jedziesz do Vannes?...
— Tak... Do Aramisa.
— Ja z Paryża umyślnie przybyłem, żeby się z nim widzieć.
— Prawda.
— A więc pojadę z tobą.
— Dobrze, kiedy chcesz.
— Zamierzyłem odwiedzić najprzód Aramisa, a potem ciebie, lecz homo proponit, Deus disponit. Zacząłem od ciebie, a skończę na Aramisie.
— Zgoda.
— A ile godzin jedziesz stad do Vannes?...
— Sześć. Trzy godziny morzem do Sarzeau, a trzy godziny lądem z Sarzeau do Vannes.
— Jak to wygodnie!... a często bywasz w Vannes?
— Raz na tydzień. Ale zaczekaj, niech zabiorę mój plan.
Porthos zwinął starannie plan i schował go w szeroką kieszeń.
— Wybornie!... — rzekł do siebie d‘Artagnan — teraz wiem, kto prawdziwie fortyfikuje Belle-Isle.
Po dwóch godzinach, z przypływem morza, Porthos i d‘Artagnan wyjechali do Sarzeau.




ROZDZIAŁ II.
PROCESJA W VANNES.

Podróż z Belle-Isle do Sarzeau odbyła się pośpiesznie, dzięki jednemu z owych statków korsarskich, o których mówiono d‘Artagnanowi w podróży, a który przeznaczony do przesyłki i łowów, zatrzymał się na chwilę w zatoce Locmaria, gdzie drugi podobny statek, z załogą wojskową, pełnił służbę pomiędzy Belle-Isle i stałym lądem. Tym razem przekonał się d‘Artagnan, że Porthos, jakkolwiek był wielkim inżynierem i topografem, nie był wcale przypuszczony do tajemnic państwa. Pomimo to, dla każdego innego, zupełna jego nieświadomość mogła była uchodzić za zręczne udawanie.
Ale d‘Artagnan doskonale znał Porthosa i umiałby z niego wydobyć każdą tajemnicę z równą łatwością, jak ci starzy lokaje, co to po ciemku znajdują, czego im potrzeba, albo jak wprawni bibliotekarze, którzy wiedzą, na której półce leży jaka książka.
Kiedy więc d‘Artagnan nic nie znalazł, mógł być pewnym, że nic nie było.
— Niech i tak będzie — pomyślał — za pół godziny dowiem się więcej w Vannes, niż Porthos na Belle-Isle wiedział przez dwa miesiące. Ażebym jednak mógł się czego dowiedzieć, potrzeba, aby Porthos nie użył tego samego wybiegu, jaki mu zostawiam do rozporządzenia. Trzeba, żeby nie uprzedził Aramisa o mojem przybyciu.
Wszystko więc w tej chwili ograniczyło się do czuwania nad Porthosem.
Jeżeli zaś powiedzieć szczerze, nieufność względem Porthosa była zbyteczna, bo on o niczem złem nie myślał.
Być może, że uczuł w pierwszej chwili, na widok d‘Artagnana, pewne podejrzenie: lecz niebawem przyjaciel odzyskał swoje miejsce w jego sercu i najmniejsza chmura nie zaciemniała wielkiego oka Porthosa, spoglądającego kiedy niekiedy czule na przyjaciela.
Wysiadłszy ze statku, zapytał Porthos o konie i w rzeczy samej ujrzał je przy krzyżu, na zakręcie drogi pod Sarzeau, która prowadziła wprost do Vannes. Koni było dwa; jeden pana du Vallon, drugi zaś jego koniuszego. Albowiem Porthos miał koniuszego od chwili, gdy Mousqueton potrzebował wózka do przenoszenia się z miejsca na miejsce. D‘Artagnan sądził, że Porthos pośle koniuszego po konia i zamierzał sprzeciwić się temu postanowieniu. Lecz obawa była zbyteczna. Porthos rozkazał poprostu zsiąść służącemu z konia i czekać swego powrotu w Sarzeau, d‘Artagnanowi zaś ofiarował jego konia.
— Mój drogi, bardzo jesteś przezornym, — rzekł d‘Artagnan, siedząc na koniu koniuszego.
— Tym razem jest to grzeczność Aramisa; albowiem ja nie mam tu koni. Aramis oddał swoja stajnię do mojej dyspozycji.
— Dobre konie, piękne konie biskupie; — wtrącił d‘Artagnan, — prawdę mówiąc, Aramis jest rzadkim biskupem.
— To święty człowiek — odpowiedział Porthos, wznosząc oczy do góry.
— Widać bardzo się zmienił — odrzekł d‘Artagnan, — bo myśmy go zwykle znali jako bardzo światowego.
— Widać go łaska boska natchnęła, — odrzekł Porthos.
— Brawo!... — zawołał d‘Artagnan, — tem więcej pragnę zobaczyć kochanego Aramisa.
I dał koniowi ostrogę, a rumak uniósł go z nową gwałtownością.
— Do djabła!... jeżeli tak będziemy jechać; zamiast dwóch godzin, jednej będzie nam dosyć.
— Aby przejechać ile drogi?...
— Trzy mile.
— Piękna przejażdżka.
— Moglibyśmy, mój drogi, popłynąć kanałem, ale niech djabli wezmą łodzie i konie pocztowe. Pierwsze idą jak żółwie, drugie jak ślimaki. Mojem zdaniem, kiedy można mieć tęgiego bieguna, lepsze to, niż każdy inny sposób podróżowania.
— Osobliwie dla ciebie, mój drogi, bo prześlicznie wyglądasz na koniu.
— Jestem za ciężki, w ostatnich czasach utyłem.
— Ile też ważysz?...
— Trzysta funtów — odpowiedział Porthos z dumą.
— Brawo!...
— I dlatego muszę szukać koni z szerokim krzyżem i mocnemi nogami, bo inne zajeżdżałbym we dwie godziny.
— Potrzebujesz olbrzymich koni, wszak prawda?...
— Tak, mój przyjacielu, — odpowiedział inżynier z nadętą powagą.
— W rzeczy samej. odezwał się d‘Artagnan — twój koń poci się.
— Bo też djablo gorąco. Ha!... ha!... czy widzisz Vannes?...
— Doskonale, to piękne miasto, jak sądzę.
— Śliczne, przynajmniej, zdaniem Aramisa, ale dla mnie zanadto czarne. Podobno artyści lubią czarne mury, ja ich nienawidzę.
— Dlaczego?...
— Bo kazałem wybielić, mój zamek w Pierrefonds, który wyglądał szaro ze starości.
— Zapewne, biały kolor jest weselszy.
— Tak, ale nie tak poważny, jak mówi Aramis; szczęście, że sprzedają sadze. Każę znowu przemalować Pierrefonds na czarno. Bo uważasz, jeżeli szary kolor jest pięknym, czarny powinien być wspaniały.
— Ba!... — odpowiedział d‘Artagnan, — to rzecz bardzo prosta.
— Czy nigdy nie byłeś w Vannes?...
— Nigdy.
— Patrzaj więc, — mówił Porthos unosząc się na strzemionach, że aż koń zachwiał się pod nim — czy widzisz te piękną wieżę?...
— Aha!... widzę ją.
— To katedra.
— Jaka?...
— Ś-go Piotra. Teraz, patrz tam, w przedmieście, na lewo, czy widzisz krzyż?...
— Doskonale.
— To kościół Ś-go Paterna, ulubiony Aramisa.
— A!...
— Mówią nawet, że dawniej był to kościół biskupi w Vannes. Ale Aramis temu zaprzecza, a on jest uczony, jak mało.
— Mój drogi — odezwał się d‘Artagnan — bądź łaskaw lepiej mnie jeszcze objaśnię. Co to za wielki biały gmach, pełen okien?...
— To jezuickie kolegjum. Na honor, szczęśliwa masz rękę. Czy widzisz przy kolegjum ten wielki dom, z wieżyczkami w stylu gotyckim, jak powiada ten głupiec Getard.
— Widzę go i cóż?...
— Tu właśnie mieszka Aramis.
— Jakto?... nie mieszka w biskupstwie?...
— Biskupstwo leży w gruzach. Prócz tego biskupstwo leży w mieście, a Aramis lubi przedmieścia. Otóż dlatego, jak ci mówiłem, lubi kościół Ś-go Paterna, tu na przedmieściu, gdzie są kręgle i dom dominikański. Patrzaj, oto wieża, co aż w niebo się wznosi.
— Widzę ją.
— Dalej, uważaj, że przedmieście tworzy jakby oddzielne miasto. Ma swoje mury, wieże i fosy. Gdyby nasz statek nie potrzebował głębszej wody, moglibyśmy podpłynąć pod same okna Aramisa.
— Mój przyjacielu — zawołał d‘Artagnan — jak widzę, jesteś prawdziwą studnią wiadomości, źródłem dowcipnych i głębokich zarazem domysłów. Porthosie, ty mnie zadziwiasz, ale i wielbić siebie zmuszasz.
— Otóż przybyliśmy — rzekł Porthos, zmieniając treść rozmowy ze zwykłą skromnością.
— W samą porę — pomyślał sobie d‘Artagnan, — bo koń Porthosa byłby się już roztopił.
I wjechali na przedmieście, lecz zaledwie sto kroków zrobili, zadziwiło ich, że ulica była zasłana liśćmi i kwiatami.
Na starych murach Vannes powiewały rozmaite stare kobierce francuskie.
Żaluzje okien były zamknięte i powietrze do domów dostawało się przez czarne szczeliny.
Nagle, na zakręcie ulicy, śpiew doszedł uszu naszych podróżnych. Tłum strojny ukazał się w dymie kadzideł, które unosiły się w niebiosa różowym płomieniem, dochodząc do pierwszych pięter.
Nad głowami pobożnych widać było krzyż i chorągwie, święte oznaki religji Chrystusa.
Pod krzyżem i chorągwiami stało wiele młodych dziewic, ubranych biało, w wieńcach z bławatków.
Po dwóch stronach ulicy, zamykając orszak, postępowało wojsko, niosąc w lufach broni bukiety. Była to procesja.
Kiedy d‘Artagnan i Porthos patrzyli chciwie, pragnąc dalej się dostać, wspaniały baldachim, poprzedzony przez stu jezuitów i dominikanów, otoczony kanonikami, archidiakonami i skarbnikiem, postępował zwolna.
Śpiewak z grzmiącym głosem, wyszukany widać w całej Francji, jak później tamburmażor gwardji cesarskiej, śpiewak wielkiego wzrostu, któremu czterech innych towarzyszyło, napełniał powietrze brzmieniem, od którego okna drżały.
Pod baldachimem ukazała się postać blada i szlachetna, z oczyma czarnemi i włosami tegoż koloru, nieco przypruszonemi siwizną, z podbródkiem wystającym i ostrym. Głowa tej postaci, pełna powagi, ubrana była w mitrę biskupią, która oprócz charakteru władzy, cechowała twarz ascetyzmem i ewangelicznem rozmyślaniem.
— Aramis!... — zawołał mimowoli muszkieter, kiedy ta postać przechodziła około niego.
Prałat zadrżał — zdawało mu się, że posłyszał głos podobny temu, jaki budzi zmartwychwstającego.
Wzniósł wielkie oczy i skierował je ku miejscu, z którego wyszedł okrzyk.
Ujrzał Porthosa i d‘Artagnana.
D‘Artagnan znowu, dzięki bystrości wzroku wszystko widział i zrozumiał. Cała postać prałata wbiła mu się w pamięć, aby więcej z niej nie wyjść.
Jedna rzecz mianowicie uderzyła d‘Artagnana.
Aramis, spostrzegłszy go, zarumienił się, następnie ukrył pod powieką ogień spojrzenia.
Widocznem było, że Aramis zadał sobie pytanie:
— Dlaczego d‘Artagnan przybył z Porthosem i co robi w Vannes?...
Aramis zrozumiał wszystko to, co działo się w myśli d‘Artagnana, gdy rzucił na niego spojrzenie, przed którem on nie zmrużył oczu.
Znał przebiegłość swego przyjaciela i lękał się, aby nie odgadł on przyczyny jego zarumienienia i podziwu. Był to zawsze ten sam Aramis, mający jakaś tajemnicę.
Aby raz skończyć z owem badawczem spojrzeniem, aby je w inną skierować stronę, wyciągnął Aramis piękną, białą rękę, na której błyszczał ametyst biskupiego pierścienia, zrobił znak krzyża i pobłogosławił dwóch przyjaciół.
Może zamyślony i roztargniony d‘Artagnan niebyłby się ugiął pod owem błogosławieństwem, lecz Porthos, oparłszy mu rękę na ramieniu, pochylił go, o mało co nie powaliwszy na ziemię.
Tymczasem Aramis przeszedł.
D‘Artagnan jak Anteusz zaledwie dotknął ziemi i odwrócił się ku Porthosowi, prawie rozgniewany.
Lecz nie można było mieć za złe walecznemu herkulesowi, albowiem uczynił to z religijnego uczucia.
Prócz tego wyrazy Porthosa, zawsze dokładnie myśl jego malowały, nie ukrywając prawdziwej.
— To bardzo grzecznie — rzekł, — nas samych błogosławić. W rzeczy samej święty to człowiek i bardzo poczciwy.
Mniej przekonany, niż Porthos, d‘Artagnan nic nie odpowiedział.
— Widzisz, kochany przyjacielu — mówił dalej Porthos — kiedy nas spostrzegł, zamiast iść zwyczajnym krokiem, patrz, jak się śpieszy. Poczciwy Aramis pragnie jak najprędzej zobaczyć nas i uściskać.
— Prawda — głośno odpowiedział d‘Artagnan.
Później dodał cicho:
— Lis, skoro tylko mnie zobaczył, chce się przygotować na moje przyjęcie.
Procesja przeszła i ulica opustoszała.
D‘Artagnan i Porthos udali się prosto do pałacu biskupiego, który otaczał nieprzeliczony tłum, pragnąc widzieć szanownego prałata.
D‘Artagnan zauważył, że tłum ten składa się z mieszczan i wojskowych.
Z powierzchowności stronników poznał zręczność swojego przyjaciela.
W rzeczy samej Aramis nie ubiegał się o bezużyteczną popularność. Nie chodziło mu wcale o to, aby kochali go ludzie, na nic nie przydatni.
Kobiety, dzieci, starcy, zwykły pobożny orszak, nie był jego orszakiem.
W dziesięć minut, gdy nasi przyjaciele przeszli próg biskupstwa, powrócił Aramis, jak triumfujący zdobywca; żołnierze prezentowali broń przed nim, mieszczanie witali go raczej jak protektora, niż jak naczelnika religijnego.
Aramis miał niejakie podobieństwo do owych rzymskich senatorów, których drzwi zawsze były zapełnione klientami.
Na dole, pod gankiem, jakiś jezuita poufale wetknął głowę pod baldachim i minutę czasu z nim rozmawiał.
Kiedy Aramis wszedł do swego mieszkania, drzwi za nim powoli się zamknęły, i tłum znikł, a kadzidła i pieśni jeszcze czuć się dawały w powietrzu.




ROZDZIAŁ III.
WIELKOŚĆ BISKUPA W VANNES.

Porthos i d‘Artagnan weszli do biskupstwa oddzielnemi drzwiami, znanemi tylko przyjaciołom.
Zbyteczne mówić, że Porthos służył za przewodnika d‘Artagnanowi. Zacny baron wszędzie był jakby u siebie. Przecież, czy uznając świętość osoby Aramisa i jego charakteru, czy też z przyzwyczajenia szanując to, co okazywało moralna wyższość, Porthos był u Jego wysokości jakoś nieśmiały, co d‘Artagnan zauważył po jego obejściu z lokajami i domownikami.
Nieśmiałość ta jednak nie przeszkadzała pytaniom.
Porthos pytał o wiele rzeczy.
Dowiedziano się więc, że Jego biskupia mość wrócił i że niebawem ukaże się, ale w mniej poważnym stroju, niż go owieczki widywać przywykły.
W rzeczy samej, po upływie kwadransa, w którym oczy dwóch przyjaciół w rozmaitym zwracały się kierunku, otwarły się drzwi sali, i biskup wszedł, przybrany w suknię prałata.
Aramis nosił głowę wzniesioną, jak człowiek, przywykły do rozkazywania; miał na sobie suknię fjoletową, a rękę opierał na biodrze.
Prócz tego zachował mały wąsik i małą bródkę z czasów Ludwika XIII-go.
Za jego wejściem, rozszedł się delikatny zapach, właściwy wytwornym mężczyznom i damom wielkiego świata, który zdaje się od nich rozchodzić.
Tym razem woń miała w sobie coś religijnego. Nie upajała, ale przenikała; nie obudzała żądzy, ale tchnęła poszanowaniem.
Aramis, wszedłszy do pokoju, nie wahał się ani chwili i nie mówiąc słowa, prosto udał się do muszkietera, zręcznie przebranego w ubiór pana Agnan, i tak czule uścisnął mu rękę, że nikt nie mógł posądzić go o obojętność, albo obłudę.
D‘Artagnan z równym uścisnął go zapałem.
Porthos delikatnie uścisnął rękę Aramisa w swej dłoni, a d‘Artagnan zauważył, że biskup ściskał mu lewę rękę, zapewne z obawy, aby jego delikatna dłoń nie dostała się w potężny szrubsztak. Aramis, raz sparzony serdecznym uściskiem, podawał dłoń, nie chcąc narażać palców, które, ściśnięte, bolały od pierścienia i drogich kamieni.
Po uściśnieniu podał biskup d‘Artagnanowi krzesło, stawiając je w świetle, sam zaś siadł w cieniu.
Krok ten znany dyplomatom i kobietom, bardzo jest podobny do tego, jakiego używają zręczni szermierze.
D‘Artagnan znał ten obrót, ale udał, że go nie spostrzega. Czuł, że go pochwycono, ale właśnie dlatego miał się na baczności; mało go obchodziło, że pozornie będzie pokonany, byle z przegranej umiał wyciągnąć korzyści zwycięstwa.
Aramis wszczął rozmowę.
— A! kochany, drogi d‘Artagnanie, jaki szczęśliwy przypadek?...
— Czyż przypadkiem, zacny przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan — przyjaźń nazywasz? Szukam cię, jak zawsze szukałem, ilekroć miałem przedstawić ci jakie przedsięwzięcie, albo gdy mogłem wolny czas tobie poświęcić.
— Jakto!... — zawołał Aramis — więc umyślnie dla mnie przybywasz?
— A tak — odezwał Porthos — i właśnie ciebie szukając, mnie znalazł na Belle-Isle. Wszak to przyjemnie, nieprawdaż?
— Tak, naturalnie — odrzekł Aramis — na Belle-Isle...
— Właśnie — przerwał d‘Artagnan.
— Na Belle-Isle, w tej dziurze, w tej jamie. A! to prześlicznie.
— I ja mu powiedziałem, że ty znajdujesz się w Vannes — mówił Porthos tym samym tonem.
D‘Artagnan uzbroił swoje usta uśmiechem prawie ironicznym.
— Wiedziałem o tem — rzekł — ale chciałem się przekonać.
— O czem?
— Czy nasza przyjaźń zawsze równie jest czuła i czy nasze serca, ostudzone wiekiem, wydadzą jeszcze ten okrzyk radości, jakim się wita dawno niewidzianego przyjaciela.
— Zatem musisz być zadowolony — odpowiedział Aramis.
— I tak i nie.
— Jakto?
— Tak, Porthos kazał mi milczeć, a ty...
— Co ja?
— Dałeś mi swoje błogosławieństwo.
— Cóż chcesz, mój przyjacielu — odpowiedział Aramis — czy biedny kapłan może czem droższem obdarzyć?
— Czy tak, mój przyjacielu?
— Naturalnie.
— Jednak mówią w Paryżu, że biskupstwo w Vannes jest jednem z najlepszych we Francji.
— Mówisz o dobrach doczesnych — odpowiedział Aramis zmieszany.
— Zapewne, bo mnie to najwięcej obchodzi.
— Kiedy ci się podoba, pomówmy o tem — odparł Aramis z uśmiechem.
— Więc przyznajesz, że jesteś najbogatszym prałatem we Francji?
— Mój przyjacielu, skoro mnie pytasz o dochody, powiem ci więc, że biskupstwo w Vannes przynosi rocznie dwadzieścia tysięcy liwrów. Jest to djecezja, mająca sto sześćdziesiąt tysięcy dusz.
— Pięknie — podchwycił d‘Artagnan.
— Pysznie — odparł Porthos.
— Jednakże — zaczął znowu d‘Artagnan, przeszywając biskupa spojrzeniem — nie zagrzebałeś się tu na wieki?
— Przebacz, ale wyrazu „zagrzebać“, nie rozumiem.
— Ja sadzę, że w takiem oddaleniu od Paryża człowiek zagrzebuje się.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Aramis — zgiełk i blask miasta już mnie nie łudzą. W pięćdziesiątym siódmym roku szuka się spokojności i chwały Bożej. Tutaj oboje znalazłem. Czy jest co piękniejszego i poważniejszego zarazem, jak ta stara Armoryka? Tutaj, mój przyjacielu, znajduje wszystko inne, niż to, co dawniej lubiłem, a czy przy schyłku życia potrzeba czego więcej, niż rzeczy wprost innych jak na początku? Resztki tego, co dawniej kochałem, i tu przychodzą mnie pocieszać, a nie odrywają mnie od zbawienia. Prawda, jestem jeszcze na tym świecie, ale co chwila zbliżam się do Boga.
— Wymowny, roztropny, ostrożny, jesteś prawdziwym, Aramisie, księdzem. Winszuję ci tego.
— Ale — odpowiedział Aramis z uśmiechem — zapewne nie przybyłeś, przyjacielu, po to tylko, abyś mi prawił grzeczności. Mów, co cię tu przyprowadza. Bardzo będę szczęśliwy, jeżeli w czem mogę ci być użytecznym.
— Bogu dzięki, przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan — niczego nie potrzebuję; bo jestem bogaty i nikomu nie służę.
— Bogaty?
— Jak na mnie, ale nie jak na ciebie, lub Porthosa, ma się rozumieć. Mam z jakie piętnaście tysięcy liwrów dochodu.
Aramis spojrzał na niego z niedowierzaniem. Nie mógł przypuścić, aby jego dawny znajomy, tak niepozornej powierzchowności, był bogatym.
D‘Artagnan widząc, że przyszła potrzeba wyjaśnień, opowiedział swoja historję w Anglji.
W czasie opowiadania, uważał, jak błyszczały oczy biskupa i ręce mu drżały.
Porthos nie podziwienie, ale zapał objawiał dla swojego przyjaciela.
Kiedy d‘Artagnan skończył opowiadanie, Aramis zapytał;
— I cóż dalej?
— Widzisz — odpowiedział d’Artagnan — że w Anglji mam przyjaciół i mienie, a skarb we Francji. Jeżeli twoje serce odgaduje go, poświęcam tobie. Oto dlaczego przybyłem tutaj.
Jakkolwiek spojrzenie jego było pewne, nie mogło jednak wytrzymać wzroku Aramisa. Zwrócił więc oczy na Porthosa.
— Jakkolwiekbadź — rzekł biskup — dziwny sobie ubiór obrałeś na drogę, mój przyjacielu.
— Wiem o tem. Pojmujesz dobrze, że nie chciałem podróżować, ani jak pan, ani jak rycerz. Od chwili jak zbogaciłem się, jestem skąpy.
— I mówisz, że na Belle-Isle przybyłeś?... — zapytał znowu Aramis.
— Tak jest — odpowiedział d‘Artagnan — spodziewałem się Porthosa i ciebie tam zastać.
— Mnie!... — zawołał Aramis — mnie? — Ja od roku ani razu nie byłem na morzu.
— Nie wiedziałem, że się tak zasiedziałeś.
— Mój przyjacielu, już ci powiedziałem, że nie jestem tym, jakim dawniej bywałem. Koń trudzi mnie, morze osłabia; jestem sobie biedny kapłan, cierpiący, przywykły do surowości życia, które przystoi staremu. Spoczywam już, mój d‘Artagnanie, spoczywam!...
— Tem lepiej, mój przyjacielu, osobliwie, że będziemy sąsiadami.
— Ba?... — rzekł Aramis, z niejakiem nawet nieukrywanem zdziwieniem — sąsiadami!
— A tak.
— Jakto?
— Mam kupić bardzo korzystne saliny w okolicy Poirak i Croisie. Wyobraź sobie, mój przyjacielu, kopalnię, przynoszącą dwanaście od sta rocznie, bez zawodu i kłopotu. Ocean jest dobrym dłużnikiem i co sześć godzin regularnie będzie wnosił procent do mojej kasy. I z tego to właśnie powodu wkrótce będziemy sąsiadami. Będę miał trzy mile ziemi za trzydzieści tysięcy liwrów.
Aramis spojrzał na Porthosa, jakby zapytywał, czy to wszystko prawda i czy nie ma ukrytego fortelu pod pozorem obojętności. Jednak w tej samej chwili, jakby się zawstydził, że do tak słabej ucieka się pomocy, i zebrał wszystkie siły do nowego ataku i nowej obrony.
— Mówiono mi — rzekł — że byłeś w nieporozumieniu z dworem: lecz wyszedłeś z niego, jak zawsze z chwałą i korzyścią.
— Ja!... — zawołał muszkieter, zanosząc się od śmiechu, aby ukryć swoje pomieszanie, albowiem z tych słów Aramisa mógł się domyślać, że wie o stosunkach jego z królem. — Ja! opowiedz mi to, zacny biskupie.
— Mówiono mi, mnie biednemu kapłanowi, zagrzebanemu w pustyni, że król wziął cię za powiernika w swoich miłostkach.
— Z kim?
— Z panną Mancini.
D‘Artagnan odetchnął.
— O! ja temu nie przeczę — odpowiedział.
— Mówią, że król zabrał cię pewnego dnia na most Blois, gdy jechał na spotkanie z swoją kochanką.
— I to prawda — rzekł d‘Artagnan. — A to wiecie o tem? ale także i to wiedzieć wam należy, te tego samego dnia, prosiłem o uwolnienie ze służby.
— Naprawdę?
— Tak.
— I wtedy udałeś się do hrabiego de la Fere?
— Wtedy.
— I do mnie?
— Tak.
— I do Porthosa?
— I do Porthosa.
— Żeby nas tylko odwiedzić?
— Przeciwnie; myślałem, że nie macie nic do roboty i chciałem was zabrać do Anglii.
— Rozumiem, i wtedy wykonałeś to sam, cośmy we czterech mieli wykonać. Nie myślałem, abyś tak bardzo przyczynił się do przywrócenia króla, kiedy dowiedziałem się, jak cię przyjmował król Karol, który zdawał się być twoim przyjacielem.
— Ale skąd to wiesz, u diabła?... — zapytał d‘Artagnan lękając się, aby Aramis nie wiedział więcej, niż potrzeba.
— Mój przyjacielu — odpowiedział prałat — przyjaźń podobną jest do owego człowieka, co to w nocy czuwa na połów w naszej zatoce. Poczciwiec, co wieczór zapala światło, dla oświetlenia łodzi, płynących po morzu. Ukrytego w budce rybacy nie widzą, ale on na nich patrzy, odgaduje i wzywa do portu. Otóż ja podobny jestem do tego czatownika; kiedy niekiedy przychodzą do mnie wieści i przypominają tych, których niegdyś kochałem. Wtedy, patrzę za moimi przyjaciółmi na burzliwe morze i modlę się, aby ich Bóg szczęśliwie przyprowadził do portu.
— A po Anglji cóż robiłem?... — zapytał d‘Artagnan.
— O! to już za daleko na moje oczy — odpowiedział Aramis. — Po twoim powrocie z Anglji, nic nie wiedziałem i myśląc, że zapomniałeś o mnie, opłakiwałem twoje zapomnienie. Przyznaję, byłem niesprawiedliwy. Teraz zaś, kiedy cię widzę, przysięgam, że to wielka dla mnie uroczystość...
— A jak się miewa Athos?... — zaczął znowu Aramis.
— Bogu dzięki, bardzo dobrze.
— A nasz młody wychowaniec?
— Raul?
— Tak.
— Zdaje się, że odziedziczył zręczność swojego ojca Athosa, a siłę opiekuna Porthosa.
— I z czego to wnosisz?
— Miałem dowody w wigilję mego odjazdu.
— Czy tak?
— Nieinaczej. Właśnie była egzekucja na placu Greve, a po egzekucji, zamieszanie. My byliśmy tam i zaszła potrzeba użycia miecza. Otóż sprawił się wybornie.
— I cóż takiego uczynił?... — zapytał Porthos.
— Najprzód wyrzucił jednego człowieka oknem, jak piłka wełnianą.
— A! to pocieszne... — zawołał Porthos.
— Potem rąbał tak, jak my za naszych czasów rąbaliśmy.
— A z jakiego powodu było to zamieszanie?... — zapyta! Porthos.
D‘Artagnan zauważył zupełną obojętność w biskupie na to zapytanie.
— Z tego powodu — rzekł, patrząc na Aramisa — że wieszano dwóch przyjaciół Fouqueta.
Lekkie zmarszczenie brwi dało poznać, że prałat to słyszał.
— Jakże się nazywają ci przyjaciele pana Fouquet?... — zapytał Porthos.
— Panowie d‘Emery i Lyodot — odpowiedział d‘Artagnan. — Czy znałeś ich, biskupie?
— Nie znałem — z lekceważeniem odpowiedział prałat — a z nazwisk zdaje mi się, że to finansiści.
— A tak.
— Ale że pan Fouquet pozwolił wieszać swoich przyjaciół!... — zawołał Porthos.
— A dlaczego nie?... — rzekł Aramis.
— Zdaje mi się...
— Jeżeli powieszono tych nieszczęśliwych, to pewno z rozkazu królewskiego. Pan Fouquet zaś jako zawiadujący finansami, nie ma prawa życia i śmierci.
— Jednakże pan Fouquet... cedził przez zęby Porthos.
Aramis, snać lękając się, żeby Porthos nie powiedział jakiej niedorzeczności, przerwał rozmowę.
— Mój przyjacielu d‘Artagnanie — rzekł — dosyć nagadaliśmy o innych, mówmy teraz o sobie.
— Ja wszystka powiedziałem o sobie, co miałem do powiedzenia; mówmy zatem o tobie, kochany biskupie.
— I ja powiedziałem i nie mam co więcej mówić.
— Nawet i o Opacie d‘Herblay?
— Nawet i o nim. Widzisz człowieka, którego Bóg wziął za rękę i poprowadził na stanowisko, jakiego nigdy się nawet nie spodziewał.
— Bóg?... — zapytał d‘Artagnan.
— A tak.
— To szczególniejsza, a mnie mówiono, że to pan Fouquet.
— Któż ci o tem powiedział?... — zapytał Aramis, nie mogąc ukryć rumieńca, na twarz występującego.
— Na honor, Bazin.
— Głupiec!
— Ja też nie mówię, żeby to był człowiek genialny; ale powiedział mi to, a ja powtarzam.
— A ja przecież nigdy nie widziałem pana Fouquet — odpowiedział Aramis ze spojrzeniem tak spokojnem, jak spojrzenie dziewicy, która nigdy nie skłamała.
— Ale — odparł d‘Artagnan — choćbyś go i widział, nic w tem złego nie jest, bo to bardzo poczciwy człowiek.
— A!
— Wielki polityk.
Aramis wzruszył lekceważąco ramionami.
— Nadewszystko potężny minister.
— Ja zależę tylko od króla i papieża — rzekł Aramis.
— Co u licha!... — rzecze d‘Artagnan tonem naiwnym — dlatego ci mówię, że tutaj pan Fouquet jest na ustach wszystkich. Czyj kraj?... pana Fouquet; czyje saliny, które kupiłem?... pana Fouquet; czyja wyspa, na której Porthos jest topografem? pana Fouquet; czyja załoga?... pana Fouquet; czyje galery?... pana Fouquet. Przyznam, że tylko to mnie zadziwia, dlaczego tu inny jest pan, niż król, a jest prawie tak jak on potężny. Jak widzę, to cała djecezja jest feudalna.
— Bogu dzięki, nie jestem niczyim lennikiem i nie należę do nikogo — odpowiedział Aramis, który przez cały czas rozmowy uważał na każde poruszenie d‘Artagnana i każde mrugnięcie oka Porthosa.
Lecz d‘Artagnan był ostrożny, a Porthos nieporuszony, zręcznie zadawane razy, przeciwnik również zręcznie odbijał. Żaden go nie dotknął.
Lecz każdy z obecnych czuł utrudzenie z podobnej walki i wiadomość o wieczerzy była przez wszystkich dobrze przyjętą.
Wieczerza zmieniła treść rozmowy.
Prócz tego wszyscy pojęli, że przy ostrożności jednych względem drugich, żadnej nie osiągną korzyści.
Porthos nic nie pojmował z tego wszystkiego.
Dla niego więc wieczerza była tylko wieczerzą, a to wystarczyło dla Porthosa.
I wieczerza odbyła się cudownie.
D‘Artagnan był nadzwyczajnie wesół.
Aramis sam siebie przewyższał w grzecznościach.
Porthos jadł jak nieboszczyk Pelops.
Rozmawiano o wojnie, finansach, sztukach i miłostkach.
Aramis udawał zdziwionego na każdy wyraz o polityce, z jakim się odzywał d‘Artagnan. Te ustawiczne zadziwienia obudziły nieufność w d‘Artagnanie, jak znów obojętność d‘Artagnana powiększyła nieufność Aramisa.
Nakoniec d‘Artagnan na los szczęścia rzucił imię Colberta.
Ten cios zachował na ostatek.
— Co to za Colbert?... — zapytał biskup.
— Tego za wiele — rzekł do siebie d‘Artagnan. — Miejmy się na baczności.
I dał o Colbercie wszystkie objaśnienia, jakich Aramis mógł żądać.
Wieczerza, albo raczej rozmowa przeciągnęła się aż do pierwszej zrana, ale tylko pomiędzy d‘Artagnanem a biskupem; Porthos bowiem o dziesiątej przechylił się na krześle i chrapał. O północy obudzono go i zaprowadzono spać.
— Hm!... — mówił — zdaje mi się, że zasnąłem, a jednak to, coście mówili, było interesujące.
O pierwszej zaprowadził Aramis d‘Artagnana do pokoju, dlań przeznaczonego, który był najlepszym z całego biskupiego mieszkania.
Dwóch służących oddano pod jego rozkazy.
— Jutro o ósmej — rzekł biskup, żegnając d‘Artagnana — zrobimy z Porthosem konną przejażdżkę.
— O ósmej!... tak późno?... — podchwycił d‘Artagnan.
— Potrzebuję siedem godzin spoczynku — odrzekł Aramis.
— Dobrze.
— Dobranoc, przyjacielu.
I serdecznie uściskał muszkietera.
D‘Artagnan pozwolił mu odejść.
— Dobrze... — rzekł, kiedy Aramis zamknął drzwi za sobą — o piątej rano będę na nogach.
Takie uczyniwszy postanowienie, położył się i zasnął.




ROZDZIAŁ IV.
PORTHOS GNIEWA SIĘ, ŻE PRZYBYŁ Z D‘ARTAGNANEM.

Zaledwie d‘Artagnan zgasił świecę, a już Aramis, który czatował za firankami, przeszedł korytarz na palcach i udał się do Porthosa.
Olbrzym, uśpiony od dwóch godzin, wyciągał się na piernatach. Właśnie był w pierwszym i najsmaczniejszym śnie, który mógł się oprzeć dzwonom i armatom; głowa jego pływała w pierzach, przypominając sobie lekkie kołysanie okrętu.
Wtem drzwi jego pokoju zlekka się otworzyły pod ciśnieniem delikatnej ręki Aramisa.
Biskup zbliżył się do śpiącego. Gruby kobierzec tłumił jego stąpanie. Porthos chrapaniem wszystko zagłuszał.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Wstawaj — rzekł — wstawaj, mój kochany Porthosie.
Głos Aramisa był łagodny i przyjemny; lecz miał w sobie coś rozkazującego. Ręka jego była lekka, lecz wskazywała niebezpieczeństwo.
Porthos usłyszał głos i uczuł rękę Aramisa we śnie.
Zerwał się.
— Kto tu?... — zawołał olbrzymim głosem.
— Cicho!... to ja — odpowiedział Aramis.
— Ty, kochany przyjacielu — i dlaczego mnie budzisz?...
— Chcę ci powiedzieć, ażebyś jechał.
— Jechał?...
— Tak.
— Dokąd?...
— Do Paryża.
Porthos wyskoczył z łóżka i spojrzał na Aramisa obłąkanemi oczyma.
— Do Paryża?... — zapytał.
— Tak.
— O sto mil?...
— Sto cztery — odpowiedział biskup.
— A!... mój Boże, — westchnął Porthos, kładąc się znowu, jak dziecko, które od bony chce godzinę lub dwie snu wytargować.
— Trzydzieści godzin drogi, — dodał stanowczo Aramis. — Wiesz, że stacje są dobre.
Porthos ruszył nogą, wydając ciężki jęk.
— Dalej, dalej, mój przyjacielu, — nalegał prałat z pewnym rodzajem niecierpliwości.
Porthos wydobył drugą nogę z łóżka.
— I to koniecznie ja muszę jechać?... — zapytał jeszcze.
— Koniecznie.
Porthos wyprostował się na nogach, że aż podłoga zadrżała pod jego olbrzymią postacią.
— Psyt!... na miłość Boga, cicho, — rzekł Aramis — obudzisz kogoś.
— A!... prawda, — odpowiedział Porthos piorunującym głosem — zapomniałem; ale bądź spokojny, już się będę strzec.
To mówiąc, opuścił pas od płaszcza i pistolety, oraz kieskę, z której teraz z przeciągłym brzękiem wysypały się talary.
Brzęk ten zagotował krew w Aramisie, Porthos zaś zahuczał śmiechem.
— A to dziwne — rzekł zwyczajnym głosem.
— Ciszej, ciszej, Porthosie.
— A!... prawda.
I zniżył głos o pół tonu.
— Mówię — kończył Porthos — że nigdy nie jest się powolniejszym, jak kiedy się spieszymy, ani głośniejszym, jak kiedy chcemy być cicho.
— Prawda, ale niech kłamie przysłowie; my śpieszmy się i bądźmy cicho.
— Patrzaj, jak się spieszę, — odrzekł Porthos, wdziewając wierzchnią suknię.
— Dobrze.
— Widać, że to coś pilnego.
— Więcej niż pilne, bo ważne.
— Ho!... ho!... ho!...
— Czy cię o co badał d‘Artagnan?...
— Mnie?...
— Tak, na Belle-Isle?...
— O nic.
— Czyś tego pewny, Porthosie?...
— Na Boga, tak!...
— To być nie może, przypomnij sobie.
— Pytał mię, co robię i odpowiedziałem; że uczę się topografji. Chciałem powiedzieć wyraz, któregoś ty używał.
— Castramentacji.
— To, to, to — ale nie mogłem go sobie przypomnieć.
— Tem lepiej — a o co więcej pytał?...
— Co to za jeden pan Gerard.
— I jeszcze?...
— Co to za jeden pan Juponet?...
— Czy czasem nie widział naszego planu fortyfikacyj?...
— A gdyby...
— Co?... u djabła!...
— Bądź spokojny, zatarłem twoje pismo tak, że niepodobna było dojrzeć śladu twojej ręki.
— On ma dobry wzrok, przyjacielu.
— Czego się lękasz?...
— Lękam się, aby nie odkrył wszystkiego, idzie zatem o zapobieżenie wielkiemu nieszczęściu. Dałem rozkaz moim ludziom, aby wszystkie bramy zamknęli, niepodobna więc będzie wymknąć się d‘Artagnanowi przede dniem. Koń osiodłany jest, dostaniesz się na pierwszą stację i o piątej rano, będziesz o piętnaście mil.
Aramis zaczął ubierać Porthosa tak śpiesznie i zręcznie, jakby całe życie był lokajem.
Porthos nawpół zmieszany, nawpół osłupiały, nie czynił żadnej wymówki.
Kiedy był gotów, wziął go Aramis za rękę i wyprowadził, każąc ostrożnie stąpać po schodach, aby o cokolwiek nie potrącił; słowem, kierował nim na wszystkie strony, jakby sam był olbrzymem, a Porthos karłem.
W rzeczy samej koń osiodłany czekał na dziedzińcu.
Porthos wskoczył na siodło.
Wtedy wziął Aramis konia za lejce i poprowadził go na słomę, którą był zasłany dziedziniec, dla stłumienia łoskotu. Jedną ręką prowadził konia, drugą zatykał mu nozdrza, aby nie rżał.
Przyprowadziwszy go do bramy, rzekł do Porthosa:
— Teraz puszczaj się, przyjacielu; jedź na koniu, pij na koniu, śpij na koniu i nie trać minuty czasu.
— Dobrze, nigdzie się nie zatrzymam.
— Oto list do pana Fouquet; cokolwiek to może kosztować, niech go jutro przed południem otrzyma.
— Będzie go miał.
— Pamiętaj...
— O czem?...
— Że kiedy dobrze się sprawisz, zostaniesz księciem lub parem.
Porthos wytrzeszczył oczy i odpowiedział:
— Kiedy tak, to stanę za dwadzieścia cztery godzin.
— Postaraj się o to.
— To ruszaj i popuść Goljatowi cugle.
Aramis puścił konia, odtykając mu nozdrza.
Porthos dał koniowi ostrogę i puścił się galopem.
Aramis, dopóki mógł widzieć w ciemnościach nocy, ścigał Porthosa oczyma; straciwszy go z oczu, wszedł na dziedziniec.
U d‘Artagnana było cicho.
Lokaj, postawiony przy drzwiach na straży, nie widzał światła i nie słyszał szelestu.
Aramis zamknął drzwi za sobą, kazał lokajowi iść spać i sam się położył do łóżka.
D‘Artagnan, nic się nie domyślając, sądził, że wszystkiego dokona, gdy wstanie o wpół do piątej.
Wstawszy, pobiegł w koszuli do okna. Okno wychodziło na dziedziniec.
Dzień zajaśniał.
Dziedziniec był pusty, nawet kury z grzęd nie poschodziły jeszcze.
Nikogo nie widać.
Wszystkie drzwi były zamknięte.
— Wybornie, — rzekł do siebie d‘Artagnan. — Ja wstałem najpierwszy. Ubierajmy się, i dalej do dzieła!...
I zaczął się ubierać.
Tym razem starał się pozbyć w ubraniu owego zaniedbania, właściwego mieszczanom; zapinając się i ściskając, kładąc na bakier kapelusz, usiłował nadać sobie minę żołnierska, której brak zwrócił uwagę Aramisa.
To uczyniwszy, wszedł niespodziewanie do pokoju Aramisa.
Ten spał, albo udawał, że śpi.
Wielka otwarta księga leżała przy nim na pulpicie; świeca woskowa paliła się jeszcze przy niej. Był to dowód cnotliwego spędzenia nocy i chęci obudzenia się w dobrej myśli.
Muszkieter uczynił to samo z biskupem, co biskup z Porthosem.
Uderzył go po ramieniu.
Widać, że Aramis udawał śpiącego, albowiem zamiast obudzić się nagle, pozwolił drugi raz się uderzyć.
— A!... to ty — rzekł, wyciągając rękę. — Na honor, zapomniałem we śnie, że mam przyjemność mieć cię w moim domu. Która godzina?...
— Nie wiem — odpowiedział d‘Artagnan mocno zmieszany. — Jeszcze dość wcześnie, jak sadzę. Wyobraź sobie, że nie mogę pozbyć się żołnierskiego nawyknienia wstawania rano.
— Może chcesz, żebyśmy pojechali?... — zapytał Aramis; — ale zdaje mi się, że jest bardzo wcześnie.
— Jak ci się podoba.
— Podobno ułożyliśmy się przejechać konno o godzinie ósmej.
— Być może, ale tak gorąco pragnąłem cię widzieć, że mówiłem do siebie; im prędzej, tem lepiej.
— A moje siedem godzin snu?... — rzekł Aramis — one są konieczne i muszę je uzupełnić.
— Mój przyjacielu, zdaje mi się, że dawniej nie byłeś takim śpiochem, żywy byłeś i nikt nie widział cię w łóżku.
— Otóż dlatego właśnie teraz lubię dłużej spać.
— Ale przecież nie dla spania kazałeś mi czekać do ósmej?...
— Bałem się, abyś ze mnie nie żartował, kiedy powiem ci prawdę.
— Powiedz więc.
— Mam zwyczaj mówić pacierze od szóstej do ósmej.
— Pacierze?...
— Tak.
— Nie wiedziałem, że biskupi są tak skrupulatni.
— Biskupi są obowiązani dawać przykład młodszym.
— Na Boga!... przyjacielu, to mnie pojedna z waszą wielebnością. Przykład!... brawo!... niech żyje przykład!...
— Przebacz mi zatem, przyjacielu.
— Czy mam cię pożegnać?...
— Potrzebuję skupić ducha, mój drogi.
— Dobrze, opuszczam cię, ale na prośby poganina, przyjaciela twojego, skróć modlitwy dzisiejsze.
— Za półtorej godziny...
— Półtorej godziny nabożeństwa?... A!... mój przyjacielu, pozwól co wytargować.
Aramis zaczął się śmiać.
— Zawsześ przyjemny, zawsześ wesoły, zawsześ młody, czyś na to przybył do mojej djecezji, abyś mnie z Bogiem poróżnił?...
— Ba!...
— Wszak wiesz, że nigdy odmówić ci nie byłem w stanie; ale drogo mnie będziesz kosztował.
D‘Artagnan przygryzł usta.
— Już ja grzech biorę na siebie — rzekł — zmów Ojcze nasz, przeżegnaj się i koniec.
— Psyt!... — odezwał się Aramis, — widzę, że nie jesteśmy sami, bo ktoś obcy przybywa.
— Odpraw go.
— Nie mogę, wczoraj oznaczyłem rozmowę, jest to pryncypał kolegjum jezuickiego i przeor dominikański.
— Twój sztab — niech i tak będzie.
— Cóż będziesz przez ten czas robił?...
— Pójdę, obudzę Porthosa i z nim zaczekam, aż skończysz naradę.
Aramis nie ruszył się z miejsca, nie mrugnął oczyma, nie wyrzekł ani słowa.
D‘Artagnan postąpił ku drzwiom.
— A czy wiesz, gdzie Porthos śpi?... — rzekł biskup.
— Nie wiem, ale zapytam.
— Idź korytarzem i otwórz drugie drzwi na lewo.
— Dziękuję, do widzenia.
I d‘Artagnan udał się w kierunku przez Aramisa wskazanym, lecz zaledwie dziesięć minut upłynęło, powrócił.
Zastał Aramisa, siedzącego pomiędzy przeorem dominikańskim i pryncypałem jezuickim, zupełnie w tej samej postawie, jak niegdyś go zastał w oberży Crevecoeur.
Towarzystwo to nie zmieszało muszkietera.
— Cóż takiego?... — spokojnie zapytał Aramis. — Może masz co do powiedzenia, mój przyjacielu?
— Chciałem ci powiedzieć, — odpowiedział D‘Artagnan, patrząc na Aramisa — że Porthosa niema.
— Ale czy napewno?... — spokojnie zapytał Aramis.
— Przychodzę z jego pokoju.
— Gdzież on być może?...
— Właśnie i ja o to pytam.
— A czemu się o to nie spytałeś?...
— Właśnie pytałem.
— I cóż ci powiedziano?...
— Że Porthos, mając zwyczaj codziennie rano wychodzić, pewnie i dzisiaj wyszedł.
— I cóżeś wtedy uczynił?...
— Poszedłem do stajni — obojętnie odpowiedział d‘Artagnan.
— Po co?...
— Aby się przekonać, czy czasem konno nie wyjechał.
— I...? — zapytał biskup.
— Pod nr. 5 żłobu brakuje konia Goljata.
Cała ta rozmowa utrzymana była w tonie nader grzecznym.
— O!... teraz rozumiem, co to znaczy, — rzekł Aramis, po chwili namysłu. — Porthos wyjechał, aby nam sprawić niespodziankę.
— Niespodziankę?...
— Tak. Kanał, prowadzący z Vannes do morza, jest pełen dzikich kaczek i bekasów, które Porthos nadzwyczaj lubi, i zaręczam, że ich z tuzin na śniadanie przyniesie.
— Czy tak?... — zapytał d‘Artagnan.
— Jestem tego pewny. A dokąd chcesz, aby poszedł?... pewnie fuzję wziął z sobą.
— To niepodobna — rzekł d‘Artagnan.
— A wiesz co, przyjacielu, siądź na konia i goń go.
— Masz słuszność, biskupie, pojadę.
— Czy chcesz towarzysza?...
— Dziękuję, Porthos łatwy jest do poznania, będę pytał o niego.
— Weź rusznicę.
— Dziękuję.
— Każ osiodłać konia, który ci się podoba.
— Tego, na którym wczoraj z Belle-Isle jechałem.
— Dobrze, zarządzaj jak u siebie.
Aramis zadzwonił i wydał rozkaz osiodłania konia, którego sobie wybrał d‘Artagnan.
Przybywszy do drzwi, służący tak stanął, aby zostawić d‘Artagnanowi wolne przejście.
W tej chwili jego oczy napotkały wzrok pana. Zmarszczenie brwi objaśniło przezornego sługę, że ma uważać, co d‘Artagnan będzie robił.
D‘Artagnan wsiadł na konia, a tętent doszedł do uszów Aramisa.
Po chwili służący wszedł.
— A co?... — zapytał biskup.
— Panie — rzekł służący, — pojechał kanałem ku morzu.
— Dobrze — odpowiedział Aramis.
W rzeczy samej d‘Artagnan, nic nie podejrzewając, pędził ku morzu, spodziewając się na obszernych równinach ujrzeć kolosalną postać Porthosa.
D‘Artagnan uporczywie szukał śladu konia.
Kilkakroć zdawało mu się, że słyszy wystrzały.
Złudzenie to trwało przez trzy godziny. Przez dwie godziny d‘Artagnan szukał Porthosa.
Podczas trzeciej godziny powrócił do domu.
— Pewnośmy się minęli — rzekł — i pewno obudwóch zastanę na mnie czekających.
D‘Artagnan się mylił. Nie zastał Porthosa w biskupstwie, jak go nie znalazł nad brzegiem kanału.
Aramis czekał go na schodach z miną rozpaczającą.
— A co, czy cię nie dopędzono, kochany d‘Artagnanie wołał zdaleka, spostrzegłszy muszkietera.
— Nie, czyś posyłał za mną?...
— A!... mój przyjacielu, jak mnie to martwi, że napróżno za tobą posyłałem; lecz około siódmej jałmużnik od Ś-go Paterna przyszedł do mnie i mówił, że Porthos, lękając się, aby w jego nieobecności Gerard nie wypłatał mu jakiego figla, skorzystał z rannego przypływu morza i udał się na Belle-Isle.
— Ale, jak mi się zdaje, Goljat czterech mil morzem przebyć nie zdoła.
— Sześć — odpowiedział Aramis.
— Tembardziej.
— Lecz Goljat, zaręczam ci, stoi w stajni zadowolony, że już nie dźwiga Porthosa.
W rzeczy samej, za staraniem prałata, który o wszystkiem wiedzieć musiał, konia odprowadzono z pierwszej stacji.
D‘Artagnan zdawał się być zadowolony z tego wyjaśnienia.
Jadł śniadanie, siedząc pomiędzy jezuitą i Aramisem wprost dominikanina, ustawicznie uśmiechając się do niego.
Śniadanie było długie i przepyszne; wyborne wino hiszpańskie, ostrygi z Morbihan, doskonałe ryby z Loary, ogromne raki z Paimboeuf i zwierzyna najdelikatniejsza, składały się na główniejsze dania.
D‘Artagnan jadł wiele, a pił mało.
Aramis nic nie pił prócz wody.
Po śniadaniu, odezwał się d‘Artagnan do biskupa:
— Ofiarowałeś mi rusznicę.
— Tak.
— Więc mi jej pożycz.
— Czy chcesz iść na polowanie?...
— Czekając na Porthosa, cóż lepszego mam robić?...
— Weź która ci się podoba ze zbrojowni.
— Ale pójdziesz ze mną na polowanie, biskupie?...
— Byłaby to dla mnie wielka przyjemność, mój przyjacielu, lecz łowy są zabronione biskupom.
— Nie wiedziałem o tem — rzekł d‘Artagnan.
— Prócz tego — mówił Aramis, — aż do południa mam zatrudnienie.
— Więc sam pójdę?...
— Niestety!... ale wracaj na obiad.
— Zbyt dobre u ciebie jedzenie, ażeby się nie spieszyć.
To rzekłszy, opuścił d‘Artagnan gospodarza, pożegnał gości, wziął rusznicę, lecz, zamiast na łowy, udał się prosto ku portowi Vannes.
Uważał, czy kto za nim nie idzie, ale nie spostrzegł nikogo.
„Najął łódź rybacką za dwadzieścia pięć liwrów i odpłynął o wpół do dwunastej, w tem przekonaniu, że nikt go nie śledzi.
Prawda, że nikt nie udał się za nim. Tylko braciszek jezuicki, umieszczony na wieży kościelnej od rana, z oka go nie spuścił przy pomocy wybornej lunety.
O trzy kwadranse na dwunastą, zawiadomiono Aramisa, że d‘Artagnan udał się na Belle-Isle.
Podróż d‘Artagnana była pospieszna, albowiem wiatr północny pędził go ku wyspie.
W miarę jak do niej się zbliżał, oczyma badał brzegi. Chciał on bądź przy brzegu, bądź na warowni ujrzeć jaskrawy strój Porthosa i jego olbrzymią postać.
Lecz patrzył napróżno; przypłynąwszy do brzegu, zapytał o Porthosa żołnierzy, którzy mu powiedzieli, że pan du Vallon jeszcze nie wrócił z Vannes.
Wtedy, nie tracąc chwili czasu, kazał łodzi kierować się ku Sarzeau.
Wiemy, że wiatr kilka razy na dzień zmienia kierunek; szczęście chciało, że wiatr północny zmienił się na południowy, przychylny drodze do Sarzeau. W trzy godziny dobił d‘Artagnan do lądu, a we dwie godziny przybył do Vannes.
Pomimo spieszności biegu pożerał d‘Artagnan oczyma przestrzeń i na pokładzie statku z niecierpliwości tupał nogami.
Rzec można, że lotem ptaka przybiegł do biskupiego pałacu.
Spodziewał się, że zmiesza Aramisa spiesznym swoim powrotem, i chciał mu wyrzucić jego dwuznaczność, zawsze jednak delikatnie i tak, aby w usprawiedliwieniu wyrwać mu część jakąś tajemnicy.
Liczył nakoniec na to, że przy gwałtownych wyrażeniach, które są dla tajemnic tem, czem bagnety dla wałów, tajemniczy Aramis nie zdoła być dosyć ostrożnym.
W przedsionku pałacowym zastał lokaja, który wzbronił mu przejścia z głupowatym uśmiechem.
— Do Jego Wielebności — rzekł d‘Artagnan, odpychając lokaja ręką.
Lokaj, zachwiany nieco na nogach, wyprostował się.
— Nadaremnie.
— Jakto nadaremnie?...
— Ponieważ Jego Wielebności niema w domu.
— Jego Wielebności niema w domu; a gdzież się podział?...
— Wyjechał.
— Wyjechał?...
— Tak.
— A dokąd wyjechał?...
— Ja nie wiem, ale może mówi panu o tem.
— Jakto?... jakim sposobem mówi?...
— W tym liście, który mi oddał do pana...
I wyjął list z kieszeni.
— Dawaj go, nudziarzu — rzekł d‘Artagnan, wydzierając mu pismo z rąk.
— A!... rozumiem — mówił dalej d‘Artagnan, spojrzawszy na list biskupa.
I czytał półgłosem, co następuje:

Drogi przyjacielu!

„Ważny interes wzywa mnie do jednej z parafij mojej djecezji. Myślałem, że się zobaczymy przed odjazdem, ale zwątpiłem o tem, przypuszczając, że może dwa, albo trzy dni zabawisz na Belle-Isle z naszym, poczciwym Porthosem.
„Baw się wesoło, ale nie mierz się z nim przy stole, jest to rada, którąbym dał nawet Athosowi w jego najświetniejszej epoce.
„Żegnam cię, mój drogi. Wierzaj mi, że bardzo mi przykro nie korzystać z twojego towarzystwa.“
— A!... to mnie dopiero wykierowano na dudka!... — zawołał d‘Artagnan — ale ten będzie się śmiał szczerze, kto się roześmieje ostatni. Zadrwiono ze mnie jak z małpy, której podano pusty orzech.
I, uderzywszy w twarz śmiejącego się lokaja, wybiegł z biskupiego pałacu.
D‘Artagnan udał się na pocztę i tam, wybrawszy konia, przekonał się, że nietylko jelenie szybkiemi są w biegu.




ROZDZIAŁ V.
D’ARTAGNAN BIEGNIE, PORTHOS CHRAPIE, ARAMIS RADZI.

W trzydzieści pięć godzin po wypadkach, któreśmy opowiedzieli, gdy pan Fouquet, według zwyczaju, zabroniwszy wejścia do siebie, pracował w osobnym gabinecie swojego domu, przy ulicy Saint-Mande, który już znamy, kareta, zaprzężona w cztery konie, spienione od potu, galopem wjechała na dziedziniec.
Zapewne czekano na tę karetę, bo trzech, czy czterech lokai poskoczyło ku drzwiczkom i otworzyło je, pan Fouquet zaś powstał z krzesła i podbiegł do okna. Tymczasem jakiś mężczyzna powoli wysiadał z karety, opierając się na ramionach lokaja.
Zaledwie wymówił swoje nazwisko, aliści jeden z lokai poskoczył i znikł w przedsionku.
Człowiek ten udał się, ażeby uprzedzić swojego pana, lecz nie potrzebował pukać do drzwi.
Fouquet stał już na progu.
— Jego Wielebność biskup z Vannes — rzecze lokaj.
— Dobrze — odpowiedział Fouquet.
I oparł się na poręczy schodów, po których zwolna wstępował Aramis.
— Czy to ty, kochany przyjacielu?... — rzekł.
— Tak, ja sam, panie, ale zmęczony i osłabiony.
— A!... biedaku — wyrzekł Fouquet, podając mu rękę, na której wsparł się Aramis, gdy słudzy oddalili się z uszanowaniem.
— Nic to nie znaczy — odpowiedział Aramis — skoro tylko przybyłem; o to głównie się starałem i uczyniłem to z boską pomocą.
— Mów prędzej — rzekł Fouquet, zamykając za sobą drzwi gabinetu, w którym był sam z Aramisem.
— Czy tylko sami jesteśmy?...
— Zupełnie sami.
— Czy nas nikt słyszeć nie może?...
— Bądź spokojny.
— A pan du Vallon przybył tu?...
— Przybył.
— I odebrałeś pan list ode mnie?...
— Odebrałem; interes musi być ważny, skoro spowodował twoją obecność w Paryżu w chwili, gdy gdzieindziej była potrzebną.
— Ważny!... nie może być ważniejszy.
— Dziękuję ci, dziękuję; o cóż idzie takiego?... ale, na Boga, przedewszystkiem odetchnij, przyjacielu, jesteś blady, że aż strach bierze.
— W rzeczy samej jestem cierpiący, ale na Boga, nie zważaj pan na to. Czy pan Vallon nic nie mówił, list mój oddając?...
— Usłyszawszy wielki hałas, udałem się do okna i zobaczyłem przed gankiem coś podobnego do rycerza z marmuru; zeszedłem na dół, on oddał mi list z konia, który padł trupem.
— A on?...
— Upadł wraz z koniem; wzięto go i zaniesiono do mieszkania; po przeczytaniu listu, udałem się do niego, aby zasięgnąć wiadomości, lecz usnął tak mocno, że niepodobna było go obudzić. Litość mnie nad nim wzięła, kazałem mu zdjąć buty i zostawić go w spokoju.
— Dobrze, to ja teraz powiem, o co chodzi. Wszak pan znasz d‘Artagnana?..
— Doskonale. — Jest to człowiek rozumny i odważny, chociaż przez niego zginęło dwóch moich najlepszych przyjaciół: Lyodot i d‘Emmeris.
— Tak, wiem o tem — spotkałem w Tours kurjera, który wiózł do mnie list od Gourvilla i Pelissona. Czy pan zastanowiłeś się nad tym wypadkiem?
— Zastanowiłem się.
— I czy pojąłeś, że to był cios, wymierzony wprost w twoją władzę?
— Czy tak?
— Ja przynajmniej tak sądzę.
— Przyznam ci się, że ta myśl przykra i mnie samemu przyszła.
— Na Boga, nie zaślepiaj się, panie; słuchaj... otóż wracam do d‘Artagnana.
— Słucham cię.
— W jakiem go pan poznałeś zdarzeniu?
— Był u mnie po pieniądze.
— Z czyim rozkazem?
— Z królewskim.
— Z królewskim?
— Podpisanym przez Jego Królewską Mość.
— A widzisz pan! d‘Artagnan przybył na Belle-Isle pod pozorem zakupienia salin dla swego pana. D‘Artagnan tylko królowi służy, zatem przybył w jego interesie i widział się z Porthosem.
— Z jakim Porthosem?
— Wybacz pan, omyliłem się, widział się z panem du Vallon na Belle-Isle i wie tak dobrze, jak i pan, że wyspa jest ufortyfikowana.
— I myślisz, że król go wysłał?.. — rzekł Fouquet zamyślony.
— Zapewne.
— Zatem d‘Artagnan jest niebezpiecznem narzędziem w rękach królewskich.
— Najniebezpieczniejszem ze wszystkich.
— Ja to na pierwszy rzut oka odgadłem.
— Jakto?
— Chciałem go do siebie przywiązać.
— Jeżeliś go pan uważał za najwaleczniejszego i najzręczniejszego w całej Francji, miałeś słuszność.
— Cokolwiek będzie kosztował, trzeba go ująć.
— D‘Artagnana?
— Czy to się z twojem zdaniem nie zgadza?
— I owszem, ale go pan ująć nie zdołasz.
— A to dlaczego?
— Nie umieliśmy korzystać z czasu; kiedy był poróżniony z dworem, trzeba go było pochwycić; od czasu, jak był w Anglji, od czasu, jak się przyczynił do przywrócenia monarchji, od czasu, jak zrobił majątek, przywiązał się do króla. Wszedł w służbę i widać dobrze mu płacą.
— My lepiej mu zapłacimy.
— Za pozwoleniem pańskiem, słowo d‘Artagnana jest święte i kiedy je komu raz da, pewnie dotrzyma.
— I cóż stąd wnosisz?... — zapytał Fouquet z niepokojem.
— Że, chociaż tymczasowo, trzeba się uchronić od strasznego ciosu.
— Ale jakim sposobem?
— Zaczekaj pan.
— Wszak d‘Artagnan niedługo przybędzie, aby zdać królowi rachunek ze swej wyprawy.
— Zapewne.
— Sądzę jednak, że dobrze go wyprzedziłeś.
— Może o dziesięć godzin.
— A więc w ciągu dziesięciu godzin...
Aramis potrząsnął głową.
— Czy widzisz pan te chmury, wiatrem pędzone, te jaskółki, latające w powietrzu; d‘Artagnan biegnie prędzej, niż chmury i ptaki, jego wiatr unosi.
— Więc...
— Powiadam panu, że to człowiek nadludzki; jest on w moim wieku, a znam go od lat trzydziestu pięciu.
— Cóż z tego?
— Uważaj więc pan na mój rachunek; wyprawiłem pana du Vallon o godzinie drugiej w nocy. Pan du Vallon wyprzedził mnie o osiem godzin. Kiedy du Vallon przybył?
— Blisko cztery godziny temu.
— Widzisz więc pan, że ja zyskałem w drodze cztery godziny. A jednak kamienny to człowiek ten Porthos, zajeździł osiem koni, których trupy znalazłem po drodze. Ja także pędziłem narówni z wiatrem, ale mam podagre, jestem cierpiący i trudy mnie zabijają. Musiałem chwile spocząć w Tours; stamtąd, leżąc w karecie, prawie napół umarły, to na bok, to na wznak się przewracając, w cztery godziny po Porthosie przybyłem; ale zważ pan, że d‘Artagnan nie waży trzystu funtów, jak Porthos, d‘Artagnan nie ma, jak ja, podagry, to nie jeździec, ale centaur; d‘Artagnan choć dziesięć godzin przed nim wyjechałem, we dwie po mnie przybędzie.
— Ale przeszkody, wypadki...
— Dla niego niema przeszkód, ani wypadków.
— Może koni nie dostał...
— On prędzej biegnie, niż konie.
— Jakiż to człowiek!...
— Tak, jest to człowiek, którego kocham i podziwiam; kocham go, bo jest dobry, szlachetny; podziwiam, bo mi przedstawia doskonałość człowieka. Lecz kochając go i podziwiając, boję się i jestem ostrożny. Otóż, jak powiadam, d‘Artagnan za dwie godziny będzie w Paryżu; wyprzedź go pan, jedź do Luwru i postaraj się widzieć z królem, zanim on przybędzie.
— Cóż powiem królowi?
— Nic; tylko mu ofiaruj Belle-Isle.
— Panie d‘Herblay, panie d‘Herblay, wieleż to naszych widoków naraz upadnie!
— Kiedy jeden projekt upadnie, można znaleźć tysiące innych; nie rozpaczajmy, ale jedź pan, jedź spiesznie.
— Ale ta załoga tak ślicznie utrzymana!... Król zamieni ją zaraz na swój orszak.
— Ta załoga byłaby króla, skoroby nogą tylko na Belle-Isle wstąpiła, dziś jeszcze jest twoją, panie, toż samo dzieje się ze wszystkiemi załogami. Fanie, ulegnij. Dzisiaj należy do ciebie cała armja: wtedy nie miałbyś nic. Czy nie wiesz, że garnizony twoje są dzisiaj w La Rochelle, Nantes, Bordeaux, Tuluzie i prawie we wszystkich miastach? Jedź więc pan do króla, jedź, póki czas; bo jestem pewny, że d‘Artagnan biegnie, jak strzała po drodze.
— Panie d‘Herblay, twoje słowa są ziarnem, zapładniającem moje myśli — jadę więc do Luwru.
— Ale natychmiast!...
— Tylko suknie zmienię.
— Pamiętaj pan, że d‘Artagnan nie potrzebuje przebywać Saint-Mande; on uda się wprost do Luwru. Godzina czasu nam pozostaje i z tej potrzeba skorzystać.
— D‘Artagnan wszystko mieć może, oprócz moich koni angielskich; za dwadzieścia pięć minut będę w Luwrze.
I bez straty minuty czasu, zarządził Fouquet swój wyjazd. Aramis zaledwie miał czas powiedzieć mu:
— Wracaj pan tak spiesznie, jak wyjeżdżasz; bo umrę z niecierpliwości.
W pięć minut naczelny rządca pędził do Paryża.
Tymczasem Aramis żądał, aby mu wskazano pokój, w którym spoczywał Porthos.
Przy drzwiach gabinetu Fouqueta, Pellisson, zawiadomiony o jego przybyciu, wyszedł z biura, aby go powitać.
Aramis przyjął powitanie z przyjacielską godnością, odpłacając grzecznościami równie poważnemi, jak ujmującemi; nagle zatrzymał się na schodach.
— Cóż tam takiego?... — zapytał.
W rzeczy samej na górze słychać było chrapanie, podobne do chrapania zgłodniałego tygrysa, albo zniecierpliwionego lwa.
— To nic — odpowiedział Pellisson z uśmiechem.
— Ależ...
— To pan du Vallon chrapie.
— Prawdę mówiąc, chyba tylko on mógłby narobić takiego hałasu. Za twojem pozwoleniem, panie Pellisson, muszą się dowiedzieć, czy mu na czem nie zbywa?
— Pozwolisz pan, że mu będę towarzyszył?...
— I owszem, proszę.
Obaj weszli do pokoju.
Porthos leżał wyciągnięty na łóżku, z twarzą raczej fjoletową niż czerwoną, oczyma nabrzmiałemi i gębą otwartą. Od chrapania, jakie wydobywało się z jego piersi, aż szyby w oknach drżały.
Patrząc na jego wyprężone muskuły i nabrzmiałe żyły na twarzy, na włosy, po zlepiane od potu, na wznoszące się i opadające piersi, nie można było oprzeć się pewnemu rodzajowi podziwu; była to postać niezwykłego rycerza.
Buty na opuchłych nogach Porthosa aż trzeszczały, całe zaś ciało stało się sztywnem. Porthos podobny był do kamiennego posagu.
Na rozkaz Pellissona, rozcięto na nim buty, bo żadna siła ludzka zdjąć ich nie była w stanie. Czterech lokai daremnie się o to kusiło.
Nawet nie obudzili Porthosa.
Ściągnięto mu rozcięte buty, porozrywano odzież i zaniesiono do kąpieli, w której był godzinę, następnie wdziano na niego świeżą bieliznę i włożono do ogrzanego łóżka, a wszystko to z taką pracą, jakby rozbierano i ubierano trupa. Porthos ani na chwilę oczów nie otworzył, ani nie przestał chrapać.
Aramis suchy i nerwowy nie chciał naśladować Porthosa i pomimo utrudzenia wziął się do pracy z Gourvillem i Pellissonem, lecz zemdlał na krześle.
Zaniesiono go do sąsiedniego pokoju, gdzie spoczynek uspokoił go nieco.




ROZDZIAŁ VI.
JAK DZIAŁAŁ PAN FOUQUET.

Kiedy Fuquet angielskim ekwipażem galopem pędził do Luwru, król pracował z Colbertem.
Nagle Ludwik XIV-ty zamyślił się.
Dwa wyroki śmierci, które podpisał po wstąpieniu na tron, przyszły mu na pamięć.
Były to dwie czarne plamy, jakie zawsze mu stały przed oczyma, chociaż oczy zamykał.
— Panie — rzekł nagle do ministra — zdaje mi się, że ci dwaj ludzie, których potępiłeś, nie byli bardzo winnymi.
— Najjaśniejszy Panie, wybrano ich z gromady łotrów, co przynajmniej na dziesiątkowanie zasłużyli.
— Wybrano?... Kto ich wybrał?...
— Potrzeba, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział obojętnie Colbert.
— Potrzeba — to wiele znaczący wyraz — rzekł cicho młody monarcha.
— To wielka bogini, Najjaśniejszy Panie.
— Byli oni przyjaciółmi wielkorządcy, nieprawdaż?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, byli oni nadzwyczaj przywiązani do pana Fouquet, gotowi nawet życie poświęcić dla niego.
— I dowiedli tego — rzekł król.
— Prawda!... lecz nadaremnie, czemu zapewne nie winni.
— Wiele ci ludzie zrabowali pieniędzy?
— Może dziesięć miljonów, bo sześć skonfiskowano z ich majątków.
— I te pieniądze są w moim skarbie?... — zapytał król z niejakim wstrętem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. — Jednak ta konfiskata, zagrażając panu Fouquet, nie dotknęła go wcale.
— Cóż z tego wnosisz, panie Colbert?
— Że jeżeli pan Fouquet podburzył swoich stronników, aby przyjaciół uwolnić od kary, czegóż nie uczyni, aby sam był całym?
Król spojrzał na swojego powiernika wzrokiem, który rozjaśnia największe ciemnie sumienia.
— Dziwno mi — rzekł — że, podobnie myśląc o panu Fouquet, nie dałeś mi rady.
— Jakiej rady. Najjaśniejszy Panie?
— Powiedz mi najprzód jasno i otwarcie, co myślisz?
— O czem?
— O postępowaniu Fouqueta.
— Ja myślę, Najjaśniejszy Panie, że Fouquet niezadowolony z zebrania skarbów, jak to czynił Mazarini, i z pozbawienia Waszej Królewskiej Mości części władzy, usiłuje nadto przeciągnąć do siebie wszystkich wygodnisiów i łakotnisiów, lubiących zbytki, które próżniacy nazywają poezją, a politycy zepsuciem. Myślę, że tym sposobem nastaje na władzę Waszej Królewskiej Mości i, jeżeli mu się uda, uczyni Waszą Królewską Mość słabym i niedołężnym monarchą.
— Jak nazwać podobne zamiary, panie Colbert?
— Zamiary pana Fouquet, Najjaśniejszy Panie?
— Tak.
— Obraza majestatu.
— A co się czyni z takimi zbrodniarzami?
— Sądzi się ich i karze.
— Ale czy jesteś pewny, że pan Fouquet ma to na celu?
— Powiem nawet, Najjaśniejszy Panie, że wykonywa swoje zamiary.
— Wracam więc do tego, co ci mówiłem, panie Colbert.
— Cóż takiego, Najjaśniejszy Panie?
— Żebyś mi poradził...
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, że jeszcze coś dodam.
— Mów.
— Dowód widoczny, dotykalny, niezaprzeczalny.
— Jaki!
— Dowiedziałem się, że pan Fouquet obwarował Belle-Isle na morzu.
— Czy tak?
— Niezawodnie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Zupełnie; czy wiesz, Najjaśniejszy Panie, wiele tam ma wojska?
— Nie wiem wcale, a ty?
— I ja nie wiem; ale właśnie dlatego chciałem poradzić Waszej Królewskiej Mości, abyś wysłał kogo na Belle-Isle.
— Kogóż takiego?
— Mnie naprzykład.
— Po oo?
— Abym się przekonał, czy prawda, że pan Fouquet, na wzór feudalnych panów, obwarował się murami.
— W jakimże czyniłby to celu?
— Aby kiedyś bronić się przeciw swojemu monarsze.
— Jeżeli tak jest, jak mówisz, panie Colbert — rzekł Ludwik — trzeba natychmiast aresztować pana Fouquet.
— To niepodobna!
— Jużem raz powiedział, że nie rozumiem tego wyrazu.
— Wasza Królewska Mość możesz mu odjąć urząd.
— Cóż z tego?
— Aby nie miał za sobą parlamentu, jak ma wojsko przez swoją hojność, literaturę po swojej stronie przez zabawy i szlachtę przez podarunki.
— To znaczy, jak widzę, że ja nie podołam panu Fouquet.
— Przynajmniej nie teraz. Najjaśniejszy Panie.
— Panie Colbert, niezupełnym jesteś doradcą.
— Jakże, chyba że nie ograniczę się na wskazaniu Waszej Królewskiej Mości niebezpieczeństwa.
— Zatem powiedz, jak ten kolos powalić?
I król zaczął się gorzko uśmiechać.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Colbert — on wzrósł przez pieniądze, rozbić go pieniędzmi.
— A gdybym go usunął z urzędowania?
— To mało.
— Więc cóż?
— Zniszcz go. Najjaśniejszy Panie.
— Jakim sposobem?
— Nie zbywa na sposobnościach, tylko chciej z nich korzystać.
— Wskaż mi je.
— Oto jest zaraz jedna. Jego Królewska Wysokość, Monsieur, żeni się i wesele powinno być pyszne. Jest to piękna sposobność, aby Wasza Królewska Mość zażądał od Fouqueta miliona; pan Fouquet, który płaci dwadzieścia tysięcy, kiedy winien pięć, łatwo znajdzie miljon, skoro tego Wasza Królewska Mość zażądasz.
— Dobrze, zażądam miljona — odpowiedział Ludwik XIV-ty.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość raczysz podpisać rozkaz, ja sam odbiorę pieniądze.
Colbert podsunął Ludwikowi papier i podał mu pióro.
W tej samej chwili odźwierny drzwi uchylił i zapowiedział wielkorządcę.
Ludwik zbladł.
Colbert opuścił pióro i oddalił się od króla, nad którym roztoczył czarne skrzydła.
Wielkorządca wszedł jak dworak i za jednym rzutem oka zrozumiał całe położenie.
Położenie to nie było dla Fouqueta bezpiecznem, pomimo przeświadczenia o potędze. Małe, czarne oko Colberta, rozszerzone zawiścią, i przezroczyste oko Ludwika XIV-go, zapalone gniewem, oznaczały wielkie niebezpieczeństwo.
Dworzanie są jak starzy żołnierze, którzy z powiewu wiatru i szmeru liścia poznają odległość wojsk nieprzyjacielskich; mogą oni, posłuchawszy chwilą, powiedzieć, ilu jest ludzi, ile postępuję koni i ile toczy się armat.
Fouquet więc poznał z milczenia, jakie nastąpiło po jego wejściu, że mu coś zagraża.
Król pozwolił mu posunąć się aż na środek pokoju. Jego bojaźliwa młodość nakazywana mu chwilową cierpliwość. Fouquet śmiało pochwycił sposobność.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — pragnąłem jak najprędzej cię widzieć.
— Dlaczego?... — zapytał Ludwik.
— Aby przynieść Waszej Królewskiej Mości dobrą wiadomość.
Colbert, prócz objętości ciała, z wielu względów był do Fouqueta podobny. Ta sama była w nim przenikliwość, ta sama znajomość ludzi; co więcej, ta sama siła opanowania się, która obłudnikom daje czas do rozwagi i skuteczniejszego działania.
Odgadł więc, że Fouquet idzie naprzeciw wymierzonemu pociskowi. Oczy jego zabłysły.
— No, jakież wiadomości?... — zapytał król.
Fouquet położył na stole zwój papierów.
— Niech Wasza Królewska Mość — rzekł — raczy spojrzeć na tę pracę.
Król powoli rozwijał zwój.
— Plany — rzekł.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Co to za plany?
— Nowej warowni, Najjaśniejszy Panie.
— A!... — rzekł król — jak widzę, panie Fouquet, zajmujesz się taktyką i strategiką.
— Zajmuję się wszystkiem, co Waszej Królewskiej Mości może być pożytecznem — odpowiedział Fouquet.
— Piękne obrazki!... — mówił król, patrząc na rysunki.
— Wasza Królewska Mość pojmuje je zapewne — rzekł Fouquet, schylając się nad papierem — to obwód murów, to warownie, to roboty do ukończenia.
— A to co jest, mój panie?
— Morze.
— Morze wokoło?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż to za miejsce, którego plan mi pokazujesz?
— To Belle-Isle na morzu — odpowiedział dobrodusznie Fouquet.
Na ten wyraz Colbert zrobił tak znaczące poruszenie, że król, odwróciwszy się, zalecił mu spokój.
Fouquet udał, że nie zważa ani na poruszenie Colberta, ani na znak króla.
— Więc — mówił król — ufortyfikowałeś Belle-Isle?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, właśnie przynoszę kosztorysy i rachunki — odparł Fouquet — wydałem miljon sześć kroć sto tysięcy liwrów na to dzieło.
— A to na co?... — odpowiedział obojętnie Ludwik, zaczerpnąwszy odwagi w nieprzyjaznem spojrzeniu Colberta.
— Mój cel łatwo odgadnąć — rzekł Fouquet — wszak Wasza Królewska Mość niebardzo dobrze jesteś z Wielką Brytanją.
— Tak, lecz od czasu powrotu Karola II-go, zawarłem z nią przymierze.
— Od miesiąca, Najjaśniejszy Panie, a fortyfikacje na Belle-Isle od sześciu miesięcy zaczęte.
— Zatem są bezużyteczne.
— Najjaśniejszy Panie, fortyfikacje nigdy nie są bezużyteczne. Ufortyfikowałem Belle-Isle przeciwko panom Monck, Lambertowi i wszystkim mieszkańcom Londynu, w których zapalił się duch rycerski. Belle-Isle przyda się także przeciw Holendrom, z którymi Anglja, albo Wasza Królewska Mość rozpocznie wojnę.
Król milczał i z boku spoglądał na Colberta.
— Ale Belle-Isle — rzekł król — jest twoją, panie Fouquet, własnością?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— A czyjaż wiec?
— Waszej Królewskiej Mości.
Colbert zadrżał, jakby się przepaść przed nim otworzyła.
Ludwik zachwycony był podziwem w części dla genjuszu, w części dla poświęcenia Fouqueta.
— Wytłomacz się pan — rzekł.
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy Panie. Belle-Isle jest moją własnością i ufortyfikowałem ja mojemi funduszami. Lecz że nikt nie może zabronić wiernemu poddanemu służyć swojemu panu, ja ofiarowuję Waszej Królewskiej Mości Belle-Isle; stanowisko wojenne, powinno należeć do króla. Na przyszłość, Najjaśniejszy Panie, możesz tam trzymać garnizon.
Colbert o mało nie padł na posadzkę, aż musiał oprzeć się o ścianę.
— Wielka zdolność wojenną okazałeś, mój panie — rzekł Ludwik XIV-ty.
— Początek nie ode mnie wyszedł, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet — wielu oficerów natchnęło mnie ta myślą. Plany wykonane są przez jednego z najzdolniejszych inżynierów.
— Także się zowie ten inżynier?
— Pan du Vallon.
— Pan du Vallon?... — powtórzył Ludwik — nie znam go. Przykro mi jest, panie Colbert, że nie znam ludzi, którzy uświetniają moje panowanie.
To mówiąc, zwrócił się do Colberta.
Ten stał, jak z nóg ścięty, pot płynął mu po twarzy, żaden wyraz nie zdołał wydobyć się z jego ust. Cierpiał, jak prawdziwy męczennik.
— Zapamiętaj to nazwisko — dodał Ludwik.
Colbert bledszy od swych flamandzkich mankietów, nisko się skłonił.
Fouquet mówił dalej:
— Kamienie są brane na cement rzymski, który nasi architekci wykonali według starożytnych wzorów.
— A działa?... — zapytał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie, to już do Waszej Królewskiej Mości należy, nie przystało mi zakładać dział w posiadłości, mającej tytuł własności prywatnej.
Ludwik zaczął się chwiać na dwie strony, to ku człowiekowi, którego potęgi lękał się, to ku temu, który stał upokorzony.
Ale uczucie powinności monarszej przeważało nad uczuciami człowieka.
I wskazał palcem plany.
— To musi wiele kosztować — rzekł.
— Już to powiedziałem Waszej Królewskiej Mości.
— Powtórz, bo zapomniałem.
— Miljon sześć kroć sto tysięcy liwrów.
— Miljon sześć kroć sto tysięcy liwrów! musisz być ogromnie bogaty, panie Fouquet.
— To Wasza Królewska Mość jest bogaty, bo Belle-Isle jest twoją własnością.
— Dziękuję ci, panie Fouquet; ale jakkolwiek jestem bogaty...
Tu król zaciął się.
— Co chciałeś powiedzieć, Najjaśniejszy Panie?
— Przewiduję, że kiedyś zabraknie mi pieniędzy.
— Tobie, Najjaśniejszy Panie?
— Tak, mnie.
— Kiedyż to być może?
— Jutro, naprzykład.
— Racz mówić wyraźniej. Najjaśniejszy Panie.
— Mój brat żeni się z księżniczką angielską.
— Cóż z tego, miłościwy Panie?
— Muszę przyjąć moją księżniczkę godnie, jak na wnuczkę Henryka IV-go przystało.
— Najsłuszniej.
— Zatem potrzebuję pieniędzy.
— Naturalnie.
— I będę ich żądał.
Ludwik XIV-ty wahał się. Suma, jakiej miał żądać, była prawie taką, jakiej musiał odmówić Karolowi II-mu.
Zwrócił się więc ku Colbertowi.
— Potrzeba mi jutro... — mówił, patrząc na niego.
— Milion — odezwał się Colbert, uradowany, że przyszła na niego kolej.
Fouquet odwrócił się od Colberta, aby słuchać króla. Odwrócił się jednak niezupełnie i czekał, aby król powtórzył:
— Miljon!
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet — i cóż Wasza Królewska Mość z tem zrobisz?
— Jednak zdaje mi się... — rzekł Ludwik XIV-ty.
— To jest wydatek na wesele jakiej księżniczki niemieckiej.
— Panie...
— Wasza Królewska Mość potrzebujesz najmniej dwóch miljonów!... same konie będą kosztowały pięć kroć sto tysięcy. Dziś będę miał honor przysłać Waszej Królewskiej Mości miljon sześć kroć!
— Jakto!... — odezwał się król — miljon sześć kroć!
— Za pozwoleniem, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet, nie wracając się nawet do Colberta — wiem, że jeszcze brakuje czterech kroć. Ale minister — i wskazał palcem Colberta — ma moich dziesięć kroć sto tysięcy.
Król spojrzał na Colberta.
Ale ten nie odezwał się.
— Pan minister — mówił dalej Fouquet, mówiąc o Colbercie — odebrał przed ośmioma dniami miljon trzy kroć sto tysięcy; zapłacił z tego sto tysięcy liwrów gwardji, siedemdziesiąt pięć tysięcy szpitalom, dwadzieścia pięć Szwajcarom, sto trzydzieści tysięcy na żywność, sześćdziesiąt na broń, a dziesięć na drobne wydatki; pozostała reszta, jeżeli się nie mylę, wynosi około dziewięciu kroć stu tysięcy.
I, zwróciwszy się Colberta, jakby naczelnik, lekceważący podwładnego, rzekł:
— Staraj się pan, aby te dziewięć kroć sto tysięcy, były wypłacone Najjaśniejszemu Panu.
— W ten sposób będzie dwa miliony pięć kroć.
— Te pięć kroć sto tysięcy będą na wydatki osobiste Waszej Królewskiej Mości. Słyszysz, panie Colbert, dziś przed ósmą.
To rzekłszy, skłonił się królowi i wyszedł, nie spojrzawszy nawet na swojego przeciwnika, któremu tak potężnie zmył głowę.
Colbert ze złości darł na sobie koronki i aż do krwi gryzł usta.
Jeszcze Fouquet był we drzwiach, kiedy odźwierny, przechodząc około niego, zawołał:
— Kurjer z Bretanji do Jego Królewskiej Mości.
— Pan d‘Herblay miał słuszność — rzekł Fouquet, patrząc na zegarek — godzina i pięćdziesiąt pięć minut. W sam czas.




ROZDZIAŁ VII.
D‘ARTAGNAN OTRZYMUJE STOPIEŃ KAPITANA.

Czytelnik łatwo się domyśli, kogo odźwierny zapowiedział, anonsując kurjera z Bretanji.
Posłańca łatwo było poznać.
Był to d‘Artagnan, zapylony, opalony od słońca, z włosami w nieładzie i zupełnie w zaniedbanym stroju — zaledwie podnosił nogi, stąpając z trudnością po schodach i brzęcząc ostrogami.
Na progu, w chwili, gdy go przebywał, ujrzał Fouqueta.
Fouquet powitał go uśmiechem, nie pomnąc, że przed godziną muszkieter niósł mu zgubę.
D‘Artagnan znalazł w swej duszy i niestrudzonem ciele tyle przytomności umysłu, że przypomniał sobie dobre przyjęcie, jakiego doznał, odkłonił się więc grzecznie, więcej z uprzejmości, niż z poszanowania.
Uczuł na ustach wyraz, tylekroć powtórzony księciu de Guise:
— Uciekaj.
Ale wymówić ten wyraz, było to zdradzić swoją sprawę, wymówić ten wyraz w gabinecie króla przy odźwiernym, było to zgubić się dobrowolnie, a nie ocalić nikogo.
D‘Artagnan poprzestał więc na ukłonie i wszedł.
W tej chwili król wahał się pomiędzy niespodzianką, sprawioną przez Fouqueta, a radością z powrotu d‘Artagnana.
Nie będąc dworakiem, miał oko pewne siebie i bystre.
Wyczytał więc na czole Colberta upokorzenie, jakiego tenże doznał.
Zdawało mu się nawet, że słyszy, jak król mówił:
— A!... panie Colbert!... miałeś dziewięć kroć sto tysięcy w kasie?...
Colbert kłaniał się, nic nie mówiąc.
Cała ta scena wdarła się do umysłu d‘Artagnana oczami i uszami.
Pierwszym wyrazem Ludwika XIV-go do muszkietera, było czułe powitanie.
Następnie pożegnał Colberta.
Ostatni wyszedł z królewskiego gabinetu blady, chwiejący się na nogach, tymczasem d‘Artagnan podkręcił wąsa.
— Lubię widzieć w takim nieładzie wiernego mi sługę, — rzekł król, podziwiając marsową postać posła.
— Uważałem za konieczny pośpiech i dlatego w takim stanie poważyłem się przedstawić Waszej Królewskiej Mości.
— Zatem ważne przynosisz mi wiadomości?... — zapytał król z uśmiechem.
Najjaśniejszy Panie, całą rzecz we dwóch wyrazach opowiem; Belle-Isle ufortyfikowana i to cudownie. Belle-Isle ma podwójny mur, cytadelę i oddzielne warownie; w porcie stoją trzy statki korsarskie, a baterje czekają tylko na działa.
— Wiem o tem wszystkiem — odpowiedział król.
— Wasza Królewska Mość wie o tem?... — zapytał osłupiały muszkieter.
— Mam nawet plany fortyfikacji, — rzekł król.
— Plany?...
— Oto są.
— W rzeczy samej... te same — rzekł d‘Artagnan — widziałem podobne.
I czoło d‘Artagnana zasępiło się.
— A!... rozumiem, — rzekł po chwili — Wasza Królewska Mość nie ufałeś mi i wysłałeś kogoś drugiego.
— Co cię to obchodzi, jakim ja wiem sposobem, dosyć, że wiem.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie — odrzekł muszkieter, nie usiłując nawet ukryć swojego nieukontentowania, — ale przebacz, Najjaśniejszy Panie, na co było zadawać mi tyle pracy i narażać, abym gdziekolwiek kark skręcił, pędząc z pożądaną wiadomością. Najjaśniejszy Panie, kiedy się komu nie ufa, albo ma go się za niezdolnego, to go się nie używa.
I, w zapomnieniu, tupnął nogą, z której spadł na posadzkę pył zakrwawiony.
Król patrzył się na niego i cieszył się wewnętrznie swoim triumfem.
— Panie — rzekł po chwili — nietylko wiem o Belle-Isle, ale nadto ci powiem, że ona jest moją.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie, nie żądam więcej, tylko racz mnie ze służby uwolnić.
— Jakto?... uwolnić ze służby?...
— Nieinaczej!... zanadto jestem dumny, abym jadł chleb królewski, nie zapracowawszy nań. Racz mnie uwolnić, Najjaśniejszy Panie.
— O!... o!...
— Błagam Waszą Królewską Mość.
— Ty się gniewasz, jak widzę.
— Bo i mam za co! Trzydzieści dwie godzin nie zsiadłem z konia, pędziłem dzień i noc, dokazałem cudu pośpiechu, przybywam jak wisielec, ręką nie mogę ruszyć, a kto inny mnie uprzedza!... jestem głupcem, Najjaśniejszy Panie, i proszę, racz mnie uwolnić ze służby.
— Panie d‘Artagnan — rzekł Ludwik XIV-ty, opierając białą dłoń na ramieniu muszkietera — to, co powiedziałem, w niczem nie uchyla mojego przyrzeczenia. Dałem słowo i dotrzymam go.
To mówiąc, młody monarcha poszedł prosto do stołu i, wziąwszy papier, złożony we czworo, rzekł:
— Oto nominacja na kapitana muszkieterów, zarobiłeś na nią, panie d‘Artagnan.
D‘Artagnan rozwinął papier i spojrzał na niego, niedowierzając własnym oczom.
— Ta nominacja — mówił król dalej — jest nagrodą nietylko za podróż na Belle-Isle, ale nadto za działanie na placu Greve. W rzeczy samej dobrze mi usłużyłeś.
— A!... — rzekł d‘Artagnan, nie mogąc powstrzymać występującego na twarz rumieńca, — czy i o tem wiesz. Najjaśniejszy Panie?...
— Tak, wiem o tem.
Król miał przenikliwe oko i sąd nieomylny, ilekroć w sercu czytać było potrzeba.
— Ty masz coś do powiedzenia — rzekł do muszkietera — a jednak nic mi nie mówisz. Mów szczerze i pamiętaj, że raz na zawsze powiedziałem ci, abyś był ze mną otwarty.
— Dobrze więc, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział — wolałbym zostać kapitanem za szturm na czele szwadronu, za wzięcie miasta, lub baterji, niż za to, że byłem świadkiem powieszenia dwóch nieszczęśliwych.
— Czy to prawda, co mówisz?...
— Jakiż powód masz. Najjaśniejszy Panie, wątpienia o tem?
— Bo o ile cię znam, sądzę, że nie żałujesz wydobycia miecza za swojego monarchę?...
— Tym razem mylisz się, Najjaśniejszy Panie. Tak jest, żałuję, że dobyłem miecza w sprawie, której takie widzę następstwa. Ci nieszczęśliwi, których stracono, nie byli moimi, ani twoimi, Najjaśniejszy Panie, nieprzyjaciółmi, a nawet nie bronili się.
Król milczał przez chwilę.
— A twój towarzysz, panie d‘Artagnan, czy również żal twój podziela?...
— Mój towarzysz?...
— Tak, wszakże nie byłeś sam, jak się zdaje.
— Sam, gdzie?...
— Na placu Greve.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie — odpowiedział d‘Artagnan, rumieniąc się na myśl podejrzenia, że chciał przywłaszczyć sobie sławę, należącą Raulowi — nie, na Boga, i jak Wasza Królewska Mość mówisz, miałem, towarzysza, nawet tęgiego towarzysza.
— Młodzieńca?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, młodzieńca. Jak widzę, miłościwy panie, o wszystkiem wiesz doskonale. Zapewne Colbert donosi Waszej Królewskiej Mości o wszystkiem?...
— Pan Colbert tylko dobrze o tobie mówi, panie d‘Artagnan, a gdyby mówił inaczej, nie słuchałbym go.
— A!... to szczęście.
— I mówił wiele dobrego o tym młodzieńcu.
— To słusznie — rzekł muszkieter.
— Koniec końców, zdaje się, że to waleczny młodzieniec — rzekł Ludwik XIV-ty dla zaostrzenia uczucia, które brał za zawiść.
— Waleczny?... tak, Najjaśniejszy Panie — powtórzył d‘Artagnan, uradowany, że może króla przychylnie do Raula usposobić.
— Czy wiesz jego nazwisko?...
— Tak sądzę.
— A znasz go?...
— Od dwudziestu pięciu lat, Najjaśniejszy Panie.
— Ależ on ma zaledwie dwadzieścia pięć lat!... — zawołał król.
— Właśnie, znam go od urodzenia.
— Jakiż na to dowód?...
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział d‘Artagnan — pytasz mnie z takiem niedowierzaniem, że w tem inny a nie Waszej Królewskiej Mości widzę charakter. Pan Colbert, który dokładnie doniósł o wszystkiem, czy zapomniał powiedzieć, że to jest syn mojego przyjaciela.
— Wicehrabia de Bragelonne?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, wicehrabia de Bragelonne jest synem hrabiego de La Fere, który przyczynił się do przywrócenia Karola II-go. O!... Bragelonnowie, to waleczne plemię!...
— Zatem jest synem człowieka, który przyszedł do mnie, a raczej do Mazariniego, od króla Karola II-go, ofiarując nam przymierze?...
— Tak.
— Mówisz, że hrabia de La Fere jest walecznym człowiekiem?
— Najjaśniejszy Panie, ten człowiek więcej razy dobył miecza dla ojca Waszej Królewskiej Mości, niż Wasza Królewska Mość liczysz dni w swojem życiu.
Teraz Ludwik XIV-ty przygryzł usta.
— Dobrze, dobrze, panie d‘Artagnan, a czy hrabia de La Fere jest twoim przyjacielem?...
— Od czterdziestu lat, Najjaśniejszy Panie. Widzisz Wasza Królewska Mość, że nie od wczoraj o nim mówię.
— Czybyś chciał zobaczyć tego młodzieńca, panie d‘Artagnan?...
— Byłbym bardzo uradowany.
Król zadzwonił i odźwierny się ukazał.
— Przywołaj pana de Bragelonne — rzekł król.
— A!... to on tu jest?... — zapytał d‘Artagnan.
— Dzisiaj jest na służbie z gwardją w Luwrze, w kompanji szlacheckiej księcia.
Zaledwie król skończył, aliści zjawił się Raul i spostrzegając d‘Artagnana, uśmiechnął się do niego z wdziękiem, jaki tylko na ustach młodzieńczych widzieć można.
— Dalej, dalej — rzekł poufale d‘Artagnan do Raula, — król pozwala, abyś mię uścisnął, ale najprzód podziękuj Najjaśniejszemu Panu.
Raul tak zgrabnie pokłonił się Ludwikowi, że ten monarcha, lubiący wszelką wyższość, byle nie mierzyła się z jego wielkością, podziwiał piękność, postawę i skromność młodzieńca.
— Młodzieńcze — rzekł król do niego, — prosiłem księcia, aby cię mnie ustąpił; zezwolił na to i od dzisiaj rana do mnie należysz. Prawda, książę dobrym był panem, ale sądzę, nie stracisz na zamianie.
— Zapewne, nie masz się o co troszczyć, Raulu, król jest dobry, — odezwał się d‘Artagnan, który odgadywał charakter Ludwika i igrał z jego miłością własną w pewnych granicach, rozumie się, zawsze zachowując przyzwoitość nawet wtedy, gdy mu pochlebiał.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się wtedy Bragelonne głosem łagodnym i pełnym wdzięku, który, zdawało się, odziedziczył po ojcu — Najjaśniejszy Panie, nie od dzisiaj Waszej Królewskiej Mości służę.
— Wiem o tem — odpowiedział król — zapewne mówisz o wypadku na placu Greve. W rzeczy samej tego dnia dobrze mi usłużyłeś.
— Najjaśniejszy Panie, zupełnie nie o tym dniu mówię; nawet nie przystałoby mi wspominać go wobec takiego męża, jakim jet pan d‘Artagnan! lecz chcę wymienić okoliczność, która epokę w mojem życiu stanowi i która w szesnastym roku życia poświęcała mnie usłudze Waszej Królewskiej Mości.
— Jakaż to okoliczność, powiedz pan?... — zapytał król.
— Następująca: Kiedym pierwszy raz szedł na wyprawę, mając się złączyć z wojskiem księcia, hrabia de La Fere odprowadził mnie do Saint-Denis, gdzie spoczywają zwłoki Ludwika XIII-go, czekając na stopniach grobowej bazyliki następcy, któremu Bóg niech najdłuższego życia udzieli. Tam kazał mi przysiąc na popioły moich monarchów, że będę służył tronowi, słowem, myślą i uczynkiem.
Przysiągłem, a Bóg i zmarli królowie przyjęli moją przysięgę.
Od dziesięciu lat, Najjaśniejszy Panie, nie miałem sposobności dotrzymać tej przysięgi. Służę Najjaśniejszemu Panu, nic więcej!... Teraz, wezwany, królu, do ciebie, zmieniłem regiment, ale nie pana.
Umilkł i pokłonił się.
Już skończył, a Ludwik XIV-ty jeszcze słuchał.
— Do pioruna!... — zawołał d‘Artagnan — wszak dobrze powiedział, Najjaśniejszy Panie?... Dobre plemię, wielkie plemię, miłościwy panie.
— Tak — odrzekł cicho wzruszony monarcha, nie chcąc jednak dać poznać swojego rozczulenia. — Tak, panie, prawdę powiedziałeś. Gdziekolwiek byłeś, byłeś moim i mnie służyłeś. Teraz zaś, zmieniając garnizon, wierzaj mi, postąpiłeś wyżej, a postąpiłeś słusznie.
Raul sądził, że to, co król powiedział, jest dostateczne, i, nie czekając dłużej, ukłonił się i wyszedł.
— Czy masz mi jeszcze co powiedzieć?... — zapytał król, kiedy pozostał sam z d‘Artagnanem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, wiadomość tę zachowałem na ostatek, bo jest smutna i okryje żałoba dwory europejskie.
— Co mówisz?...
— W przejeździe przez Blois smutna wieść wpadła mi w ucho.
— Może mój stryj... Gaston Orleański?...
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, Bogu oddał ducha.
— Czemuż mi o tem nie doniesiono?... — zawołał król nieco obrażony, że opóźniono zawiadomienie.
— Nie gniewaj się, Najjaśniejszy Panie — rzecze d‘Artagnan — kurjerzy paryscy, a nawet kurjerzy całego świata nie mogą w pośpiechu równać się z twoim pokornym sługą. Kurjer z Blois bardzo pospiesza i za dwie godziny niezawodnie przybędzie, ale on nie jest w stanie mnie dorównać.
— Mój stryj... Gaston!... — mówił Ludwik XIV-ty, ręką dotykając czoła i w tych trzech wyrazach zamykając całe wspomnienie przeszłości.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział filozoficznie d‘Artagnan, dopełniając myśli króla — tak, przeszłość przemija.
— Prawda, prawda — mówił król zamyślony — ale pozostaje nam przyszłość, o którą starać się trzeba, aby nie była posępną.
— W tym względzie ja odwołuję się do Waszej Królewskiej Mości — rzekł muszkieter, kłaniając się — teraz zaś...
— Masz słuszność. Zapomniałem o twoich stu milach, które dla mnie zrobiłeś. Idź, spocznij, a potem staw się na moje rozkazy.
D‘Artagnan ukłonił się i wyszedł.
Następnie, jakby przyjechał tylko z Fontainebleau, zaczął chodzić po Luwrze, szukając Bragelonna.




ROZDZIAŁ VIII.
DWOJE KOCHANKÓW.

Kiedy świece woskowe gorzały w zamku Blois około zwłok Gastona Orleańskiego, tego ostatniego przedstawiciela przeszłości, kiedy mieszczanie przygotowywali jego napis grobowy, niebardzo pochlebny, kiedy księżna wdowa, nie pomnąc, że w młodych latach kochała nieboszczyka do tego stopnia, iż dla niego uciekła z rodzicielskiego domu, obliczała teraz, chodząc po żałobnej sali, swoje korzyści i ofiary dumy, w innych częściach zamku, dokąd wstęp był niełatwy, panowały innego rodzaju uczucia i rachuby.
Ani żałobny odgłos dzwonów, ani głosy śpiewaków, ani blask świec, przedzierający się przez okna, ani przygotowania pogrzebu, nie mogły przerwać zajęcia dwóch osób, stojących w oknie, wychodzącem na wewnętrzny dziedziniec, w oknie, które już znamy, a które oświetlało pokój, należący do małych apartamentów.
Dobroczynny promień słońca, które mało troszczyło się stratą, jaką ponosiła Francja, padał na tych dwoje ludzi, wydobywając woń z sąsiednich kwiatów i ożywiając mury swoją jasnością.
Temi dwiema osobami, tak zajętemi, nie śmiercią księcia, ale rozmową o skutkach jego zgonu, byli młoda dziewica i młody mężczyzna.
Młodzieniec dwudziesto-pięcio czy sześcio-letni z miną wesołą i dowcipną, oczyma nadzwyczaj ruchliwemi i ocienionemi gęstemi powiekami, był małym brunetem, z ogromnemi ustami, z których duże wyglądały zęby, z podbródkiem śpiczastym, który dowolnie skurczał się i wyciagał wdzięcząc się miłośnie do towarzyszki, a ta nie cofała się przed zalotami nawet o tyle, o ile przyzwoitość wymagała.
Młoda dziewica, a znamy ja, bośmy ja widzieli przy tem samem oknie i przy tym samym promieniu słońca, młoda dziewica, mówimy, przedstawiała szczególna mieszaninę rozwagi i dowcipu. Była ładna, kiedy się śmiała, piękną, gdy chciała być poważną; przecież powiemy, wogóle, była więcej zajmującą, niż piękną.
Zdawało się, że te dwie osoby doszły szczytu rozmowy pół żartobliwej, pół poważnej.
— No, dobrze, panie Malicorne — mówiła panienka — bądź łaskaw mówić rozumnie.
— Myślisz, panno Auroro, że to tak łatwo czynić, co chcemy, kiedy często nie czynimy tego, co możemy.
— No, niechże to kto zrozumie...
— Ale to jasne.
— Daj pan pokój tej prokuratorskiej logice.
— Ale to dla mnie niepodobieństwo, moja droga pani Montalais.
— Jestem jeszcze panną do usług twoich, panie Malicorne.
— Niestety!... wiem o tem, i to mnie bardzo martwi. Otóż pannie nic więcej nie powiem.
— Już będę grzeczna, nie będę pana prześladowała, ale powiedz, co masz powiedzieć.
— Dobrze, zobaczymy.
— Więc słucham.
— Książę umarł.
— A to nowina!... skądże pan przybywasz, aby to nam powiedzieć?...
— Przybywam z Orleanu.
— I tylko tę przynosisz pan wiadomość?...
— O!... broń Boże. Księżniczka angielska Henrjetta przybywa dla zaślubienia brata królewskiego.
— A!... panie Malicorne, jesteś nieznośny z twojemi nowinami z zeszłego wieku; wiesz pan, jeżeli pan dłużej ze mnie będziesz żartował, wypchnę cię za drzwi.
— Zobaczymy.
— Pan mnie doprowadzisz do tego.
— Cierpliwości, cierpliwości, panienko.
— Wiem, wiem, dlaczego się pan tak drożysz. Ale mów pan.
— Zgadnij panna, a jeżeli powiesz, nic nie zataję.
— Wiesz pan, że pragnęłam zostać damą honorową, pan mógłbyś to zrobić, a skąpisz swoich stosunków.
— Ja?...
Malicorne spuścił powieki, złożył ręce i przybrał gapiowatą minę.
— Jakież stosunki, — odpowiedział — może mieć aplikant przy prokuratorze?...
— Alboż twój ojciec nie ma dwudziestu tysięcy liwrów rocznego dochodu?...
— To bagatelny mająteczek, panno Montalais.
— Ale twój ojciec posiada tajemnicę księcia.
— To mu przynosi korzyść, że pożycza pieniędzy Jego książęcej mości.
— Jednem słowem, pan jesteś najfałszywszym człowiekiem.
— Pani mi schlebiasz.
— Ja?...
— Tak, pani.
— Jakto?...
— Ponieważ ja utrzymuję, że nic nie mogę dla nikogo, uczynić, pani zaś przeciwnie.
— Koniec końcem, czy otrzymam to miejsce?...
— Miejsce?... albo ja wiem?...
— Będę je miała, czy nie?...
— Będziesz je miała.
— Ale kiedy?...
— Kiedy sama zechcesz.
— A gdzie ono jest?...
— W mojej kieszeni.
— Jakto!... w kieszeni?...
— A tak.
I w rzeczy samej, Malicorne z figlarnym uśmiechem wyjął z kieszeni pismo, które Montalais porwała i chciwie zaczęła czytać.
W miarę jak czytała, twarz jej rozjaśniała się.
— Malicorne!... — zawołała po przeczytaniu — jesteś doprawdy zacnym chłopcem.
— Dlaczego, panienko?...
— Bo mogłeś sobie kazać za to zapłacić, a nie uczyniłeś tego.
I parsknęła śmiechem, sądząc, że zmiesza aplikanta.
Ale Malicorne mężnie odparł atak.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Oświadczyłem ci moje uczucia — mówił dalej Malicorne — trzy razy odpowiedziałaś mi, że mnie nie kochasz; raz pocałowałaś mnie, śmiejąc się, i tego było mi dość.
— Dość?... — odrzekła dumna i zalotna Montalais tonem, w którym dawała się uczuć obrażona duma.
— Tak!... — odparł Malicorne.
— A!..
Ten wykrzyknik oznaczał tyle gniewu, ile młodzieniec spodziewał się wdzięczności.
Potrząsnął tylko głową.
— Słuchaj Montalais, — rzekł, nie troszcząc się o to, czy ta poufałość podobać się będzie jego kochance — nie mówmy więc o tem.
— Dlaczego?...
— Bo od roku, jak cię znam, dwadzieścia razy za drzwibyś mnie wypchnęła, gdybym ci się nie podobał.
— Doprawdy?... a za cóżbym pana miała za drzwi wypychać?...
— Bom często bywał niegrzecznym.
— O!... co to, to prawda.
— Zatem sama przyznajesz — rzekł Malicorne.
— Panie Malicorne!...
— Nie gniewaj się, pani, bo jeżeli mnie oszczędzałaś to pewnie nie bez przyczyny.
— To pewnie nie dlatego, żebym pana kochała!... — zawołała Montalais.
— Zgoda. Powiem nawet, że w tej chwili może mnie nienawidzisz.
— W istocie, nie cierpię pana.
— I ja to samo.
— Mniejsza o to.
— Pani mnie uważasz za brutala i głupca, a ja widzę cię szkaradną, i złośnicą, co się zowie. W tej chwili wiem o tem, że wolałabyś oknem wyskoczyć, niż pozwolić mi pocałować koniec twojego paluszka; ja zaś wolałbym łeb skręcić z wieży, niż pozwolić ci, abyś się mnie dotknęła. Jednakże za pięć minut, będziesz mnie kochała, a ja będę szalał za tobą. O!... tak.
— Bardzo wątpię.
— A ja przysięgnę na to.
— Warjat z pana!...
— Zresztą ty mnie potrzebujesz, Auroro, a ja ciebie. Kiedy chcesz być wesołą, ja muszę cię rozśmieszać; kiedy chcę kochać, muszę patrzeć na ciebie. Zrobiłem ci miejsce damy honorowej, którego pragnęłaś, ty więc uczynisz dla mnie, czego ja zażądam.
— Ja?...
— Tak, ty, ale teraz, moja droga, bądź spokojna, bo oświadczam wyraźnie, że teraz nic złego od ciebie nie żądam... bądź więc spokojna.
— A!... Malicorne, przebrzydłym jesteś człowiekiem, chciałam ucieszyć się z miejsca, jakie dostałam, a ty mi zupełnie popsułeś humor.
— E!... niema nic straconego; będziesz się cieszyła, gdy pójdę.
— Zatem wychodź pan.
— Dobrze, ale wprzód dam pani jednę radę.
— Jaką?...
— Bądź pani wesoła, bo jesteś brzydką, kiedy się gniewasz.
— A!... prostaku!...
— Na co prawdę obwijać w bawełnę?.
— A!... Malicorne!... jakże złe serce masz!...
— A!... Montalais, niewdzięcznico!...
I oparł się na poręczy okna.
Montalais wzięła książkę i otworzyła ją.
Malicorne wyprostował się, oczyścił rękawem kapelusz i okurzył czarną kurtkę.
Montalais, udając, że czyta, patrzyła na niego z boku.
— O!... — zawołała nakoniec, rozgniewana, — także poważną przybrał minę! Jak widzę, osiem godzin gniewać się myśli.
— Piętnaście, moja panienko — odpowiedział Malicorne, kłaniając się.
Montalais groźnie na niego spojrzała.
— Potwór!... — rzekła, — a!... gdybym była mężczyzną!...
— Cóżbyś mi uczyniła?
— Udusiłabym cię.
— Wybornie — odrzekł Malicorne — jak widzisz i ja mam jakieś pragnienie.
— Czegóż żądasz, szatanie?... niech przez gniew zgubię moją duszę.
Malicorne ustawicznie bawił się kapeluszem, nagle upuścił go, pochwycił młodą dziewczynę za ramiona, zbliżył usta do jej twarzy i wycisnął na niej gorący pocałunek.
Aurora chciała krzyczeć, lecz krzyk ten ucichł w pocałunku. Silna i gniewna dziewica odepchnęła Malicorna aż do muru.
— Wybornie — rzekł filozoficznie Malicorne — będzie tego na sześć tygodni. Moje uszanowanie.
I postąpił trzy kroki, chcąc się oddalić.
— O!... nie, pan nie wyjdziesz stąd!... — zawołała Montalais, tupiąc nogą. — Pozostań pan, rozkazuję.
— Pani rozkazujesz?...
— A tak, alboż nie jestem panią u siebie?
— Na Boga, któż o tem wątpi?... co więcej, ja sam należę do pani.
— Piękna własność!... dusza głupia, a rozum suchy.
— Ostrożnie, panno Montalais, bo gotowaś uczuć miłość dla twojego sługi.
— To dobrze — odrzekła, wieszając mu się na szyi raczej z dziecięcą pustotą, niż miłosnem upojeniem — tak, bo muszę ci podziękować nakoniec.
— Za co?...
— Za to miejsce... wszak to moja przyszłość.
— I moja także.
Montalais spojrzała na niego.
— O!... to okropność — rzekła — że ja nigdy nie mogę zgadnąć, czy pan mówisz szczerze.
— Już szczerzej niepodobna. Ja udaję się do Paryża, pani się udajesz, my się udajemy.
— Kiedy tak, to widzę, że przez samolubstwo pan mi usłużyłeś.
— Cóż chcesz, Auroro, ja nie mogę obejść się bez ciebie.
— Tak samo jak i ja; przyznać jednak potrzeba, że pan masz złe serce.
— Auroro, moja droga Auroro, ostrożnie; jeżeli znowu znieważać mnie zaczniesz, wiesz, co nastąpi...
To mówiąc, Malicorne powtórnie zbliżył się do dziewicy.
W tej samej chwili dało się słyszeć stąpanie na schodach.
Zapewne serdeczniej niż wprzódy, Malicorne byłby pocałował swoją kochankę, gdyby Montalais nie odepchnęła go tak gwałtownie, że potoczywszy się, uderzył we drzwi i sobą je otworzył.
Powstał krzyk, a potem rozległy się obelgi.
Była to pani de Saint-Remy.
Nieszczęśliwy Malicorne nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Znowu ten hultaj!... — zawołała matrona — on zawsze tutaj!...
— O!... pani — odpowiedział Malicorne, głosem pełnym uszanowania — tydzień mija, jak tu nie byłem.




ROZDZIAŁ IX.
NAKONIEC UKAZUJE SIĘ PRAWDZIWA BOHATERKA POWIEŚCI.

Za panią de Saint-Remy szła panna de la Valliere. Słyszała wybuch macierzyńskiego gniewu i, odgadując jego przyczynę, weszła do pokoju drżąca i spostrzegła nieszczęśliwego Malicorna, którego cierpliwość rozczuliłaby, lub rozśmieszyłaby najobojętniejszego człowieka.
Wcisnął się za ogromne krzesło, jakby chciał uniknąć pierwszej napaści pani de Saint-Remy; nie spodziewał się zmiękczyć jej słowami, bo mówiła bez przerwy i głośniej od niego, ale liczył na wymowę swoich poruszeń.
Sędziwa matrona nic nie widziała, ani nie słyszała. Malicorne oddawna był przedmiotem jej antypatji. Ale gniew jej zanadto był wielki, aby się nie zwrócił na wspólniczkę Malicorna.
Przyszła kolej na Montalais.
— A ty, panienko — rzekła — czy myślisz, że nie powiem księżnej, co się dzieje u jej damy honorowej?...
— O!... moja matko — błagała panna de la Valliere — przez litość, daruj...
— Proszę cię, nie trudź mnie daremnie twojem wstawianiem się za niegodnymi, dosyć nieszczęścia dla ciebie, iż patrzysz na zły przykład, i to tem większą dla mnie jest pobudką, nie ścierpię podobnego zgorszenia.
— Ale, prawdę mówiąc — odezwała się nakoniec Montalais — nie pojmuję, dlaczego pani tak źle się ze mną obchodzisz. Jak sadzę, nie popełniłam nic złego.
— A ten hultaj, moja panienko — odparła pani de Saint-Remy, wskazując Malicorna — zapewne przyszedł tu po co dobrego?...
— Nie przyszedł ani po złe, ani po dobre! przyszedł mnie odwiedzić i koniec.
— Dobrze, dobrze, Jej Królewska Wysokość osądzi to — rzekła pani de Saint-Remy.
— W każdym razie nie wiem, dlaczego panu Malicorne nie wolnoby było mnie odwiedzać, gdy ma względem mnie jakieś zamiary i gdy te zamiary są uczciwe.
— Uczciwe zamiary, podobna figura!... — zawołała pani do Saint-Remy.
— Dziękuję pani za pochwałę — odezwał się Malicorne.
— Pójdź, pójdź, moja córko — mówiła dalej pani de Saint-Remy pójdźmy donieść księżnie, że kiedy ona opłakuje stratę małżonka, kiedy my opłakujemy pana w starym zamku de Blois, są ludzie, którzy się cieszą i weselą.
— O!... — westchnęli oboje niewinni.
— Otóż to dama honorowa!... — zawołała zacna matrona, załamując ręce.
— Jesteś pani w błędzie — odrzekła na to Montalais, doprowadzona do ostateczności, — już nie jestem damą honorową księżnej pani.
— Zatem żądasz uwolnienia?... przyznam się, że nic mądrzejszego nie możesz uczynić i ja tylko pochwalić mogę to postanowienie.
— Ja nie żądam uwolnienia, pani, tylko zmieniam miejsce.
— Czy do pokoju, czy do garderoby?... — zapytała pani de Saint-Remy, z pogardą.
— Trzeba pani wiedzieć, że nie jestem stworzoną do podobnych obowiązków; zmieniając miejsce, zamieszkam dwór prawie królewski.
— Dwór królewski!... — rzekła pani de Saint-Remy, usiłując roześmiać się — dwór królewski, co o tem myślisz, moja córko?...
I odwróciła się do panny la Valliere, chcąc ją przeciągnąć na swoją stronę przeciw Montalais; lecz ta, zamiast być posłuszną, patrzyła na matkę, to na Montalais pojednawczym wzrokiem.
— Nie mówiłam, pani, dwór królewski — odpowiedziała Montalais; — albowiem Henrjetta angielska, która zaślubia brata naszego króla, nie jest królową. Powiedziałam: prawie królewski i słusznie, bo będzie bratową królewską.
Gdyby piorun uderzył w zamek Blois, nie zmieszałby tak pani de Saint-Remy, jak ostatnie wyrażenie panny Montalais.
— Co panna mówisz o Jej Królewskiej Wysokości Henrjecie?... — wyjąkała zacna matrona.
— Mówiłam, że wejdę do jej służby jako dama honorowa, ot i wszystko, co powiedziałam.
— Jako dama honorowa!... — zawołały naraz pani de Saint-Remy z rozpaczą i panna de la Valliere z radością.
— Tak, pani, jako dama honorowa.
Matrona skłoniła głowę, jakby ten cios był dla niej za silny.
Jednak jeszcze raz ją podniosła, aby ostatni, chociaż bezsilny zadać raz przeciwniczce.
— Ho!... ho!... — rzekła — dużo tu mówią o podobnych nadziejach, dużo nawet przyrzekają, ale gdy przychodzi dotrzymać, ziścić te nadzieje, przekonywamy się, że nasze marzenia z dymem uleciały i z wielkich protekcyj nic nie pozostało.
— O!... pani, mój protektor jest niezawodny, a jego obietnice są jakby czyny.
— Czy można zapytać o nazwisko tego wielkiego protektora?...
— Dlaczego nie?... oto jest — odrzekła Montalais, wskazując Malicorna, który przez cały czas zachował właściwą sobie zimną krew i nawet śmieszną powagę.
— Ten pan!... — zawołała pani de Saint-Remy, z nadzwyczajnym wybuchem wesołości — ten pan jest twoim protektorem!... Człowiekiem, który ma takie stosunki, że jego obietnice tyle ważą, co czyny, jest pan Malicorne!... winszuję.
Malicorne ukłonił się.
Montalais zaś, za całą odpowiedź, wydobyła nominację z kieszeni i, pokazując ją zacnej matronie, rzekła:
— Oto nominacja!...
Tym razem wszystko się skończyło. Pani de Saint-Remy, skoro zobaczyła pergamin, złożyła ręce z wyrazem niewymownej boleści i rozpaczy, które twarz jej wykrzywiły i aż musiała usiąść, aby nie zemdleć.
Montalais nie była tak złośliwą, aby nad miarę cieszyć się swojem zwycięstwem i poniewierać pokonaną, tembardziej, że była to matka jej przyjaciółki. Malicorne mniej był wspaniałomyślny; rozparł się na krześle z powagą, on, co przed chwilą lękał się gróźb pani de Saint-Remy
— Damą honorową młodej księżnej!... — powtarzała pani de Saint-Remy, jeszcze nie dowierzając.
— Tak pani, i to za protekcja pana Malicorne.
— To niepodobna!... — powtarzała zacna matrona — wszak prawda, Ludwiko, że to niepodobna?...
Ludwika nic nie mówiła; pochylona, zamyśliła się, a nawet zasmuciła; bo oparłszy czoło na ręce, wzdychała.




ROZDZIAŁ X.
OBIETNICA.

— Powiedz mi nakoniec, mój panie — odezwała się nagle pani de Saint-Remy — jakim sposobem otrzymałeś to miejsce?..
— Prosiłem o nie.
— Kogo?...
— Jednego z moich przyjaciół.
— I pan masz przyjaciół, mogących zyskać podobne rzeczy?
— Zdaje się.
— A czy można wiedzieć nazwiska tych przyjaciół?...
— Nie mówiłem o przyjaciołach, tylko o jednym.
— A jak się ten przyjaciel nazywa?...
— Cóż u licha!... za wiele pani wymagasz. Kiedy kto ma jak ja, możnego przyjaciela, nie wystawia go na widok, aby go nie ukradziono.
— Bardzo słusznie czynisz, mój panie, milcząc o nazwisku swojego przyjaciela; bo, jak sądzę, trudnoby ci było wymówić to nazwisko.
— Cokolwiek bądź i jakkolwiek bądź — odezwała się Montalais — nominacja jest, a to rozwiązuje wątpliwość.
— Teraz pojmuję — rzekła pani de Saint-Remy, z wdzięcznym uśmiechem kota, który ma drapać — teraz pojmuję, dlaczego zastałam u ciebie tego pana.
— Dlaczegóż więc?
— Przyniósł ci nominicję.
— Tak, zgadłaś pani.
— To zupełnie co innego.
— I ja tak sądzę.
— Zatem niesłusznie czyniłam ci wyrzuty?
— Najniesłuszniej; lecz tan jestem do nich przyzwyczajona, że i te przebaczam.
— Kiedy tak, nie mamy tu co robić. Ludwiko, pójdźmy.
— Co pani mówi?... — zapytała panna de la Valliere roztargniona.
— Moje dziecię, ty nie słuchasz, jak widzę.
— Przepraszam bardzo, byłam zamyślona.
— O czem że myślałaś?
— O wielu rzeczach.
— Ale ty się na mnie nie gniewasz, Ludwiko?... — rzekła Montalais, ściskając jej rękę.
— A za cóżbym gniewać się miała, droga Auroro?... — odpowiedziała wdzięcznym tonem dziewica.
— Gdyby się nawet gniewała na ciebie — odezwała się pani de Saint-Remy — możeby miała słuszność.
— A za cóż takiego, mój Boże!
— Zdaje mi się, ze równie jest dobrego rodu i równie jak ty piękna.
— Moja matko — mówiła, błagając, Ludwika.
— Stokroć piękniejszą, pani, ale nie z lepszego rodu; jednak jeszcze powodu do gniewu nie widzę.
— Czy sądzisz, moja panno, że przyjemnem jest dla niej siedzieć w Blois ukrytą, gdy ty masz świetnieć w Paryżu?
— Czyż Ludwika nie może być także w Paryżu? przeciwnie, będę szczęśliwa, gdy razem będziemy.
— Ale zdaje mi się, że pan Malicorne, który jest wszechwładnym na dworze...
— Na tym świecie każdy dla siebie — odezwał się Malicorne.
— Panie!... — rzekła Montalais.
Następnie, schyliwszy się do niego, rzekła:
— Zajmij panią de Saint-Remy, czy sprzeczką, czy zgodną i grzeczną rozmową; ja potrzebuję pomówić z Ludwiką.
Uścisk ręki nagrodził Malicornowi przyszłe posłuszeństwo.
Malicorne zbliżył się do pani de Saint-Remy, a Montalais mówiła do swojej przyjaciółki, obejmując ręką jej szyję:
— Co tobie, moja droga? czy mnie już nie kochasz, dlatego, że będę żyła na wielkim świecie, jak mówi twoja matka?
— O! nie — odpowiedziała młoda dziewica, zaledwie łzy wstrzymując — przeciwnie, cieszę się z twojego szczęścia.
— A jednak masz łzy w oczach.
— Alboż to tylko z zazdrości się płacze?
— A! rozumiem, ja udaję się do Paryża, a ten wyraz „Paryż“ przypomina ci pewnego młodzieńca...
— Auro!
— Pewnego młodzieńca, który dawniej był w Blois, a teraz mieszka w Paryżu.
— Nie wiem, co mi jest, moja droga, ale czuję, że mnie coś dusi.
— Zatem płacz, kiedy nie możesz się uśmiechać.
Ludwika odsłoniła twarz tak łagodna, że łzy, staczające się jedna po drugiej, błyszczały na niej jak djamenty.
— Przyznaj się, moja droga — mówiła Montalais.
— Do czegóż chcesz, abym ci się przyznała?
— Dlaczego płaczesz? wiem, że się nie płacze bez przyczyny. Jestem twoja przyjaciółka i, co zechcesz, uczynię dla ciebie. Malicorne wiele może, więcej, aniżeli sadzisz. Słuchaj, czy chcesz być w Paryżu?
— Niestety!... — rzekła Ludwika.
— Czy chcesz być w Paryżu?
— Pozostać samą tutaj, w starem zamczysku: mnie, któram przywykła słuchać twoich słodkich pieśni, ściskać twoją rękę i biegać z tobą po gajach. O! jakże okropnie będę się nudziła.
— Więc chcesz być w Paryżu?
Ludwika znowu westchnęła.
— Nie odpowiadasz?
— Cóż ci mam odpowiedzieć?
— Tak, albo nie; sądzę, że to nic trudnego.
— Czyś ty szczęśliwa, Auro?
— To ma znaczyć, że chciałabyś być na mojem miejscu?
Ludwika milczała.
— A uparciuch — rzekła Montalais — czy widział kto kryć się przed przyjaciółką; ale przyznaj się, że pragniesz być w Paryżu, że umierasz z żądzy widzenia Raula?
— Nie mogę wyznać.
— Źle czynisz.
— Dlaczego?
— Bo, bo... widzisz nominację?
— Widzę.
— A gdybym ci wyrobiła podobna?
— Przez kogo?
— Przez Malicorna.
— Auro, czy to być może?
— Zaręczam ci, że Malicorne, co dla mnie uczynił i dla ciebie uczynić musi.
Malicorne, słysząc po dwa kroć wymówione swoje nazwisko, czem prędzej zakończył rozmowę z panią de Saint-Remy i odwrócił się.
— Cóż tam takiego?... — zapytał.
— Pójdź pan tu — rzekła Montalais z miną rozkazującą.
Malicorne był posłuszny.
— Podobna nominację — rzekła do niego Montalais.
— Jakto?
— Podobną do tej, to zdaje się wyraźnie jest powiedziane.
— Ale...
— Potrzeba mi...
— Pani potrzeba?
— Nieinaczej.
— Ależ to niepodobna, wszak prawda, panie Malicorne?... — rzekła Ludwika łagodnym głosem.
— Czy to dla pani?
— Dla mnie, tak, panie Malicorne, to byłoby dla mnie.
— Jeżeli panna de Montalais prosi...
— Panna de Montalais nie prosi, ale wymaga.
— Dobrze, będę pani posłuszny.
— I wyjednasz pan nominację?
— Będę się starał.
— Tylko bez żadnej wątpliwej odpowiedzi. Ludwika de la Valliere ma być damą honorową Jej Królewskiej Wysokości, w przeciągu ośmiu dni.
— Jak pani mówisz?
— W przeciągu ośmiu dni, albo...
— Albo co?
— Albo odbierz sobie, panie Malicorne, swoje nominacje; ja nie opuszczę mojej przyjaciółki.
— Kochana Montalais!
— Dobrze wiec, zachowaj pani swoje nominacje; panna de la Valliere będzie damą honorową.
— Czy naprawdę?
— Naprawdę.
— Licz pani na to.
— A! panie Malicorne, jakaż wdzięczność!... — zawołała Ludwika, składając ręce i skacząc z radości.
— A! figlarko, wmawiaj jeszcze we mnie, że nie kochasz Raula.
Ludwika zarumieniła się, jak róża majowa, lecz zamiast odpowiedzi poszła ucałować matkę.
— Mamo — rzekła — czy wiesz, że pan Malicorne przyrzekł wyrobić mi nominacje na damę honorową?
— Jak widzę, ten pan Malicorne musi być chyba przebranym księciem, kiedy wszystko może.
— Czy pani także chcesz być damą honorową?... zapytał Malicorne panią de Saint-Remy. — Póki jestem owym czarodziejem, wszystkich chce zadowolić.
I wyszedł, zostawiwszy poważną matronę zdumioną.
— Dalej — mówił Malicorne, schodząc po schodach — jeszcze tysiąc liwrów będzie to kosztowało — ale trzeba coś poświęcić, bo mój przyjaciel Manicamp nic darmo nie zrobi.




ROZDZIAŁ XI.
MALICORNE I MANICAMP.

Wprowadzenie tych dwóch nowych osób do naszej historii, ich tajemnicze zbliżenie imion i uczuć, zasługują na uwagę opowiadającego i czytelników.
Opowiemy więc niejakie szczegóły o panu Malicorne i panu Manicamp.
Malicorne, jak wiadomo, odbył podróż do Orleanu po nominację dla panny Montalais, powrót zaś jego niezmierne sprawił wrażenie w zamku Blois.
W Orleanie chwilowo bawił pan de Manicamp. Szczególniejszy był to człowiek ten pan Manicamp: kawaler, mający dużo dowcipu, zawsze wymuskany, zawsze potrzebujący i goły, chociaż czerpał dowolnie z kieszeni hrabiego de Guiche, jednego z najbogatszych ludzi w owej epoce.
Pan hrabia de Guiche za towarzysza dzieciństwa miał pana de Manicamp, biednego szlachcica, rodem z Grammont.
Dowcipny i przemyślny pan de Manicamp stworzył sobie sposób do życia ze stosunków z bogatą rodziną marszałka.
Od dzieciństwa przez wyrachowanie, wyższe nad jego wiek, poświęcił swoje imię i byt dziwactwom hrabiego de Guiche. Cokolwiek zbroił jego przyjaciel, Manicamp przyjmował winę na siebie, odbierał kary i nagany, które pomimo że spadały na niewinnego, nie były wcale znośniejsze przez to.
To zaparcie się Manicampa dobrze było wynagradzane, jeżeli upodlenie da się czem nagrodzić. Zamiast nosić niedrogie suknie, na jakie majątek rodzicielski mu pozwalał, ubierał się Manicamp wytwornie i wspaniale, jak pan, mający pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
Zaparcie się to Manicampa nie pochodziło jednak ani z nikczemności charakteru, ani z niskości umysłu. Manicamp był filozofem, albo raczej posiadał zupełną obojętność dla świata. Jedyna jego dumą było rozrzucać pieniądze.
Pod tym względem pan Manicamp był prawdziwą otchłanią.
Trzy albo cztery razy do roku porządnie szlamował kieszeń hrabiego, a kiedy hrabia był goły i wydobywał pustą sakiewkę, oświadczając, że jakiś czas potrzeba zaczekać, aż ją hojność ojcowska zasili, tracił Manicamp całą energję, kładł się do łóżka i wyprzedawał garderobę, utrzymując, że leżąc, nie potrzebuje odzieży.
Tymczasem napełniała się już sakiewka hrabiego de Guiche, a napełniona otwierała się dla pana Manicamp, który sprawiał sobie nowe suknie, przebierał się i rozpoczynał dawne życie.
Ta wyprzedaż sukien, prawie co kwartał, czyniła naszego bohatera sławnym w Orleanie, w mieście, w którem, nie umiemy powiedzieć dlaczego, obrał sobie siedlisko.
Prowincjonalne hulaki, fanfaroni, mający sześćset franków dochodu, dzielili się świetnemi strojami naszego eleganta.
Pomiędzy owymi tandetnymi elegantami figurował także nasz przyjaciel Malicorne, syn miejskiego ławnika, od którego książę Kondeusz na wielkie procenty pożyczał pieniądze.
Pan Malicorne syn utrzymywał kasę ojcowską.
Łatwo domyślić się można, że w owym czasie niewytwornej moralności, syn, idąc za przykładem ojca, wypożyczał swój dochód tysiąc osiemset liwrów, jak niemniej sześćset liwrów, których mu hojność ławnika dostarczała; tym sposobem był Malicorne królem młodzieży w Orleanie, mając do wyrzucenia dwa tysiące kilkaset liwrów rocznie.
Malicorne wprost przeciwnie niż Manicamp był strasznie dumny.
Kochał dla dumy, żył dla dumy, wydawał dla dumy i niszczył się przez dumę.
Malicorne postanowił wywyższać się, cokolwiekby to mogło kosztować; kosztem więc kieszeni, nabył kochankę-przyjaciółkę.
Kochanka, panna de Montalais, często była dla niego nazbyt okrutną i wiele go kosztowała, ale była szlachetnego urodzenia, a to wystarczało dla Malicorna.
Co do wydatków, panna de Montalais kosztowała go rocznie tysiąc pięćset, lub więcej liwrów, tytułem pożyczki, nigdy nie mającej być zapłaconą.
Tak więc Malicornowi nic nie zostawało.
Ale mylimy się, zostawała mu jeszcze kasa ojcowska.
Używał on względem niej środka, w największej trzymanego tajemnicy, który zasadzał się na tem, że zaliczał sobie z kasy ławnika tysiąc liwrów, przyrzekając, że przy pierwszej sposobności, deficyt zapełni.
Tą sposobnością miała być posada w domu brata królewskiego, którą po jego ożenieniu, spodziewał się otrzymać.
Nadeszła chwila, że książę miał utrzymywać dwór. Dobra posada u księcia krwi królewskiej, wyrobiona za protekcją takiego przyjaciela, jak hrabia de Guiche, powinna czynić najmniej dwanaście tysięcy liwrów dochodu, przy pomocy zaś środków, używanych przez Malicorna, powinna wynosić dwadzieścia tysięcy liwrów dochodu rocznego.
Otrzymawszy taką posadę, Malicorne zamierzył zaślubić pannę de Montalais, która, ze szlachetnego pochodząc rodu, miała uszlachetnić także i Malicorna.
Dlatego, dla panny de Montalais, która, chociaż jedynaczka, nie spodziewała się posagu, potrzeba było miejsca u jakiej wielkiej pani tak hojnej, jak księżna wdowa była skąpą.
Zresztą, ażeby żona nie szła na lewo, gdy mąż idzie na prawo, co jest bardzo nieprzyjemną nieprzyzwoitością, a łatwo mogącą się wydarzyć z takiemi charakterami, jakie mieli przyszli małżonkowie, obmyślił Malicorne za punkt swojego połączenia dom księcia, brata królewskiego.
Panna de Montalais miała być damą honorową, pan Malicorne urzędnikiem.
Widzimy, że plan dobrze był pomyślany i doskonale wykonywany.
Malicorne zażądał od Manicampa nominacji na pannę honorową.
Manicamp poprosił o nią hrabiego de Guiche, hrabia de Guiche podał ją do napisania księciu, a książę nie wahał się ani chwili z podpisem.
Plany Malicorna były następujące:
Najprzód, aby do księżnej Henrjetty wprowadzić kobietę sobie przychylną, kobietę dowcipną, ładną i umiejącą intrygować; następnie, ażeby przez tę kobietę wiedzieć wszystkie tajemnice młodego małżeństwa ze strony kobiecej, wtedy, gdy on i Manicamp wiedziećby mogli szczegóły pożycia ze strony mężowskiej.
Temi środkami łatwo dojść można bezpiecznie do wielkiego majątku.
Nazwisko Malicorne było gminne, a właściciel jego zbyt wiele miał rozumu, aby nie widział tej prawdy; ale można kupić majątek ziemski, nazwać go Malicorne i de Malicorne lepiej wówczas brzmieć będzie.
Kto wie, może w tem samem nazwisku da się wynaleźć jaki arystokratyczny pierwiastek.
W rzeczy samej, czyż nie mogło pochodzić od ziemi, na której buhaj ze śmiercionośnemi rogami (cornes) zrządził wielkie nieszczęście i ochrzcił grunt krwią, którą przelał?
Zapewne, że ten plan przedstawiał niejakie trudności; lecz największą z nich była sama panna de Montalais.
Kapryśna, zmienna, przedrwiwająca, swawolna, z pazurkami, za jednem dotknięciem paluszka, lub podmuchem ust wywracała gmach nadziei, który z taką cierpliwością i wytrwaniem długie miesiące budował.
Pominąwszy miłość, był Malicorne szczęśliwy; uczucie to jednak, którego stłumić nie zdołał, zręcznie potrafił ukrywać, będąc przekonany, że gdy niestałość kobieca rozwiąże projektowany związek, szatan szyderczo z niego się naśmieje.
Dlatego często upakarzał swoja kochankę, lekceważąc ją. Pałał najgorętsza żądzą, ilekroć zbliżała się do niego, ale udawał obojętnego i zimnego, wiedząc, że gdyby jej otworzył ramiona, gotowaby uciec, drwiąc tylko z niego.
Montalais znowu sądziła, że nie kocha Malicorna, a przecież go lubiła. Malicorne tak często jej powtarzał o swojej obojętności, że w nią uwierzyła nakoniec i zdawało jej się, że go nienawidzi. Kiedy chciała go ściągnąć zalotnością, stawał się Malicorne bardziej, niż ona, zalotnym.
To jednak ściśle wiązało Montalais z Malicornem, że on zawsze miał pełno świeżych wiadomości z dworu i miasta, że Malicorne codzień przynosił z sobą do Blois modę, tajemnicę i pachnidła, że nigdy nie żądał od niej schadzki, ale przeciwnie kazał się prosić o to, aby przyjął względy, których gorąco pragnął.
I Montalais nie szczędziła nowin. Przez nią Malicorne wiedział, co się dzieje u księżnej i opowiadał Manicampowi powiastki, od których można było pękać ze śmiechu, ten powtarzał je hrabiemu de Guiche, a hrabia donosił bratu królewskiemu.
Tym sposobem tworzył się łańcuch, łączący Blois z Orleanom a Orlean z Paryżem; skutek zaś tych małych intryg przywiódł do Paryża pannę de la Valliere, która tak wielką sprawiła zmianę, nie spodziewając się nigdy, aby tak świetna przyszłość była jej przeznaczoną.
Co zaś do dobrodusznego Malicorna, mówimy o starym ławniku Orleańskim, ciemniej on widział teraźniejszość, niż inni przeglądają przyszłość, i przechadzając się codzień po południu na placu Ś-tej Katarzyny, w ubiorze z czasów Ludwika XIII-go w trzewikach z ogromnemi sprzączkami, nie domyślał się wcale, że to on płacił za wszystkie śmieszki, pocałunki, stroje, figle i intrygi, które rozciągały się z Blois aż do Pałacu Królewskiego.




ROZDZIAŁ XII.
MANICAMP I MALICORNE.

Malicorne pojechał więc do swego przyjaciela, pana Manicamp, bawiącego w Orleanie.
Było to właśnie w chwili, kiedy młody panicz sprzedawał ostatnia swoja odzież, w nienajlepszym będąca stanie.
Przed piętnastu dniami wziął on od hrabiego de Guiche sto pistolów, które miały posłużyć na wyjazd do Havru, naprzeciw przybywającej żony księcia.
Od Malicorna otrzymał przed trzema dniami za nominację dla Montalais pięćdziesiąt pistolów.
Nie spodziewał się zatem znikąd pieniędzy, wyczerpawszy wszelkie możliwe źródła, chyba tylko ze sprzedania sukien, za które niewiele można było otrzymać. Po sprzedaniu sukien nie pozostawało panu Manicamp nic więcej, jak położyć się do łóżka.
Nie mając ani pieniędzy, ani humoru, cóż lepszego można uczynić, jak zastąpić zabawy, przechadzki i towarzystwo smacznym snem?
Mówią, że kto bawi się łóżkiem, może nie jeść, ale w łóżku ani bawić się, ani tańczyć nie można.
Manicamp, doprowadzony do tej ostateczności, był bardzo smutny. Czekał na lichwiarza, gdy ujrzał wchodzącego Malicorna.
— Jakto!... — zawołał głosem, którego opisać niepodobna, — to ty, mój przyjacielu!...
— Jakże jesteś grzeczny!... — odpowiedział Malicorne.
— Bo widzisz, czekam na pieniądze, a tu zamiast pieniędzy, ty przybywasz.
— A gdybym ja ci przynosił pieniądze?...
— A!... to co innego, przywitałbym cię jak najserdeczniej.
I wyciągnął rękę nie do Malicorna, ale po kieskę.
Malicorne udał, że nie rozumie i podał mu rękę.
— A pieniądze?... — zapytał Manicamp.
— Mój drogi — odpowiedział mu Malicorne — jeżeli chcesz pieniędzy, to na nie zapracuj.
— I cóż mam czynić?...
— Powiadam ci, zapracuj.
— Ale powiedz jakim sposobem?...
— O!... to cokolwiek za ciężko; ale ci powiem.
— Do djabła!...
— Wstań z łóżka i idź natychmiast do hrabiego de Guiche.
— Ja mam wstawać!... — zawołał Manicamp, rozkosznie wyciągając się w łóżku. — O!... ani myślę.
— Czy już sprzedałeś wszystkie swoje suknie?...
— Nie, pozostały mi jeszcze najpiękniejsze, ale właśnie czekam na kupca.
— A obuwie?...
— Widzisz je pod stołem.
— Kiedy tak, obuwaj się, ubieraj, każ siodłać konia i dalej w drogę.
— Ani mi się śni.
— Dlaczego?...
— Alboż nie wiesz, że hrabia de Guiche jest w Etampes?...
— Nic o tem nie wiedziałem; ale zamiast trzydziestu mil drogi, będziesz miał tylko piętnaście.
— Jakiś rozumny!... jeżeli piętnaście mil zrobię w mojej odzieży, to zamiast trzydziestu pistolów wezmę za nią piętnaście.
— Sprzedaj ją, za ile ci się podoba, ale ja potrzebuję jeszcze jednej nominacji na damę honorową.
— A to dla kogo?... czy aż dwie dla panny de Montalais?
— A!... jakiżeś złośliwy!... Naraz dwa pożerasz majątki: mój i hrabiego de Guiche.
— Powinieneś był powiedzieć, hrabiego de Guiche i mój.
— Dobrze, masz słuszność, panom cześć!... ale wracam do nominacji.
— O!... źle trafiłeś.
— A to dlaczego?...
— Księżna będzie miała tylko dwanaście dam honorowych; już otrzymałem jedno miejsce, o które tysiąc dwieście kobiet się ubiegało, a otrzymałem je, rozwijając całą dyplomatykę.
— O!... tak, wiem, że jesteś zręczny, mój przyjacielu.
— Umiem chodzić za interesami, — odpowiedział Manicamp.
— A!... wiem o tem i gdybym był królem, zobaczyłbyś, cobym uczynił.
— Zapewnie nazwałbyś się Malicornem I?
— Broń Boże!... mianowałbym cię ministrem skarbu; ale nie o to tu rzecz idzie.
— Na nieszczęście!...
— Potrzeba mi drugiej nominacji na damę honorową.
— Mój przyjacielu, gdybyś mi nawet niebo przyrzekał, na krok z miejsca się nie ruszę.
Malicorne zadzwonił kieską.
— Mam tu dwadzieścia pistoli rzekł. — Będzie to tylko dodatek do tych pięciuset, któreś mi winien.
— Masz słuszność, — odrzekł Manicamp, znowu wyciągając rękę, — takim sposobem muszę je przyjąć. Dawaj.
— Ale zaczekaj, to nie dosyć wyciągnąć rękę; jeżeli ci dam dwadzieścia pistolów, czy będę miał nominację?...
— Zapewne.
— Kiedy?...
— Dzisiaj.
— Ale ostrożnie, panie de Manicamp, za wiele coś przyrzekasz. Trzydzieści mil jednego dnia, to chyba chcesz trupem paść.
— Żeby się przysłużyć przyjacielowi, trzeba i trudu nie szczędzić.
— A!... jakżeś dobry!...
— A gdzie są pieniądze?...
— Oto są — odpowiedział Malicorne, pokazując je.
— Dobrze.
— Ale, mój drogi panie de Manicamp, ty je wydasz na same konie pocztowe.
— Bądź spokojny.
— Stąd piętnaście mil do Etampes.
— Czternaście.
— Niech i tak będzie, czternaście mil, to siedem stacyj, stacja po dwadzieścia sous, siedem liwrów; siedem liwrów kurjer, czternaście; czternaście na powrót, dwadzieścia osiem; tyleż nocleg i wieczerza, zatem sześćdziesiąt liwrów będzie kosztowała twoja grzeczność.
Manicamp jak wąż wyciągnął się w łóżku i wlepił wielkie oczy w Malicorna.
— Masz słuszność — rzekł — dzisiaj wrócić nie mogę.
I wziął dwadzieścia pistoli.
— Zatem, jedź.
— Skoro jutro mam wrócić, to dosyć czasu.
— A teraz co będziesz robił?...
— Będę grał.
— Ależ nie zawsze wygrywasz!
— To się założę.
— O co?...
— O drugie dwadzieścia.
— A jakiż przedmiot zakładu?...
— Zaraz. Mówiliśmy, że mamy czternaście mil do Etampes.
— Nieinaczej.
— Czternaście mil napowrót?
— Tak jest.
— Zatem dwadzieścia osiem.
— Zapewne.
— Na te dwadzieścia osiem mil dajesz mi czternaście godzin czasu.
— Dobrze.
— Godzinę na znalezienia hrabiego de Guiche?...
— Zgoda.
— Godzinę na napisanie listu do księcia.
— Niech i tak będzie.
— Razem szesnaście godzin.
— Rachujesz jak Colbert.
— Teraz południe.
— Wpół do pierwszej.
— A!... jaki piękny masz zegarek.
— Co mówisz?.... — zapytał Malicorne, kładąc zegarek do kieszeni.
— A!... prawda, założyłem się z tobą o dwadzieścia pistolów, które mi pożyczyłeś, że będziesz miał list hrabiego de Guiche za...
— Za ile?...
— Za osiem godzin.
— Czyż masz konie skrzydlate?...
— To do mnie należy. Załóż się.
— Będę miał list hrabiego za osiem godzin?...
— Nieinaczej.
— Podpisany?...
— Podpisany.
— Jego ręką...
— Jego ręką.
— Dobrze, zakładam się, — odpowiedział Malicorne, ciekawy, jak jego dostawca ubrań wywinie się z zakładu.
— Zgoda?
— Zgoda.
— Podaj mi pióro, papier i atrament.
— Oto jest.
— A!... Dobrze.
Manicamp podniósł się, wzdychając, i napisał następujące wyrazy:

„Na damę honorową przy księżnej nominacja, którą hrabia de Guiche podejmie się otrzymać za pierwszem widzeniem“.

de Manicamp.

Po dokonaniu tego ważnego dzieła, Manicamp znowu wyciągnął się jak długi.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Malicorne.
— To ma znaczyć, że jeżeli ci pilno mieć list hrabiego de Guiche do księcia, ja zakład wygrałem.
— Jakto?...
— To rzecz, zdaje mi się, jasna jak słońce; wszak bierzesz ten papier?
— Biorę.
— Więc jedź za mnie.
— A!...
— Pędź co tchu stanie.
— Dobrze.
— Za sześć godzin możesz być w Etampes, o siódmej zaś będziesz miał list hrabiego, a ja wygrałem zakład, nie ruszywszy się z miejsca; co i dla ciebie i dla mnie zarówno jest dogodne.
— Zapewne, wielkim jesteś człowiekiem.
— Ja o tem wiem.
— Wyjeżdżam więc do Etampes.
— Dobrze.
— Hrabiemu de Guiche oddam to pismo.
— Tak.
— A książę przychyli się do prośby?...
— Natychmiast.
— I dostanę nominację?
— Niezawodnie.
— A!...
— Sądzę, że jestem grzeczny, a co?...
— Nieocenionyś.
— Bóg zapłać.
— Jak widzę, mój drogi ty wszystko masz, co zechcesz od księcia.
— Oprócz pieniędzy.
— Djabli wyjątek; ale gdybyś zamiast pieniędzy, żądał...
— Czego?...
— Czegoś bardzo ważnego?...
— A co nazywasz ważnem?...
— Gdyby naprzykład który z twoich przyjaciół żądał przysługi...
— Tobym jej nie uczynił.
— Samolubie!...
— Albo przynajmniej zażądałbym od niego wzajemności.
— Dobrze więc, otóż przyjaciel ten stoi przed tobą.
— To ty?...
— Tak, ja.
— Jak widać, jesteś bogatym?...
— Mam jeszcze pięćdziesiąt pistolów.
— Właśnie tej sumy potrzebuje, gdzież one są...
— Tu — odrzekł Malicorne, uderzając po kieszeni.
— Zatem powiedz, czego żądasz?...
Malicorne wziął pióro, papier i kałamarz i to wszystko podał Manicampowi.
— Pisz, — rzekł.
— Dyktuj.
„Ważne na posadę na dworze księcia, brata królewskiego“.
— Ba!... ba!... posada na dworze księcia za pięćdziesiąt pistolów!...
— Jakto?...
— Za mało.
— A więc pięćset!
— Gdzie one są?
Malicorne wyciągnął z kieszeni rulon złota, który trzymał za rożek.
— Oto są — rzekł.
Manicamp oczyma pożerał złoto, ale tym razem Malicorne stał zdaleka.
— Co mówisz?... pięćset pistolów...
— Mówię, że mniejsza o to, — odpowiedział Manicamp, biorąc znowu pióro do ręki — dyktuj.
Malicorne mówił dalej:
„Posadę, hrabia do Guiche wyjedna dla mojego przyjaciela, pana Malicorne“.
— Oto jest, — rzekł Manicamp.
— Za pozwoleniem, zapomniałeś podpisać.
— A!... prawda, a pięćset pistolów?...
— Oto dwieście pięćdziesiąt.
— A drugie dwieście pięćdziesiąt?...
— Jak otrzymam posadę.
Manicamp skrzywił się.
— Kiedy tak, zwróć mi pismo — rzekł.
— A to po co?...
— Muszę jeden wyraz dodać.
— Dodać?...
— Jeden tylko.
— Jaki?...
— Pilno.
Malicorne zwrócił pismo, a Manicamp dodał ten wyraz.
— Dobrze — rzekł Malicorne, odbierając pismo napowrót.
Manicamp zaczai liczyć pieniądze.
— Brakuje mi dwudziestu rzekł.
— Jakto?...
— Dwudziestu, które wygrałem.
— Kiedy?...
— Zakładając się, że będziesz miał list hrabiego w ciągu ośmiu godzin.
— A!... prawda.
I dodał mu dwadzieścia pistolów.
Manicamp wziął garścią złoto i wysypał je na pościel.
— Otóż i druga posada — mówił do siebie Malicorne, susząc pismo — posada, która, jak sądziłem, będzie więcej od pierwszej kosztować...
Umilkł, wziął pióro do ręki i napisał do Montalais:
„Oświadcz pani swojej przyjaciółce, że niedługo otrzyma miejsce; wyjeżdżam po podpis nominacji; osiemdziesiąt sześć mil drogi zrobię dla twojej miłości“.
I z szatańskim uśmiechem, przerywając pisanie, rzekł:
— Otóż posada, która na pierwszy rzut oka wydawała mi się droższą od pierwszej, ale... sądzę, że korzyść będzie w stosunku do wydatku i panna de la Valliere więcej mi powinna przynieść, niż panna de Montalais, albo nie będę się nazywał Malicornem. Bądź zdrów, Manicamp.
I wyszedł.




ROZDZIAŁ XIII.
DZIEDZINIEC PAŁACU GRAMMONT.

Kiedy Malicorne przybył do Orleanu, dowiedział się, że hrabia de Guiche udał się do Paryża.
Spocząwszy zatem dwie godziny, w dalszą pojechał drogę.
W nocy przybywszy do Paryża, stanął w małym zajezdnie, gdzie podczas swoich częstych wycieczek do stolicy zwykł był mieszkać i nazajutrz, o ósmej zrana, przedstawił się w pałacu Grammont.
W samą porę przybył Malicorne.
Hrabia de Guiche gotował się do pożegnania księcia, który wyjeżdżał do Havre, gdzie kwiat szlachty francuskiej udał się na powitanie księżniczki angielskiej.
Skoro Malicorne wymówił nazwisko Manicampa, natychmiast został wprowadzony do hrabiego.
Hrabia de Guiche znajdował się właśnie na dziedzińcu pałacu Grammont, oglądając konie i powozy, które służba mu okazywała.
Hrabia ganił, lub chwalił ubiory, konie, zaprzęgi, powozy, kiedy wśród tak ważnego zatrudnienia usłyszał nazwisko Manicampa.
— Manicamp!... — zawołał — niech wejdzie, niech wejdzie!
I postąpił kilka kroków naprzeciw przybywającemu.
Malicorne zbliżał się także, patrząc na twarz hrabiego, który się zdziwił, widząc przed sobą nieznaną figurę zamiast tej, którą zapowiedziano.
— Przebacz, panie hrabio — rzekł — sadze, że cię w bład wprowadzono; zapowiedziano samego pana de Manicamp, a ja jestem tylko jego posłańcem.
— A!... — rzekł hrabia zobojętniały — cóż mi pan przynosisz?
— List, panie hrabio.
Malicorne podał pismo, nie spuszczając oczu z twarzy hrabiego.
— Jeszcze jedna dama honorowa — rzekł — ten pustak Manicamp gotów wszystkie kobiety protegować.
Malicorne ukłonił się.
— A dlaczego sam nie przybył?... — zapytał hrabia.
— Leży w łóżku.
— Co u djabła! zapewne goły.
Hrabia wyruszył ramionami, i dodał:
— Ciekawym, co on robi z pieniędzmi?
Malicorne zrobił poruszenie, jakby chciał powiedzieć, że tyle wie, co i hrabia.
— A! to niech żyje na kredyt — mówił hrabia.
— Ale ja myślę...
— Co pan myślisz?
— Że pan Manicamp tylko u pana hrabiego ma kredyt.
— A więc on nie będzie w Hawrze?
Malicorne znowu zrobił poruszenie.
— To być nie może, wszyscy tam będą.
— Sądzę, panie hrabio, że nie pominie tak pięknej sposobności.
— On już powinien być w Paryżu.
— Może będzie się starał nagrodzić stracony czas.
— A gdzież teraz jest?
— W Orleanie.
— Panie — rzekł hrabia de Guiche — zdaje się, że masz dobry gust w wyborze twoich ubrań.
Malicorne miał na sobie suknie po Manicampie.
Ukłonił się.
— Pan hrabia czyni mi wielki zaszczyt...
— Z kimże mam honor mówić?
— Panie hrabio, nazywam się Malicorne.
— Panie de Malicorne, co powiesz o lufach u tych pistoletów.
Malicorne był dowcipny i pojął położenie; prócz tego przyimek de dodany do jego nazwiska, postawił go na równi z tym, który do niego mówił.
Obejrzał pistolety, jak znawca, i rzekł bez wahania:
— Trochę za ciężkie.
— A co, nie mówiłem — rzekł hrabia do fabrykanta — ten pan jest znawcą i mówi, że za ciężkie.
Fabrykant zaczął się usprawiedliwiać.
— A o tym koniu, co pan powiesz?... — zapytał hrabia de Guiche — jest to także świeży nabytek.
— Z pozoru, panie hrabio, zdaje się dobry, ale zanim wyrzeknę moje zdanie, potrzebaby się na nim przejechać.
— Siadaj więc na niego, panie de Malicorne, i przejedź dwa, albo trzy razy wkoło.
Dziedziniec pałacowy tak był urządzony, że w razie potrzeby mógł służyć za ujeżdżalnię.
Malicorne, niezmieszany wcale, wziął cugle do ręki, lewą ręką ujął grzywę, nogę włożył w strzemię i wskoczył na siodło.
Najprzód puścił konia stępa.
Później popędził kłusem.
Wreszcie, ruszył galopem.
Nakoniec zatrzymał się przed hrabią, zsiadł z konia i rzucił cugle masztalerzowi.
— A co — rzekł hrabia — co myślisz, panie de Malicorne?
— Panie hrabio — odpowiedział zapytany — jest to koń rasy meklemburskiej. Z tego, jak łeb zwraca, zdaje mi się, że nie ma więcej nad siedem lat. Jest to wiek, w którym najlepiej sposobić konia do wojny. Chód ma lekki i głowę pochyla, co jeźdźca nie utrudza. Piersi ma nieco zapadłe, i dlatego myślę, że nie jest czystej rasy niemieckiej. Musi to być mieszanina z angielską. Nieco za sztywny, ale w kłusie nieźle idzie, zresztą, można go ułożyć. W chodzie i stąpaniu uważam go za dosyć zręcznego.
— Wybornie go oceniłeś, panie de Malicorne — rzekł hrabia — jak widać, jesteś znawcą.
Po chwili dodał:
— Śliczne masz suknie, panie de Malicorne, zapewne, nie na prowincji robione, bo w Orleanie ani w Tours tego kroju nie znają.
— Panie hrabio, te suknie przyszły prosto z Paryża.
— Zaraz znać. Ale wróćmy do interesu. Jak widzę, Manicamp żąda drugiego miejsca damy honorowej?
— Właśnie o to pisze do pana hrabiego.
— A kto była pierwsza dama?
Malicorne uczuł, jak mu rumieniec występuje na twarz.
— Piękna dziewica — odpowiedział — panna de Montalais.
— To pan ja znasz?
— Tak, panie hrabio, jest to prawie moja narzeczona.
— Kiedy tak, to co innego... Winszuję. bardzo winszuję... — mówił hrabia de Guiche, na którego ustach igrał już dworski żarcik, który jednak miano narzeczonej wstrzymało.
— A druga nominacja dla kogo jest przeznaczona?... zapytał. — Może znowu dla narzeczonej pana de Manicamp?... Jeżeli tak, bardzo żałuje biedaczki, bo będzie miała męża hultaja.
— Nie, panie hrabio... Druga nominacja ma być dla panny Baume Le Blanc de la Valliere.
— Jakieś nieznane nazwisko — rzekł hrabia.
— Nieznane, tak, panie hrabio — odpowiedział Malicorne, uśmiechajac się.
— Dobrze, pomówię z księciem — czy to panna?
— Z bardzo dobrego domu, dama honorowa księżnej Orleańskiej.
— Dobrze, czy pan chcesz mi towarzyszyć do księcia?
— Najchętniej, jeżeli pan hrabia uczyni mi ten zaszczyt.
— Masz pan swoją karetę?
— Nie, panie, przybyłem konno.
— W tem ubraniu?
— Nie, panie hrabio, z Orleanu przybyłem pocztą, a mając się przedstawić panu, zmieniłem odzież.
— A! przypominam sobie, mówiłeś pan, że przybywasz z Orleanu.
I zmiąwszy list, włożył do kieszeni.
— Panie hrabio — odezwał się bojaźliwie Malicorne — zdaje mi się, że nie wszystko przeczytałeś.
— Jakto, nie wszystko?
— W jednej kopercie były dwa listy.
— Czy tak?
— Nieinaczej, panie hrabio.
— Zobaczymy..
I znowu hrabia wydobył list z kieszeni.
— Prawda — rzekł rozwijając pismo, którego jeszcze nie czytał. — Nie wiedziałem, że znowu asygnacja na posadę u księcia. A! hultaj ten Manicamp, on widzę, prowadzi tem handel!
— Nie, panie hrabio, on tylko czyni z tego ofiarę.
— Dla kogo?
— Dla mnie.
— A czemużeś zaraz o tem nie mówił, panie de Mauvaiscorne?
— Malicorne.
— A! przepraszam, ta przeklęta łacina zawsze mi bruździ. Mal a mauvais — zdaje się, że to jedno, a jednak w nazwisku wielka różnica. Przebacz mi, panie de Malicorne!
— O! pan hrabia tak łaskawy; ale właśnie z tego powodu zmuszony jestem dodać...
— Co takiego?
— Że nie jestem szlachcicem... mam serce i głowę, ale nazywam się tylko Malicorne.
— To cóż w tem złego?... — zawołał hrabia de Guiche, przypatrując się złośliwiej figurze Malicorna — pan mi się bardzo podobasz. Co więcej, musisz być dziwnie dobrym, skoroś się spodobał temu samolubowi, panu de Manicamp. Powiedz szczerze, czy z nieba zstąpiłeś?
— Dlaczego, panie hrabio?
— Bo on nikomu dobrze nie czyni. A wszak mówiłeś, że chce ci wyrobić posadę?
— Przepraszam pana hrabiego, jeżeli ją otrzymam, to nie jemu, ale panu będę obowiązany.
— Prócz tego, onby ci jej nie dał dla pięknych oczu.
— Panie hrabio...
— Zaczekaj... zdaje mi się, że jest jakiś Malicorne w Orleanie. Aha!... podobno ten, co księciu pożycza pieniędzy.
— Zapewne to mój ojciec.
— Aha! jestem w domu, czem jest ojciec dla księcia, tem syn dla tego rozrzutnika, Manicampa. Ostrożnie, paniczu, on cię oskubie do kości.
— Ale ja pożyczam bez procentu, panie hrabio — odpowiedział Malicorne, uśmiechając się.
— Ja też powiadam, że musisz być świętym. Panie Malicorne, będziesz miał posadę, albo ja przestanę nazywać się hrabia de Guiche.
— A! panie hrabio, jak wdzięczność już najprzód serce me przepełnia — odpowiedział Malicorne, uniesiony radością.
— Jedźmy do księcia, kochany Malicorne, jedźmy.
Hrabia de Guiche postąpił, dając znak Malicornowi, aby szedł za nim.
Lecz w chwili, kiedy mieli wychodzić, jakiś młodzieniec ukazał się przed nimi.
— A! dzień dobry — rzekł przybyły, cofając niejako hrabiego na dziedziniec.
— A! to ty, Wardes!... — rzekł hrabia — w butach, ostrogach i ze szpicrózga w ręce?...
— To strój podróżny... wszak wiesz, hrabio, że jedziemy do Havre. Już żywej duszy w Paryżu nie będzie.
Nowoprzybyły ukłonił się ceremonialnie Malicornowi, który w swym ubiorze wyglądał jak książę.
— Pan Malicorne — rzekł hrabia de Guiche do swego przyjaciela.
Malicorne ukłonił się.
— Mój przyjacielu de Wardes — rzekł hrabia — ty, co wiesz o wszystkiem, powiedz nam, jakie są jeszcze posady u dworu, albo raczej w domu księcia, brata królewskiego?
— W domu księcia — odpowiedział de Wardes, wynosząc oczy, jakby szukał w pamięci — zaraz, zaraz, w domu księcia jest, jak sądzę, posada wielkiego koniuszego.
— O!... — zawołał Malicorne — nie mówmy o podobnych zaszczytach, moja duma nie sięga tak daleko.
Wardes miał przenikliwsze oko, niż hrabia, i od jednego spojrzenia odgadnął Malicorna.
— Ta tylko zachodni trudność — rzekł — że na te posadę trzeba być księciem, albo magnatem.
— Ja pragnę — mówił Malicorne miernej posady, mało znaczę na święcie i nie cenię się wyżej nad to, czem jestem.
— Pan Malicorne — mówił hrabia de Guiche do swojego przyjaciela — jest przystojnym chłopcem, ale na nieszczęście nie jest szlachcicem. Zresztą, jak wiesz, mało mnie to obchodzi.
— Zgoda — odpowiedział de Wardes — ale zwracam twoją uwagę, panie hrabio, że nieszlachcicowi trudno spodziewać się miejsca u księcia.
— Prawda — rzekł hrabia — przeklęte formalności. Do djabła! ani pomyślałem o tem.
— To dla mnie wielkie nieszczęście, panie hrabio — odezwał się, blednąc, Malicorne.
— Ale na nie, jak sadzę, znajdziemy lekarstwo — odpowiedział hrabia de Guiche.
— Cóż u licha! — zawołał de Wardes — skoro znajdzie się lekarstwo, to zostaniesz szlachcicem. Jego eminencja kardynał Mazarini od rana do wieczora mianował szlachtę.
— Ciszej... ciszej... panie de Wardes, żarty na bok — odezwał się hrabia — nie nam przystoi wydrwiwać szlachtę; prawda, można nabyć szlachectwo, ale my śmiać się z tego nie możemy.
— Na honor, jesteś prawdziwym purytaninem, jak mówią Anglicy.
— Pan wicehrabia de Bragelonne!... — oznajmił lokaj na dziedzińcu, jakby to byt salon.
— O!... kochany Raulu, przybywaj!... jakże w butach, przy ostrogach, więc i ty jedziesz?...
Bragelonne zbliżył się do młodzieży, witając ją poważnym i uprzejmym, sobie właściwym ukłonem. Jego ukłon zwracał się szczególniej do pana de Wardes, którego nie znał, a którego twarz okryła się pewnym rodzajem obojętności na widok Raula.
— Mój przyjacielu — rzekł do hrabiego de Guiche przyszedłem żądać twojego towarzystwa. Sądze, że jedziemy do Havru?...
— Wybornie!... pojedziemy wszyscy razem. Pan Malicorne, pan Bragelonne i pan de Wardes, którego ci przedstawiam.
Młodzi ludzie zamienili ukłony. Dwie różne natury zdawały się na samym wstępie nie zgadzać z sobą. De Wardes był przebiegły, skryty i nieszczery, Raul poważny, prawy i dumny.
— Czy się panowie ze mną zgadzacie?...
— W czem?...
— Co do szlachectwa.
— Któż na tem, jeżeli nie Grammont znać się może?...
— Nie żądam komplementów, ale zdania.
— Potrzeba znać przedmiot rozprawy — odpowiedział Raul.
— De Wardes utrzymuje, że nadużywają tytułów, ja zaś powiadam, że tytuł nic człowiekowi nie dodaje.
— Masz słuszność, — spokojnie odpowiedział Bragelonne.
— A ja — odparł de Wardes, z pewnym rodzajem uporu — ja, panie wicehrabio, utrzymuję, że mam słuszność.
— Co pan mówiłeś?...
— Mówiłem, że wszystko czynią we Francji, aby upokorzyć szlachtę.
— Ktoż to tak czyni?... — zapytał Raul.
— Sam król; otacza się ludźmi, którzy nie mogą dowieść nawet trzech stopni.
— Jakto!... — zawołał de Guiche — nie wiem u djabła, gdzie to widziałeś, panie de Wardes?...
— Mam przykład.
I znacząco spojrzał na Bragelonna.
— Powiedz więc.
— Czy wiesz, kogo mianowano kapitanem muszkieterów? — odrzekł de Wardes. — Godność, która więcej znaczy niż parostwo, godność, która daje wstęp do marszałkowstwa...
Raul począł się rumienić, bo odczuł, dokąd de Wardes zmierza.
— Nie wiem — odpowiedział hrabia — niedawno, bo przed ośmiu dniami, miejsce to wakowało i król odmówił nawet księciu, który prosił o nie dla jednego ze swoich ulubieńców.
— A więc, dowiedz się, mój drogi; król odmówił księciu, a dał godność jakiemuś rycerzowi d‘Artagnan, który przez trzydzieści lat włóczył miecz po przedpokojach.
— Za pozwoleniem pańskiem — odparł Raul, spoglądając surowo na pana de Wardes — pan zapewne nie znasz tego, o którym mówisz.
— Ja nie znam pana d‘Artagnana?... O!... mój Boże, a któż go nie zna?...
— Ci, którzy go znają, panie — odparł Raul z powagą — muszą przyznać, że jeżeli nie jest najpierwszym szlachcicem na świecie, nikomu nie ustąpi w odwadze i prawości. Oto jest moje zdanie o tym człowieku, a znam go od mojego przyjścia na świat.
Pan de Wardes chciał coś odpowiedzieć, ale hrabia de Guiche mu przerwał.




ROZDZIAŁ XIV.
PORTRET KSIĘŻNICZKI.

Rozprawa stawała się cierpka i hrabia de Guiche doskonale to pojął. Istotnie w spojrzeniu Bragelonna było coś wyraźnie nieprzyjaznego. W spojrzeniu de Wardes przeglądała chęć napaści. Nie zdając sobie sprawy z uczuć, jakie miotały dwoma jego przyjaciółmi, hrabia de Guiche postanowił zapobiec ciosom, jaki jeden drugiemu, lub jakie wzajemnie zadać sobie mogli.
— Panowie — rzekł — musimy się rozstać, bo ja udaję się do księcia pana. Tymczasem oznaczmy miejsce, gdzie się zejść mamy. Ty panie Wardes, pójdź ze mną do Luvru, a ty, Raulu, zostań gospodarzem domu, a ponieważ jesteś duszą wszystkiego, co się tu dzieje, spojrzyj niekiedy na przygotowania do podróży.
Raul, jak człowiek, który ani nie szuka, ani się nie obawia rozprawy, kiwnął głową na znak zezwolenia i usiadł na ławce pod murem.
— Otóż tak, — rzekł hrabia de Guiche, — zostań tutaj, Raulu, i każ sobie pokazać parę koni, które dopiero co kupiłem; powiesz mi swoje zdanie, bo kupiłem je z warunkiem, że ty potwierdzisz kupno. Ale, zapomniałem zapytać cię o hrabiego de La Fere.
Wymawiając te ostatnie wyrazy, spojrzał na pana de Wardes, chcąc przekonać się, jaki skutek wywrze na niego nazwisko ojca Raula.
— Dziękuję, — odpowiedział młodzieniec, — hrabia jest zdrów.
Błyskawica nienawiści zajaśniała w oczach pana de Wardes.
Hrabia de Guiche zdawał się nie zważać na to i, podawszy rękę Raulowi, rzekł;
— Wszak prawda, Bragelonnie, że połączysz się z nami w Palais-Royal?...
Następnie dając znak panu de Wardes, aby szedł za nim, rzekł:
— Jedziemy, pójdź, panie Malicorne.
Nazwisko to zwróciło uwagę Raula.
Zdawało mu się, że słyszał gdzieś dawniej to nazwisko, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Kiedy nawpół zamyślony, nawpół zagniewany rozmową z panem de Wardes, szukał go w pamięci, trzej młodzi ludzie podążali ku Palais-Royal, gdzie mieszkał książę, brat króla. Malicorne domyślił się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że młodzi ludzie mają z sobą coś do pomówienia. Poowtóre, że na równi z nimi iść nie powinien.
Pozostał więc w tyle.
— Czyś oszalał?... — rzekł hrabia de Guiche do swojego towarzysza, kiedy oddalił się o kilka kroków od pałacu de Grammont — napadasz na d‘Artagnana i to przy Raulu!...
— To cóż z tego?... — odpowiedział de Wardes.
— Jakto cóż z tego?...
— Zapewne; czyż nie wolno mówić o panu d‘Artagnanie?...
— Ale wiesz, że pan d‘Artagnan należy do owego sławnego i strasznego oddziału wojska, który zwie się muszkieterami.
— Być może; ale to nie przeszkadza mi nienawidzieć pana d‘Artagnana.
— Cóż ci on takiego zawinił?...
— Mnie?... nic a nic.
— A dlaczegóż go nienawidzisz?...
— Zapytaj cieniów mego ojca.
— Prawdę mówiąc, mój de Wardes, zadziwiasz mnie. Pan d‘Artagnan nie należy do ludzi, którzy zostawiają po sobie niezaspokojone rachunki. Twój ojciec także, jak mi mówiono, był zuchem, a niema takich nienawiści, którychby krew szlachecka nie zmyła.
— Co chcesz, mój przyjacielu!.. nienawiść ta istniała oddawna pomiędzy ojcem a panem d‘Artagnan i należy do spadku, jaki po ojcu odziedziczyłem.
— A czy ta nienawiść samego d‘Artagnana dotyka?...
— O!... pan d‘Artagnan zanadto jest wcielony w trzech swoich przyjaciół, aby moja niechęć i na nich nie spadała: wierzaj mi, jest ona dla każdego z nich, a w razie niepowodzenia, żaden na swój los skarżyć się nie będzie.
Hrabia de Guiche wlepił oczy w pana de Wardes i zadrżał, widząc ponury uśmiech młodzieńca. Coś jakby przeczucie rozjaśniło myśl jego i pomyślał, że chociaż czas bójek pomiędzy szlachtą przeminął, ale nienawiść, lubo ukrywana, nienawiścią została, a niekiedy uśmiech bywa więcej złowróżbny niż wyznanie, — i że po ojcach nienawiść zmywali krwią przyszli synowie, którzy mścić się będą nie walką, ale podejściem lub zdradą. Że zaś Raula nie uważał za zdolnego do podejścia lub zdrady, więc hrabia de Guiche bał się o niego. Kiedy te smutne myśli zaciemniały czoło hrabiego, pan de Wardes zapanował nad sobą.
— Zresztą, — rzekł, — ja osobiście nic nie mam do pana de Bragelonne, bo go nie znam.
— W każdym, razie panie de Wardes, — rzekł hrabia z pewną surowością — nie zapominaj, że Raul jest jednym z najlepszych moich przyjaciół.
De Wardes ukłonił się. Na tem urwała się rozmowa, chociaż hrabia de Guiche czynił wszystko, co mógł, aby tajemnice wydobyć z pod serca lecz Wardes postanowił, widać, nic więcej nie mówić i pozostał nieprzeniknionym. Hrabia de Guiche przyrzekał sobie dowiedzieć się więcej od Raula.
Tak rozmawając, przybyli do Palais-Royal otoczonego tłumem ciekawych. Dom księcia oczekiwał rozkazów wsiadania na koń i udania się za posłami, wyznaczonymi na towarzyszenie młodej księżnej.
Przepych koni, zbroi i liberii powodował w owym czasie, dzięki dobrej woli ludów i tradycyjnemu przywiązaniu do tronu, ogromne wydatki, dla których podatki nakładano.
Mazarini mówił:
— Niechaj szemrzą, byle płacili.
Ludwik XIV-ty dodał:
— Niechaj bawią się patrzeniem.
Wzrok zastąpił głos: można było patrzeć, ale nie wolno było szemrać.
Hrabia de Guiche zostawił pana de Wardes i Malicorna przy wielkich schodach, sam zaś posiadając łaskę księcia wraz z rycerzem Lotaryńskim, do którego uśmiechał się, ale go nie lubił, udał się prosto do księcia.
Zastał młodego księcia przed zwierciadłem, różującego się.
W rogu gabinetu, na poduszkach, siedział rozparty kawaler Lotaryński, któremu zawijano jeszcze włosy, a on bawił się niemi jak kobieta.
Książe, widząc wchodzącego hrabiego, zwrócił się:
— A!... to ty, hrabio de Guiche, — rzekł — przybywaj i powiedz mi prawdę.
— Mości książę, to mój zwykły błąd, że mówię prawdę.
— Wyobraź sobie, hrabio, ten złośliwy kawaler przykrość mi sprawia.
Kawaler wzruszył ramionami.
— A to jakim sposobem?... — zapytał hrabia — to nie jest w zwyczaju kawalera.
— Ot tak... utrzymuje on, — mówił dalej książę — że moja narzeczona jest więcej niż kobietą, a ja mniej niż mężczyzną.
— Pamiętaj Wasza wysokość, — rzekł de Guiche, marszcząc brwi, — że żądałeś prawdy ode mnie.
— No tak, — odpowiedział książę, prawie drżący.
— A więc ją powiem.
— Nie śpiesz się, hrabio, — zawołał książe — dosyć masz czasu; patrzaj na mnie z uwagą i dobrze przypomnij sobie księżnę; zresztą oto jej portret, patrz.
I podał mu miniaturę jak najdelikatniejszej roboty.
Hrabia wziął ją i długo na nią patrzył.
— Na honor — rzekł — śliczna postać.
— Patrzajże teraz na mnie, patrzaj — zawołał książe, starając się zwrócić uwago hrabiego, którego zajmowała miniatura.
— W rzeczy samej cudowna!... — mówił de Guiche.
— Tak się unosisz, — mówi! książę, — jak gdybyś nigdy nie widział księżniczki.
— Prawda, widziałem ją, mości książę, ale przed pięcioma laty, a wielka jest różnica pomiędzy dziecięciem dwunastoletniem a dziewicą, mająca lat siedemnaście.
— Wyrzeknij więc swoje zdanie.
— Według mnie, malowidło musi pochlebiać.
— O!... tak, zapewne, — odpowiedział uradowany książę; — ale przypuśćmy, że księżniczka w rzeczywistości jest taką, to cóż powiesz?
— Że Wasza wysokość jesteś szczęśliwym, mając tak piękną narzeczoną.
— Dobrze, to co do niej, a co do mnie?...
— Według mnie, mości książę, za pięknym jesteś na mężczyznę.
Kawaler Lotaryński zaczął śmiać się do rozpuku. Książę zrozumiał przegranę, jaka się znajdowała w zdaniu hrabiego de Guiche.
Zmarszczył więc brwi.
— Niebardzo przychylnych mam przyjaciół — rzekł.
Hrabia de Guiche spojrzał jeszcze na malowidło i po niejakim czasie oddał je z niechęcią księciu.
— Zaiste, mości książę — rzekł — wolałbym sto razy patrzeć na Waszą wysokość, niż raz na księżnę.
Zapewne kawaler widział coś tajemniczego w tych wyrazach, które pozostały niezrozumiałemi dla księcia, albowiem zawołał:
— To się żeń.
Książę dalej się różował, a kiedy skończył, spojrzał na minjaturę, przejrzał się w zwierciadle i roześmiał. Zapewne był zadowolony z porównania.
— Zresztą, jesteś grzecznym, żeś przyszedł, — rzekł książę do hrabiego — lękałem się, żebyś nie odjechał bez pożegnania ze mną.
— Wasza wysokość znasz mnie zanadto dobrze i wiesz, że nie popełniłbym takiego uchybienia.
— Prócz tego zapewne, przed wyjazdem z Paryża, masz jaki do mnie interes?...
— Wasza Książęca Mość odgadłeś; mam jednę prośbę do Waszej Książęcej Mości.
— Dobrze... mów.
Kawaler Lotaryński wytrzeszczył oczy i nadstawił uszu; Jemu się zdawało, że każda łaska, wyrządzona obcemu, jest okradzeniem go.
Hrabia de Guiche zawahał się.
— Może pieniędzy?... — zapytał książę — trafiłbyś doskonale, bo jestem bogaty jak Krezus. Pan minister skarbu kazał mi wypłacić pięćdziesiąt tysięcy pistolów.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości, nie o pieniądze tu chodzi.
— A o cóż takiego?... zobaczmy.
— O nominację na damę honorową.
— Przez Boga, hrabio, jakim się protektorem zrobiłeś!... czyż zawsze tylko o srokach będę słyszał od ciebie?...
Kawaler uśmiechnął się, bo wiedział, że najwięcej mogło rozgniewać księcia protegowanie kobiet.
— Mości książę — odpowiedział hrabia — nie ja wprost proteguję osobę, o której mówię, ale jeden z moich przyjaciół.
— To co innego, a jak się nazywa protegowana twojego przyjaciela?
— Panna de la Beaume le Blanc de la Valiiere, dama honorowa księżnej wdowy.
— A!... pfe!... kulas!... — rzekł kawaler Lotaryński, wyciągając się na sofie.
— Kulas?... — powtórzył książę — księżna taki widok ma mieć przed oczyma?... Na honor, to dla niej może być niebezpieczne.
Kawaler Lotaryński parsknął śmiechem.
— Panie!... — odrzekł hrabia de Guiche — nieszlachetnie postępujesz, ja proszę, a ty mi przeszkadzasz.
— O!... przebacz, panie hrabio — odpowiedział kawaler Lotaryński zaniepokojony tonem, jakim de Guiche wymówił swoje zdanie — nie było to moim zamiarem, a przytem, jak sądzę, biorę za nią kogo innego.
— Zaręczam panu, że właśnie tak czynisz.
— Czy ci wiele na tem, hrabio, zależy?... — zapytał książę.
— Bardzo wiele, mości książę.
— Zgoda, ale już ani jednej więcej nominacji, ani jednego już miejsca...
— E!... — zawołał kawaler — otóż i południe, godzina, przeznaczona na wyjazd.
— Jak widzę, pan mnie dziś wypędzasz!... — zapytał hrabia de Guiche.
— O!... jakże mnie, hrabio, kłujesz!... — odpowiedział z pewną niecierpliwością kawaler.
— Ale nie kłóćcie się, panowie — rzekł książę — bo wiecie, że mi to przykrość sprawia.
— A nominacja?... — rzekł de Guiche.
— Weź blankiet z szafy i podaj mi go.
Guiche wziął blankiet ze wskazanego miejsca i podał go księciu wraz z piórem, umaczanem w atramencie.
Książę podpisał.
— Masz — rzekł — ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?...
— Że się pogodzisz z kawalerem.
— Najchętniej — odrzekł hrabia.
I podał mu rękę z obojętnością, która podobna była do wzgardy.
— Jedź, hrabio — rzekł kawaler, udając, że nie spostrzega lekceważenia hrabiego — jedź i wracaj coprędzej.
— Tak, tak, jedź — dodał książę. — Ala z kim jedziesz...
— Z panami Bragelonne i de Wardes.
— Dwoma zuchami.
— Niekoniecznie — wtrącił kawaler — ale przyprowadź ich obydwóch napowrót.
— Nikczemny!... — cicho rzekł do siebie Guiche — zawsze na całem musi szukać dziury.
Następnie, ukłoniwszy się księciu, wyszedł.
Przybywszy do przedsionka, wzniósł w górę nominację.
Malicorne podskoczył i odebrał ją z radością.
Gdy odebrał, hrabia zauważył, że jeszcze na coś czeka.
— Cierpliwości!... cierpliwości!... — rzekł. — Kawaler Lotaryński był u księcia i lękałem się, aby mi nie odmówiono, gdy za wiele naraz będę żądał. Zaczekaj pan na mnie. Bywaj zdrów.
— Żegnam pana hrabiego i tysiączne składam dzięki — mówił Malicorne.
— A przyślij mi pan Manicampa. Ale czy to prawda, że panna de la Valliere jest kulawa?...
Odwrócił się i ujrzał blednącego Bragelonna, który wchodził na dziedziniec.
Biedny kochanek słyszał to.
Rzecz się miała przeciwnie z Malicornem, on już był za daleko, aby mógł słyszeć to pytanie.
— Dlaczego mówią tu o Ludwice?... — zapytał siebie Raul. — O!... niech ten pan de Wardes będzie ostrożny i nigdy o niej nie mówi!...
— Dalej, panowie, w drogę — rzekł hrabia de Guiche.
W tejże chwili, książę, ubrawszy się, wyjrzał oknem.
Orszak powitał go okrzykami i w dziesięć minut potem, pióra, szarfy, chorągwie powiewały w chyżym galopie jeźdźców.




ROZDZIAŁ XV.
HAVRE.

Cały orszak wesoły i świetny, ożywiony jednak tak rozmaitemi uczuciami, czwartego dnia po wyjeździe swoim z Paryża, przybył do Havru. Była już piata godzina po południu, a żadnej dotąd od księżniczki angielskiej nie miano wiadomości.
Zajęto się szukaniem mieszkań; i od tej chwili zaczęło się nieporozumienie pomiędzy panami, kłótnie i sprzeczki pomiędzy służącymi. Wśród błądzącego tu i owdzie tłumu zdawało się hrabiemu de Guiche, że poznaje Manicampa.
W rzeczy samej, on to był; ale ponieważ Malicorne kupił od niego najpiękniejsze suknie, ubrał się przeto skromnie, mając tylko fioletową aksamitną, srebrem haftowaną odzież.
Guiche poznał go i z twarzy i ze stroju. Już nieraz widział u niego tę fioletową odzież, zazwyczaj przeznaczoną na ostatni wypadek.
Manicamp ukazał się hrabiemu pod gorejącem sklepieniem bramy, która gorzała raczej niż była oświetlona; bramą tą wjeżdżało się do Havru, tuż obok wieży Franciszka I-go.
Hrabia, widząc smutna twarz Manicampa, nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— A! mój poczciwy Manicamp — rzekł — cóż ty w fioletach, czyś w żałobie?
— Tak, jestem w żałobie — odpowiedział Manicamp!
— Po kim?
— Po mojej sukni niebieskiej, haftowanej złotem, którą straciłem, i na jej miejsce mam tylko te lichotę i to nawet z moich oszczędności musiałem ją wykupić.
— Czy tak?...
— Czemuż się tu dziwić? Wszak mnie zostawiłeś bez pieniędzy.
— Aleś cały, to główna rzecz.
— Ale co się w drodze nacierpiałem.
— Gdzie stoisz?
— Ja?
— Tak, ty.
— Ja nigdzie nie stoję.
Hrabia de Guiche zaczął się śmiać.
— A gdzie będziesz stał?
— Tam, gdzie ty.
— To ja nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Zapewne, skądże mam wiedzieć?
— Czyś nie najął mieszkania?
— Ja?
— Tak, ty, panie hrabio.
— Jak widzę, żaden z nas nie pomyślał o tem. Havre jest wielkiem miastem, i byle dostać stajnię na dwanaście koni, kilka porządnych pokoi...
O! tu są bardzo porządne mieszkania.
— A zatem...
— Ale nie dla nas.
— Jakto nie dla nas? a dla kogóż?
— Dla Anglików, do miljona djabłów!
— Tak, to oni wszystkie domy najęli?
— Oni.
— Jakim sposobem?
— Z polecenia pana Buckingham.
— Co mówisz?... — zapytał hrabia.
— Z rozkazu pana de Buckingham. Wyprawił on naprzód kurjera, który przy był przed trzema dniami i wynajął wszystkie lepsze mieszkania.
— A! to wyborne, ale może przesadzasz?
— Przekonasz się.
— Ale pan de Buckingham nie mógł przecież zająć całego miasta?
— Prawda, że go nie zajął, bo jeszcze nie przybył, ale je zajmie, gdy przybędzie.
— Ho! ho! ho:
— Widać, że nie znasz jeszcze Anglików.
— Ależ, mój kochany, kiedy kto zajmie jedno mieszkanie, nie potrzebuje drugiego.
— Tak, ale jeżeli jest więcej osób?
— To zajmą dwa, trzy, cztery, sześć domów, ale jeżeli w mieście jest ich setki?
— Kiedy wszystkie zajęte.
— To być nie może.
— A! jakże jesteś uparty! powtarzam ci, że pan de Buckingham wynajął wszystkie mieszkania, otaczające dom, w którym ma stanąć królowa Angielska, wdowa, z księżniczką, córką.
— A! to dziwna rzecz — rzekł pan we Wardes, głaszcząc szyję swojego konia.
— Ale tak jest, nieinaczej.
— Czy tylko pewnym jesteś tego, panie de Manicamp?
Zadając to pytanie, ukradkiem spojrzał na hrabiego de Guiche, jakby go zapytywał, czy można dać wiarę słowom jego przyjaciela.
Tymczasem noc zapadała i pochodnie, paziowie, lokaje, konie, jeźdźcy, powozy zapełniały bramę i plac; światła odbijały się w przypływającem morzu i rozjaśniały brzeg, na którym stali mieszczanie i majtkowie, chciwi widoku.
Lecz Bragelonne był jakby obcym, trzymał się na koniu za hrabią de Guiche i patrzył jak światło igra po wodzie; jednocześnie napawał się wonią powietrza morskiego.
— Ale doprawdy — odezwał się hrabia de Guiche — ciekawym, jaka przyczyna skłoniła pana de Buckingham do zrobienia takiego zapasu mieszkań?
— A tak, i ja ciekawym, jaka to przyczyna?... — dodał pan de Wardes.
— Bardzo poważna! — odparł pan de Manicamp.
— Czy ją pan znasz?
— Tak mi się przynajmniej zdaje.
— To powiedz.
— Nachyl się pan.
— Alboż można tylko cicho o niej mówić?
— Zaraz się pan przekonasz.
— A więc dobrze...
Hrabia de Guiche nachylił się.
— Miłość — rzekł Manicamp.
— Nic nie rozumiem.
— Jakto?
— Wytłomacz się pan jaśniej.
— A więc słuchaj pan: Mówią, panie hrabio, że Jego Królewska Mość, brat króla, będzie najnieszczęśliwszym z małżonków.
— Co? znowu książę Buckingham!
— To nazwisko przynosi nieszczęście książętom francuskim.
— A więc książę?...
— Mówią, że ten młody szaleniec jest zakochany w księżniczce i wścieka się ze złości, gdy się kto do niej zbliży.
Hrabia de Guiche zarumienił się.
— Dziękuję ci — rzekł, ściskając rękę Manicampowi.
Później dodał:
— Na miłość Boską, staraj pan się, aby ta tajemnica nie doszła do uszu Francuzów, albo zabłysną miecze, które się nie zlękną stali angielskiej.
— Zresztą — odpowiedział Manicamp — nie jest to fakt dowiedziony, może to tylko bajka.
— O! nie — rzekł de Guiche — to prawda.
I mimowoli zgrzytnął zębami.
— Prawdę mówiąc — wtrącił Manicamp — co mnie albo pana obchodzi, że książę będzie tem, czem był jego nieboszczyk ojciec? Ojciec Buckinghama był tem dla królowej, czem jego syn dla młodej księżnej.
— Manicamp, Manicamp!
— To nie nowość, wszyscy o tem wiedzą.
— Ciszej — rzekł hrabia.
— A dlaczego ciszej — odezwał się de Wardes — to bardzo zaszczytne dla narodu francuskiego. Panie de Bragelonne, czy nie jesteś tego co i ja zdania?
— O co chodzi?... — zapytał de Bragelonne.
— Że Anglicy oddają hołd piękności naszych księżniczek.
— Przepraszam, nie wiem, o czem mówiono, i muszę żądać objaśnienia.
— Dobrze, trzeba było, aby pan de Buckingham ojciec przybył do Paryża dla przekonania w Bogu spoczywającego Ludwika XIII-go, że jego żona jest najpiękniejszą z kobiet na dworze francuskim; teraz zaś potrzeba, aby pan Buckingham syn oddał hołd piękności księżniczki, którą zaślubić ma książę francuski.
— Panie — odparł Bragelonne — nie lubię żartów w podobnych razach. My, szlachta, jesteśmy stróżami honoru naszych księżniczek, a jeżeli my z nich śmiać się będziemy, co bedą robili ich lokaje?
— O! panie — odrzekł de Wardes — jakże to mam rozumieć?
— Jak się panu podoba — zimno zakończył Bragelonne.
— Bragelonne, Bragelonne — cicho szepnął hrabia de Guiche.
— Panie de Wardes — zawołał Manicamp, widząc, że młodzieniec popędza konia ku Raulowi.
— Panowie, panowie — wołał hrabia de Guiche nie róbcież publicznego zgorszenia na ulicy. Panie de Wardes, nie masz słuszności.
— Ja nie mam słuszności? a to w czem, pytam pana?
— W tem, że pan zawsze źle o kimś mówisz — odparł Raul z właściwą sobie zimną krwią.
— Pobłażania, Raulu — mówił cicho hrabia de Guiche.
— Dajcie sobie spokój, panowie — odezwał się Manicamp.
— Dalej, panowie, naprzód — zawołał hrabia de Guiche.
I, torując sobie drogę pomiędzy końmi i paziami, pociągnął za sobą cały orszak francuski.
Wielka brama, prowadząca na dziedziniec, była otwarta; Guiche wjechał, a za nim Bragelonne, de Wardes, Manicamp i trzech, czy czterech innych.
Tam odbyto pewien rodzaj narady wojennej; naradzano się nad środkami utrzymania godności ambasady.
Bragelonne wniósł, aby uszanowano prawo pierwszeństwa.
De Wardes proponował podpalić miasto.
Ta rada wydawała się Manicampowi za gwałtowną.
Radził, aby najprzód iść na spoczynek, i to było najrozumniej.
Na nieszczęście, aby tej rady usłuchać, dwóch brakowało rzeczy:
Mieszkań i łóżek.
Hrabia de Guiche namyślał się czas jakiś, potem rzekł donośnym głosem:
— Kto mnie kocha, za mną!...
— Czy i słudzy?... — zapytał paź, zbliżając się.
— Wszyscy — odrzekł uniesiony. — Dalej panowie. Manicamp!... prowadź nas do domu, który ma zajmować księżniczka.
Nie odgadując zamiaru hrabiego, przyjaciele ruszyli za nim, a za nimi tłum ciekawych, pragnąc poznać nieodgadniony zamiar.




ROZDZIAŁ XVI.
NA MORZU.

Następny dzień byt spokojny, wiatr jednak dął ustawicznie.
Słońce wstało czerwone, odbijając promienie od ciemnych fal.
Ze szczytów wież patrzono cierpliwie.
Około jedenastej zrana dano znać, że obcy statek przybywa. Statek ten płynął z rozwiniętemi żaglami, a dwa inne postępowały za nim w niejakiej odległości.
Biegły one jak strzały, wypuszczone przez silnego łucznika, pomimo, że morze było wzburzone i wstrzymywało szybkość ich biegu, rzucając niemi to na prawą, to na lewą stronę.
Wkrótce z kształtu statków i koloru flagi poznano flotę angielską, mającą na czele statek z powiewającą banderą admiralską, na którym płynęła księżniczka.
Wiadomość, że księżniczka przybywa, natychmiast rozeszła się po mieście; szlachta francuska przybiegła do portu, a lud zajął wybrzeża. We dwie godziny dwa statki połączyły się z admiralskim i wszystkie trzy, nie mogąc stanąć w porcie, zarzuciły kotwice pomiędzy Havre i Heve.
Po dokonaniu tego, statek admiralski powitał Francję dwunastoma wystrzałami, na które odpowiedziała strzał po strzale warownia Franciszka I-go.
Natychmiast mnóstwo łodzi, ozdobionych kobiercami i bogatemi materjami, wypłynęło na morze; miały one przewieźć szlachtę francuską do przybyłych angielskich okrętów.
Lecz ponieważ już w porcie były gwałtownie miotane bałwanami, łatwo było wnioskować, że żadna z nich nie zdoła dopłynąć do przeznaczonego miejsca.
Pomimo to, statek sterniczy gotował się do wypłynięcia na morze, aby się oddać pod rozkazy admirała angielskiego.
Hrabia de Guiche upatrywał właśnie silnego statku, na którym możnaby dostać się do okrętów angielskich, gdy zauważył manewry statku sterniczego.
— Raulu — rzekł — czy nie wstyd dla istot rozumnych i silnych, jak my, lękać się szalonej wściekłości wiatru i wody?
— Właśnie tę samą czyniłem sobie uwagę — odpowiedział Bragelonne.
— A co, panie de Wardes, czy chcesz wsiąść na ten statek i jechać z nami?
— Ostrożnie, bo się potopicie — mówił Manicamp.
— I Bóg wie po co — odrzeknie de Wardes — nie zdołacie nawet dopłynąć do statków.
— A więc odmawiasz?
— Tak. Chętnie zginę w walce z ludźmi — odpowiedział, z pod oka spoglądając na Bragelonna — ale najmniejszej ochoty nie mam potykać się z chłodnemi falami.
— I ja to samo — dodał Manicamp — chociażbym nawet przybył do statków, nie mam ochoty poniewierać ostatniej sukni, która mi pozostaje. Słona woda plami.
— Zatem i ty odmawiasz?... — zawołał Guiche.
— Zupełnie i proszę uprzejmie wierzyć mi...
— Ale patrzcie — zawołał de Guiche — patrzcie, de Wardes i Manicamp, tam z pokładu admiralskiego księżniczka na nas patrzy.
— Tembardziej nie mam ochoty narażać się na śmieszność skąpania.
— I to ostatni twój wyraz, panie de Manicamp?
— Ostatni.
— A twój, panie de Wardes?
— Także.
— Zatem sam popłynę.
— Nie sam — odezwał się Raul — ja z tobą wsiadam, naturalnie.
Raul, wolny od wszelkiej namiętności, zimna krwią mierząc niebezpieczeństwo, dał się chętnie wciągnąć w sprawę, która trwożyła pana de Wardes.
Właśnie statek ruszał, gdy hrabia de Guiche zawołał:
— Hola! nam trzeba dwóch miejsc.
I, zawinąwszy pięć, czy sześć pistolów w kawałek papieru, rzucił je przewoźnikom.
— Zdaje się, że panowie nie lękacie się słonej wody — rzekł sternik.
— My niczego się nie boimy — odpowiedział hrabia de Guiche.
— Zatem siadajcie, panowie.
Statek zbliżył się do brzegu, a młodzi ludzie jeden po drugim wskoczyli nań.
— Dalej, śmiało, dzieci — rzekł de Guiche — jeszcze jest dwadzieścia pistoli w tej kiesce, a jeżeli szczęśliwie przybijecie do statku admiralskiego, będą one waszemi.
Natychmiast zaczęto robić wiosłami i lekka łódź wyniosła się nad wzburzone bałwany.
Wszyscy obecni zainteresowali się tym śmiałym odjazdem; cała ludność Havru goniła łódź spojrzeniami.
Niekiedy wątła łódź spływała nad pieniące bałwany; potem nagle zapadała się w przepaść ryczącą i zdawało się, że ginie.
Po godzinnej walce z żywiołami, łódź przybyła nakoniec do statku admiralskiego, od którego właśnie odpływały dwie łodzie, mające jej iść w pomoc.
Na pokładzie admiralskiego okrętu, opatrzonego baldachimem i firankami, stała królowa wdowa i młoda księżniczka, mając przy boku admirała, hrabiego Norfolk. Z trwogą patrzyły na słabą łódkę to wynosząca w górę, to znowu rzucaną w przepaść.
Osada okrętowa dziwiła się odwadze walecznych, zręczności sternika i sile majtków.
Radosny okrzyk powitał ich przybycie.
Hrabia de Norfolk, piękny dwudziestosześcioletni młodzieniec postąpił ku nim.
Hrabia de Guiche i Bragelonne lekkim krokiem szli po schodach i, wiedzeni przez hrabiego Norfolk, złożyli ukłony księżniczce.
Uszanowanie, a nadewszystko pewien rodzaj bojaźni, z której nie umiał sobie zdać sprawy, nie dozwoliły hrabiemu de Guiche uważnie patrzeć na młodą księżniczkę.
Ona zaś przeciwnie zwróciła zaraz na niego uwagę i zapytała matkę:
— Czyż to nie księcia widzieliśmy na łódce?
Królowa wdowa, która doskonale znała księcia, uśmiechnęła się z tej miłości własnej u córki i odpowiedziała:
— Nie, to hrabia de Guiche, jego ulubieniec.
Po tej odpowiedzi, księżniczka musiała powstrzymać instynktowną życzliwość, wywołaną przez odwagę hrabiego.
W chwili, kiedy księżniczka zadawała pytanie o hrabiego de Guiche, ten ośmielił się podnieść na nią oczy i porównać oryginał z portretem.
Kiedy ujrzał jej bladą twarz, żywe oczy, włosy ciemne, usta drżące i postawę prawdziwie królewską, która zarazem zdawała się dziękować i tchnąć odwagą, doznał tak silnego wzruszenia, że gdyby nie Raul, byłby się zachwiał na nogach.
Wzrok przyjaciela i życzliwe spojrzenie księżniczki wróciły mu przytomność.
W krótkich wyrazach przedstawił swoje posłannictwo i powitał, stosownie do godności, admirała i innych panów angielskich, otaczających księżniczkę.
Raul zaprezentował się zkolei i mile był przyjęty; wszyscy wiedzieli, ile hrabia de La Fere przyczynił się do powrotu Karola I-go na tron, a prócz tego hrabia prowadził układy, które przywiodły do Francji wnuczkę Henryka IV-go.
Raul doskonale mówił po angielsku; ofiarował się więc za tłomacza swojemu przyjacielowi w rozmowie z panami angielskimi, którzy nie znali języka francuskiego.
W tej chwili ukazał się młodzieniec cudnej urody, świecący bogatem ubraniem i bronią. Zbliżył się do księżniczek, rozmawiających z hrabia Norfolk, i wyrzekł głosem, który zdradzał jego niecierpliwość:
— Panie, trzeba wylądować.
Na te wyrazy księżniczka powstała i chciała przyjąć rękę, którą jej podawał młodzieniec z żywością, pełną dziwnego wzruszenia, gdy admirał stanął pomiędzy nią a młodzieńcem.
— Cierpliwości, milordzie Buckingham — rzekł — wylądowanie dla dam jest niemożliwe. Teraz morze jest wzburzone; lecz o godzinie czwartej wiatr ucichnie i wieczorem będzie można wyładować.
— Za pozwoleniem, milordzie, — odpowiedział Buckingham ze złością, której nie starał się ukryć. — Zatrzymujesz księżniczki, nie mając do tego prawa. Na nieszczęście, one już do Francji należą i Francja upomina się o nie przez swoich posłów.
I wskazał ręką hrabiego do Guiche i Raula, którym się ukłonił.
— Nie sądzę — odpowiedział admirał — aby ci panowie chcieli narażać życie tak dostojnych osób.
— Milordzie, ci panowie przybyli pod wiatr, a nie sądzę, aby z wiatrem było równie wielkie niebezpieczeństwo.
— Ci panowie są nieustraszeni — wtrącił admirał. — Widziałeś pan, że wielu było w porcie, a nikt nie miał odwagi im towarzyszyć. Oni zaś, pragnąc co rychlej złożyć hołd księżniczce i jej czcigodnej matce, nie lękali się burzy, strasznej nawet dla majtków. Lecz ci panowie, których stawiam za przykład marynarzom, nie mogą być przykładem dla dam.
Spojrzenie, rzucone ukradkiem przez księżniczkę, wywołało rumieniec na twarz hrabiego.
Spojrzenia tego nie dojrzał Buckingham. Oczy jego strzegły tylko Norfolka. Widać, że był zazdrosny o admirała i pałał żądzą wyrwania dam z jego pokładu, na którym on był królem.
— Zresztą — odpowiedział Buckingham — odwołuję się do zdania księżniczki.
— A ja, milordzie — odpowiedział admirał — odwołuje, się do mojego sumienia i odpowiedzialności. Przyrzekłem, że odwiozę księżniczkę zdrową do Francji i muszę dotrzymać słowa.
— Jednakże...
— Słowa twoje są zbyteczne, milordzie.
— Milordzie, zważaj na to, co mówisz — z dumą odpowiedział Buckingham.
— Najzupełniej zważam i raz jeszcze to powtórzę. Ja, milordzie, tutaj dowodzę i wszystko jest mi posłuszne; morze, wiatr, statki i ludzie.
Słowa te były wyrzeczone z dumą i godnością. Raul uważał, jakie one wrażenie sprawią na Buckinghamie. Buckingham zadrżał na całem ciele i musiał się oprzeć o podporę namiotu, aby nie upaść; oczy jego zaszły krwią, ręka igrała rękojeścią miecza.
— Milordzie — odezwała się królowa — wybacz, ale jestem zupełnie zdania hrabiego Norfolk — zresztą, choćby nawet czas był tak piękny, jak jest mglisty i wietrzny, powinniśmy poświęcić kilka godzin czasu dla oficera, który nas z taką troskliwością i szczęśliwie przywiózł do brzegów Francja, gdzie ma nas pożegnać.
Buckingham, zamiast odpowiedzieć, spojrzał na księżniczkę.
Henrjetta, zasłonięta firankami, nie słyszała tej sprzeczki, albowiem z zajęciem patrzyła na hrabiego de Guiche, rozmawiającego z Raulem.
Był to nowy cios dla Buckinghama, który w spojrzeniu księżniczki odgadywał więcej, aniżeli ciekawość.
Oddalił się chwiejnym krokiem i zaczepił o wielki maszt.
— Pan Buckingham — rzekła królowa matka po francusku — nie ma nóg marynarza i dlatego jak najprędzej pragnie być na stałym lądzie.
Młodzieniec posłyszał te wyrazy, zbladł, opuścił ręce i oddalił się, łącząc w ciężkiem westchnieniu dawną miłość i świeżą nienawiść.
Tymczasem admirał, nie zważając na gniew Buckinghama, przeprowadził księżniczki do pokoju, gdzie zastawiono pyszny obiad.
Admirał zajął miejsce po prawej stronie przy Henrjecie, hrabiemu de Guiche zostawiając lewą.
Miejsce to zwykle zajmował Buckingham.
Dlatego, kiedy wszedł on do sali jadalnej, z boleścią zobaczył, że przeznaczono mu miejsce przy królowej wdowie, której winien był tylko uszanowanie. Hrabia de Guiche, blady ze szczęścia, jak Buckingham z gniewu, siedział przy księżniczce, drżąc cały, bowiem jej jedwabna suknia, dotykając go, napełniała rozkoszą i cierpieniem, dotąd nieznanem.
Po obiedzie, Buckingham poskoczył, aby podać rękę księżniczce.
Lecz teraz przyszła kolej na hrabiego de Guiche, aby dać księciu naukę.
— Milordzie — rzekł — bądź tak dobry i nie stawaj pomiędzy Jej Królewską Wysokością a mną. Od tej chwili Jej Królewska Wysokość należy do Francji a dotykając mojej ręki, dotyka ręki księcia, swojego przyszłego małżonka.
Wymawiając te wyrazy, podał rękę księżniczce z widoczną bojaźnią, zarazem jednak z tak szlachetną odwagą, że anglicy nie mogli się wstrzymać od szmeru podziwu, a Buckingham nie mógł stłumić westchnienia.
Raul, który kochał, wszystko rozumiał. Rzucił więc na swojego przyjaciela jedno z tych spojrzeń, które przyjaciel, lub matka rzucają na dziecię, lub przyjaciela, gdy się zapomina.
Nakoniec, około drugiej, słońce się ukazało, wiatr ucichł, morze wygładziło się, jak lśniące zwierciadło i mgła rozdarła się w kawałki. Wtedy ukazały się piękne brzegi Francji z tysiącami białych domów, odbijając to na zielonem tle drzew, to na błękicie niebios.




ROZDZIAŁ XVII
NAMIOTY.

Admirał, jakeśmy widzieli, postanowił nie zważać na groźby i uniesienia księcia de Buckinghama. Zresztą, od chwili odpłynięcia z Anglji, musiał się z niemi oswoić. Hrabia de Guiche mało sobie robił z niechęci, jaka książę mu okazywał, a zarazem nie czuł żadnej sympatii dla ulubieńca Karola II-go. Królowa matka, bardziej doświadczona i mająca więcej zimnej krwi, panowała nad obecnem położeniem i, pojmując jego niebezpieczeństwo, gotowa była przeciąć węzeł, gdyby przyszła stosowna chwila.
Nakoniec admirał, z wyrachowaną powolnością dał rozkaz, aby łodzie odpływały. Buckingham przyjął te rozkazy z takiem uniesieniem, że zdawało się, iż rozum utracił. Na rozkaz hrabiego Norfolk, wielka łódź, zasłana kobiercami, powoli zbliżyła się do okrętu admiralskiego: mogła ona pomieścić dwudziestu wioślarzy i piętnastu podróżnych. Aksamitne kobierce z herbami angielskiemi, wieńce z kwiatów składały najpiękniejszą ozdobę tej łodzi prawdziwie królewskiej. Zaledwie łódź przybiła do okrętu, zaledwie majtkowie wzięli wiosła do ręki, czekając, jak żołnierze na księżniczkę, gdy Buckingham przybiegł zamówić sobie miejsce.
Lecz królowa wstrzymała go.
— Milordzie — rzekła — nie przystoi, abyś, wysadziwszy nas na ląd, nie pomyślał o mieszkaniu dla nas. Proszę cię, uprzedź nas w Hawrze i czuwaj, aby wszystko było w porządku.
Był to nowy cios dla księcia, cios tem dotkliwszy, że niespodziewany. Sądził, że przy księżniczce pozostanie przez czas płynięcia i ostatnich chwil pobytu z nią użyje korzystnie. Lecz rozkaz był wyraźny.
Admirał, który go usłyszał, zawołał natychmiast.
— Łódka na morze!...
Wykonano rozkaz z pośpiechem, zwykłym na statkach wojennych.
Buckingham jeszcze raz z rozpaczą spojrzał na księżniczkę, błagalnie na królowę, a z gniewem na admirała. Księżniczka udała, że go nie widzi. Królowa odwróciła głowę. Admirał śmiać się zaczął.
Buckingham, widząc to, o mało co nie przyskoczył do hrabiego Norfolk.
Królowa matka powstała.
— Jedź pan — rzekła z powagą.
Młody książę jeszcze się zatrzymał i, spoglądając wkoło siebie, odezwał się z wielkiem wysileniem:
— A panowie, panie de Guiche i panie de Bragelonne, czy mi nie będziecie towarzyszyli?...
Hrabia de Guiche ukłonił się.
— Jestem, równie jak pan de Bragelonne na rozkazy królowej, — odpowiedział; — wypełnimy, co ona nam zaleci.
I spojrzał na młodą księżniczkę, która spuściła oczy.
— Wybacz, panie Buckingham, — odezwała się królowa, — pan hrabia de Guiche reprezentuje tutaj księcia, i on właśnie winien nas przyjmować, jak my przyjmowaliśmy go w Anglji; nie może ci więc towarzyszyć, tembardziej, że pragniemy go nagrodzić za odwagę, jaką okazał przybywając do nas w czasie burzy!
Buckingham otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz czy myśli, czy wyrazów nie znalazł, bo nie wydał głosu i, odwróciwszy się jakby obłąkany, wskoczył do łódki.
Przybywszy na brzeg, tak stracił przytomność, że gdyby nie był spotkał posłańca, którego wyprawił dla wynajęcia mieszkań, nie widziałby, dokąd ma się udać.
Przybywszy do domu, który mu wskazano, zamknął się w nim, jak Achilles w namiocie.
Łódź, która miała przewieźć księżniczki, odbiła od statku admiralskiego, gdy Buckingham wysiadał na ląd.
Za nią płynęła inna łódź, napełniona oficerami, dworzanami i poufnymi.
Cała ludność Havru, powsiadawszy na lodzie rybackie i małe statki normandzkie, popłynęła naprzeciw statkowi królewskiemu.
Działa warowni grzmiały; statek admiralski i dwa inne odpowiadały salwami, dym, wychodzący ze spiżowych paszczęk, zaciemniał jasny błękit nieba.
Gdy księżniczka wysiadła na brzeg, odezwała się wesoła muzyka, towarzysząc każdemu jej krokowi.
Kiedy postępując ku środkowi miasta, małą nóżką stąpała po drogich kobiercach, zasłanych kwiatami, hrabia de Guiche i Raul, wymknąwszy się z pomiędzy anglików, śpiesznie podążali ku miejscu, przeznaczonemu na mieszkanie dla księżniczki.
— Śpieszmy się — mówił Raul do hrabiego de Guiche — bo wnosząc z charakteru, jaki poznałem w Buckinghamie, spodziewać się należy, że zgotuje nam jakie nieszczęście.
— Bądź spokojny, — odpowiedział hrabia — mamy pana de Wardes, który jest uosobiona stałością i Manicampa, który mógłby wyobrazić łagodność.
Pomimo to pospieszali i w pięć minut stanęli przed ratuszem. Zatrzymał ich tłum ludu, zgromadzony na placu.
— Dobrze — rzekł hrabia de Guiche — zdaje się, że nasze mieszkanie gotowe.
W rzeczy samej, na placu, przed ratuszem, wznosiło się osiem wytwornych namiotów, na których powiewały połączone herby Francji i Anglji. Ratusz opasany był namiotami, jakby różnokolorowym pasem; dziesięciu paziów i dwudziestu jeźdźców trzymało straż przed nimi. Te zaimprowizowane mieszkania wystawione były w nocy. Obite wewnątrz i zewnątrz najbogatszemi makatami, jakie pan de Guiche mógł znaleźć w Havrze, otaczały zupełnie ratusz, to jest mieszkanie księżniczki; namioty te połączone były z sobą sznurami jedwabnemi, strzeżonemi przez wojsko, tak że plan Buckinghama byt zupełnie zniweczony, jeżeli pragnął on samym tylko anglikom zapewnić przystęp do ratusza.
Miejsce bliskie u wejścia na schody gmachu, które nie zostało zawarte tym jedwabnym sznurem, strzeżone było przez dwa namioty, podobne do pawilonów, których drzwi znajdowały się wprost siebie. Namioty te należały do hrabiego de Guiche i Raula, w czasie ich nieobecności zajęte były jeden przez pana de Wardes, drugi przez pana de Manicamp. Około tych dwóch namiotów i sześciu innych, mnóstwo oficerów, szlachty i paziów błyszczało jedwabiem i złotem. Wszyscy z bronią u boku czekali na skinienie hrabiego de Guiche, lub wicehrabiego de Bragelonne, dwóch naczelników ambasady. W chwili kiedy dwaj młodzieńcy ukazali się na końcu ulicy, wychodzącej na plac, ujrzeli młodzieńca, pędzącego galopem. Jeździec rozpychając tłum ciekawych, wydał okrzyk rozpaczy na widok namiotów.
Był to Buckingham, który, przywdziawszy świetny strój, przybywał oczekiwać na księżniczkę i królowę matkę w ratuszu.
Przy wejściu pomiędzy namioty, zatamowano mu drogę tak, że musiał się zatrzymać. Buckingham, nie władając sobą, podniósł pręt. Wtem dwaj oficerowie chwycili go za ręce.
Jednym z tych oficerów był pan de Wardes, który w tej chwili wydawał jakieś rozkazy, odebrane od hrabiego de Guiche. Na krzyk, sprawiony przez Buckinghama, Manicamp, powstał z właściwem sobie lenistwem i ukazał się z poza firanek.
— Co to za hałas?... — zapytał ze zwykłą łagodnością.
Przypadek zrządził, że w chwili, gdy się odezwał, hałas ustał, że zaś głos jego był mity, wszyscy słuchali go z przyjemnością.
Buckingham odwrócił się i spojrzał na wychudłą twarz i osłabione ciało.
Zapewne postać naszego szlachcica, przybrana skromnie, jakeśmy powiedzieli, nie nakazywała uszanowania, bo odrzekł z lekceważeniem:
— Co pan jesteś za jeden?...
Manicamp wsparł się się na żołnierzu ogromnej postawy i odpowiedział spokojnie:
— A pan co za jeden?...
— Ja jestem milord, książę de Buckingham. Wynająłem wszystkie domy, otaczające ratusz, a ponieważ nająłem je, do mnie one należą, a skoro do mnie należą, mam prawo przystępu do nich i nikt nie może tamować mi przejścia.
— A któż panu wzbrania?... — zapytał pan de Manicamp.
— Pańskie straże.
— Bo pan chcesz jechać konno, a dany jest rozkaz, aby tylko pieszych przepuszczać.
— Nikt, oprócz mnie nie ma prawa wydawać rozkazów — rzekł Buckingham.
— Jakto, panie?... — zawołał Manicamp milutkim głosem — racz wytłómaczyć mi tę zagadkę.
— Ponieważ, jak powiadam, wszystkie te domy wynająłem.
— Wiemy o tem: bo dla nas tylko plac został.
— Mylisz cię pan, plac, równie jak domy, do mnie należy.
— Przebacz pan, jesteś w błędzie. U nas mówią, że plac jest królewski, a że my jesteśmy królewskimi posłami, plac należy do nas.
— Panie, pytałem, kto jesteś, — zawołał Buckingham, rozdrażniony zimną krwią mówiącego.
— Nazywam się Manicamp, — odpowiedział słowiczym głosem zapytany.
Buckingham wzruszył ramionami.
— Jednem słowem. — rzekł, — kiedy wynajmowałem domy, otaczające ratusz, plac był pusty: te budy zaciemniają widok i proszę je uprzątnąć.
Cichy szmer przebiegł wśród tłumu obecnych. Hrabia de Guiche przybył w tej chwili, rozdzielając tłum, który go przegradzał od Buckinghama, za nim postępował Raul, a pan de Wardes zbliżał się z drugiej strony.
— Za pozwoleniem, milordzie, — rzekł — jeżeli masz skarżyć się o co, to udaj się do mnie, bo właśnie ja wydałem plan tej budowy.
— A ja zwracam pańską uwagę, że wyraz buda niebardzo jest grzecznym — dodał uprzejmie Manicamp.
— Co pan mówiłeś?... — dodał de Guiche.
— Mówiłem, panie hrabio, — odparł Buckingham z wyrazem widocznego gniewu, chociaż miarkowanego obecnością równego sobie, mówiłem, że niepodobna, aby te namioty tu pozostały.
— Niepodobna?... — zapytał hrabia, — a to dlaczego?...
— Ponieważ mi zawadzają.
Hrabiemu de Guiche już wyrwało się poruszenie zniecierpliwienia. gdy jeden rzut oka Raula powstrzymał go.
— Powinny mniej panu przeszkadzać, niż nadużycie prawa pierwszeństwa, jakiegoś sobie pozwolił.
— Nadużycie?...
— Nieinaczej. Wyprawiłeś pan posłańca, który w twojem imieniu wynajął wszystkie w mieście mieszkania, nie troszcząc się o Francuzów, którzy przybyć mieli na spotkanie księżniczki. To nie po bratersku, mości książę, jak na reprezentanta przyjaznego narodu.
— Ląd należy do tego, kto go pierwszy zajmie — rzekł Buckingham.
— Ale nie we Francji, Mości książę.
— A to dlaczego nie we Francji?...
— Bo to jest kraj grzeczności.
— Cóż to ma znaczyć?... — zawołał Buckingham tak gwałtownie, że obecni cofnęli się, czekając na niezawodne starcie.
— To znaczy, panie, — odpowiedział Guiche, blednąc, że kazałem wystawić to mieszkanie dla mnie i moich przyjaciół, jako jedyne schronienie ambasady francuskiej i że je zamieszkam wraz z moimi przyjaciółmi, dopóki silniejsza wola, albo raczej wyższa od pańskiej z niego mnie nie odwoła.
— Zapewne ta — odpowiedział Buckingham, chwytając rękojeść szpady.
W tej chwili, kiedy bogini niezgody zapaliła umysły i miecze zwróciła ku piersiom ludzkim, Raul łagodnie położył rękę na ramieniu księcia.
— Jedno słowo, milordzie, — rzekł do niego.
— Moje prawa, moje prawa!... — wołał burzliwy młodzieniec.
— Właśnie w tym względzie chciałbym z panem pomówić — odpowiedział Raul.
— Dobrze, ale nie lubię długiej rozprawy.
— Jedno tylko zadam pytanie; przekonasz się pan, że nie można być zwięźlejszym.
— Mów pan, słucham.
— Czy to pan, czy książę Orleański ma zaślubić wnuczkę Henryka IV-go?...
— Co pan mówisz?... — zapytał Buckingham, cofając się przerażony.
— Odpowiedz pan, proszę — spokojnie nalegał Raul.
— Panie, czy chcesz ze mnie żartować?... — zapytał Buckingham.
— Odpowiedz pan, a to mi wystarczy. Według mego zdania, nie pan zaślubiasz księżniczkę angielską.
— Zatem pan wiesz to dobrze.
— Przepraszam... z pańskiego postępowania trudno to wywnioskować.
— Ale co znaczy to pytanie?...
Raul zbliżył się do księcia.
— Pańskie uniesienia — rzekł cicho — podobne są do zazdrości, czy wiesz o tem, milordzie?... Zazdrość zaś nie daje się pojąć, gdy kobieta, która jest jej przedmiotem, nie jest ani żoną, ani kochanką; tu zaś tem bardziej, gdy ta kobieta jest księżniczką.
— Panie zawołał Buckingham — czy chcesz znieważać księżniczkę Henriettę?...
— Chyba pan ją znieważasz, milordzie — zimno odpowiedział Bragelonne — przed chwilą na statku admiralskim doprowadziłeś królowę do ostateczności i nadużyłeś cierpliwości admirała; patrzyłem na ciebie, milordzie, i myślałem, żeś szalony, ale teraz odgaduję charakter tego szaleństwa.
— Panie!...
— Za pozwoleniem, jeden wyraz dodam. Myślę, że tylko ja pomiędzy Francuzami to odgadłem.
— Ale czy pan wiesz — rzekł Buckingham, drżąc z gniewu i niecierpliwości zarazem — że mowa twa zasługuje na ukaranie.
— Miarkuj wyrazy, milordzie — rzekł Raul z dumą; — nie pochodzę z krwi, której zapędy można karać, przeciwnie zaś ty — pochodzisz z rodu, którego zamiary są podejrzane dla Francuzów; powtarzam więc, strzeż się, milordzie.
— Jakto?... czy pan mi grozisz?...
— Jestem synem hrabiego de La Fere, panie de Buckingham; i nigdy nie grożę, bo zaraz uderzam. Rozumiesz więc, oto moja groźba.
Buckingham ścisnął pięści, lecz Raul mówił dalej, jakby tego nie widział.
— Przy pierwszym wyrazie nieprzyzwoitym, jakiego sobie pozwolisz... O!... bądź cierpliwym, panie Buckingham, jak ja nim byłem.
— Pan?...
— Tak.
— Dopóki księżniczka znajdowała się na ziemi angielskiej, milczałem; lecz, kiedy stanęła we Francji, teraz, gdyśmy ją przyjęli w imieniu księcia, za pierwszą zniewagę, jakiej się względem niej dopuścisz twojem szalonem uczuciem, ja jednego z dwóch użyję środków, albo ogłoszę twoją niedorzeczność publicznie i ze wstydem do Anglji cię wyślą, albo, jeżeli to wolisz, publicznie pchnę cię sztyletem. Zresztą, ten środek zdaje mi się niestosownym i wstrzymam się od niego.
Buckingham zbladł bardziej, niż koronki otaczające mu szyję.
— Panie de Bragelonne — rzekł — czy to tak szlachcic przemawia?...
— Szlachcic, tylko, że do szaleńca mówi. Wylecz się, milordzie, a co innego usłyszysz.
— O!... panie de Bragelonne — mówił książę głosem stłumionym, ręką dotykając szyi — widzisz, że umieram.
— Gdyby się teraz to przytrafiło — odrzekł Raul ze zwykłą zimną krwią, — uważałbym to za szczęście, bo taki wypadek uchroniłby od wszystkich żarcików, ciebie, panie, i te znakomite osoby, które kompromitujesz.
— Ach!... masz pan słuszność — odrzekł zrozpaczony młodzieniec, — umrzeć!... tak, lepiej umrzeć, niż tyle cierpieć.
I dotknął ręką sztyletu, którego rękojeść ozdobiona była drogiemi kamieniami.
Raul oderwał mu rękę.
— Panie — rzekł — jeżeli się nie zabijesz, popełnisz śmieszność; jeżeli zaś odbierzesz sobie życie, splamisz swoją krwią suknię weselną księżniczki angielskiej.
Buckingham milczał przez chwilę. W tym czasie widać było, jak usta jego drżały, oczy rzucały niepewne spojrzenia, wyglądał jak obłąkany.
Nagle zawołał:
— Panie de Bragelonne, nie znam szlachetniejszego od ciebie człowieka; jesteś godnym synem najzacniejszego szlachcica, jakiego znam na ziemi. Zajmij pan swoje namioty.
I objął ramionami szyję Raula.
Wszyscy obecni, oczarowani tym niespodziewanym widokiem, zaczęli klaskać w ręce i wykrzykiwać radośnie.
Hrabia de Guiche zkolei uścisnął Buckinghama, może niebardzo chętnie, ale go uściskał.
Było to jakby danie znaku do powszechnej radości. Anglicy i francuzi którzy dotąd patrzyli na siebie z pod oka, pobratali się prawie w tej chwili.
Jednocześnie nadszedł orszak księżniczek, który, gdyby nie Bragelonne, zastałby walczących i kwiaty krwią zalane.
Na widok chorągwi, wszystko się uspokoiło.




ROZDZIAŁ XVIII.
NOC.

Zgoda panowała pośród namiotów. Anglicy i Francuzi wyprzedzali się w grzeczności wobec dostojnych osób, które pragnęli uczcić. Anglicy posłali francuzom kwiaty, które przygotowali na uczczenie młodej księżniczki. Francuzi zaprosili anglików na wieczerzę, którą mieli wyprawić nazajutrz. Księżniczka była przedmiotem ustawicznych hołdów. Wyglądała jak królowa, dla niektórych była bożyszczem.
Królowa matka najserdeczniej przyjmowała francuzów; Francja była jej ojczyzną, a w Anglji zbyt wiele wycierpiała, aby o Francji mogła zapomnieć. Nauczyła swą córkę z miłości własnej cenić kraj, w którym obie znajdowały gościnność i w którym świetna przedstawiała się im przyszłość. Kiedy księżniczki przybyły, kiedy lud powoli rozchodził się, kiedy wreszcie zapadająca noc okryła pomroką morze, port, miasto i pola, ożywione szczęśliwym wypadkiem, hrabia de Guiche wszedł do swojego namiotu i usiadł na szerokiej ławie z wyrazem tak ciężkiej boleści, że Bragelonne nie spuścił z niego oka. Hrabia przechylił się na ławie, głowo oparł na ręce i ciężko wzdychał.
— Ty cierpisz, przyjacielu?... — zapytał Raul.
— Okropnie.
— Ciałem, nieprawdaż?
— Tak, ciałem.
— Dzień był utrudzający — pochwycił młodzieniec, zatapiając badawcze spojrzenie.
— Tak sądzę, że sen mnie pokrzepi.
— Czy mam cię samego zostawić?
— Zostań; chcę z tobą pomówić.
— Nie pozwolę ci mówić, aż sam ciebie wybadam.
— Badaj wiec.
— Ale bądź szczery.
— Jak zawsze.
— Czy wiesz, dlaczego Buckingham tak się wściekał?
— Domyślam się.
— On kocha księżniczkę, nieprawdaż?
— Przynajmniej tak można sądzić.
— Słuchaj mnie, to dzieciństwo.
— Tym razem mylisz się, Raulu, w jego oczach, ruchach, widziałem cierpienie, niewymowną boleść.
— Jesteś poetą, mój hrabio, wszędzie widzisz poezję.
— A przedewszystkiem miłość.
— Nawet tam, gdzie jej niema.
— Gdzie jest.
— Może i masz słuszność — odrzekł Raul po chwili milczenia. — sądzę jednak, że lord Buckingham nie jest niebezpieczny.
— Być może, ale natrętny. Przybywszy tutaj, o mało nie pokłócił nas z anglikami i gdyby nie twoja roztropność, kto wie, do czegoby nie przyszło.
— Ale jak potem spadł z tonu.
— Patrzyłem na to i osłupiałem, mówiłeś coś pocichu i cóż mówiłeś? Sądzisz, że kocha ją, mówisz, że namiętność nie tak łatwo ustępuje, dowodzisz, że niebardzo jest rozkochany.
Hrabia de Guiche takim tonem wymówił te ostatnie słowa, że Raul podniósł głowę. Szlachetna twarz młodzieńca objawiała niezadowolenie, łatwe do odgadnięcia.
— To, co mu powiedziałem — odrzekł Raul — chętnie i tobie powtórzę, oto treść: Panie, spoglądasz okiem zazdrości i ubliżającej zalotności na siostrę twojego króla, która nie jest twoją narzeczoną i nie może być twoją kochanką; uchybiasz więc tym, którzy przybyli, by przywieźć mężowi młodą narzeczoną.
— Ty mu to powiedziałeś?... — zapytał hrabia de Guiche, rumieniąc się.
— Słowo w słowo, nawet dalej zaszedłem.
Guiche poruszył się.
— Powiedziałem mu: Jak patrzyłbyś, mój panie, na szaleńca, gdyby się taki pomiędzy nami znajdował, na szaleńca, któryby inne karmił uczucia, oprócz należnego uszanowania dla księżniczki, zaręczonej naszemu panu?
Te słowa tak były skierowane do hrabiego de Guiche, że zbladł i zaledwie zdołał jednę rękę wyciągnąć do Raula, a drugą zakryć czoło i oczy.
— Ale Bogu dzięki — mówił dalej Raul, nie zważając na ruchy przyjaciela: — francuzi, których nazywają lekkimi i nierozważnymi, umieją zastosować swoje uczucia i wziąć je pod surowy rozbiór wobec kwestyj przyzwoitości. Prócz tego, dodałem, wiedz, panie de Buckingham, że szlachta francuska służy swoim monarchom, zarówno poświęcając im swe namiętności, jak majątek i życie, a kiedy wypadkiem szatan wznieca w nas złe myśli, które palą serce, krwią własną gasimy pożar i tym sposobem potrójnie ocalamy nasz honor — honor kraju, ukochanej osoby i własny. Tak my postępujemy, panie de Buckingham, tak winien postąpić człowiek prawy. Otóż tak, mój przyjacielu, mówiłem do pana Buckingham i skłoniłem go do przyznania mi zupełnej słuszności.
Hrabia de Guiche ze schyloną głową słuchał słów Raula, a gdy ten skończył, wyprostował się nagle i drżącą ręką pochwycił dłoń Bragelonna.
— Dobrześ powiedział — rzekł stłumionym głosem — jesteś zuch, mój przyjacielu. Dziękuję ci. Teraz, proszę cię, zostaw mnie samego. Potrzebuję spoczynku. Wiele rzeczy dzisiaj zachwiało moją głowę i serce. Jutro, kiedy przyjdziesz, innym mnie znajdziesz, zaręczam.
— Dobrze więc, odchodzę — rzekł Raul, oddalając się.
Hrabia zbliżył się do przyjaciela i serdecznie go uściskał.
Bragelonne wyszedł z namiotu krokiem powolnym, miarowym jak człowiek, pragnący widzieć, a nie być widzianym.
Ukryty w miejscu, z którego cały plac mógł obejmować, widział, jak firanki namiotu hrabiego de Guiche poruszają się i odchylają.
Za firankami nieznacznie rysowała się postać hrabiego, którego oczy oświetlone słabą jasnością, błyszczały, wlepione w mieszkanie księżniczki.
Lecz nie sami Guiche i Raul nie spali: okno jednego z domów, wychodzących na plac, było także otwarte. Było to okno domu, zajmowanego przez Buckinghama.
Przy świetle, wymykającem się z tego okna, widać było postać księcia, który, wsparty na poręczy, okrytej aksamitem, przesyłał do balkonu swoje modły i rojenia miłosne.
Bragelonne nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— O!... biedne serce, jak je oblężono — rzekł, myśląc o księżniczce.
Następnie, zwracając myśl do księcia, dodał:
— Strach doprawdy mężowi, na szczęście, że jest księciem i ma wojsko dla upomnienia się o swoje prawa.
Przez jakiś czas podglądał Bragelonne ruchy dwóch wzdychających i słuchał chrapania Manicampa, który spał z taką dumą, jakby miał na sobie niebieską, a nie fjoletową suknię. Nasyciwszy się dumaniem nocnem, powrócił spać do swojego namiotu z myślą, że może na jego bożyszcze w zamku Blois równie zawistnie zwracają się oczy.
— Ale czyż panna de Montalais nie jest tam silną strażą — rzekł głośno, wzdychając.




ROZDZIAŁ XIX.
Z HAVRU DO PARYŻA.

Nazajutrz odbywały się uroczystości z całą okazałością, na jaką zdobyć się mogły zasoby miasta. Po kilku godzinach, spędzonych w Havrze, zaczęto gotować się do odjazdu. Księżniczka, pożegnawszy flotę angielską i ukochaną ojczyznę przez uściśnienie jej bandery, wsiadła do karety, której towarzyszyć miał świetny i liczny orszak. Hrabie de Guiche spodziewał się, że książę Buckingham z admirałem powróci do Anglji; lecz młody szaleniec zdołał wmówić w królowę, że nie należy księżniczki prawie opuszczonej zostawiać w Paryżu. Kiedy postanowiono, że książę de Buckingham ma towarzyszyć księżniczce, zebrał on sobie dwór z oficerów i szlachty, mający tworzyć jego orszak. Tym sposobem armja postępowała ku Paryżowi, rozsiewając złoto i blask po wsiach i miastach, przez które przechodziła.
Cała droga była jedną wielką uroczystością. Hrabia de Guiche i książę Buckingham przesadzali się w hojności; Guiche aby w roztargnieniu stłumić pokusy; Buckingham, aby w sercu księżniczki zostawić pamięć ojczyzny, z którą wiązało ją wspomnienie szczęśliwych dni.
Ale, niestety! biedny książę przekonywał się, że obraz Anglji powoli nikł z oczów księżniczki, a natomiast głęboko zakorzeniało się przywiązanie do Francji. W rzeczy samej widzieć mógł, że jego nadskakiwania żadnej nie wzbudzały wdzięczności i że napróżno a wdziękiem kłusował na nieujeżdżonym koniu, spojrzenia księżniczki chyba przypadkowo zatrzymywały się na nim.
Niekiedy tylko zdarzało mu się usłyszeć parę słów księżniczki, ale te wyrazy jeszcze wydawały mu się wyrzutem.
— Dobrze, panie Buckingham — mówiła — przecież do rozumu przyszedłeś.
Albo takie zdanie Raula:
— Panie de Buckingham, zmęczysz pan konia.
Książę cierpliwie słuchał Raula, bo przeczuwał, chociaż nie miał na to dowodu, że Raul poskramiał uczucia hrabiego de Guiche i że, gdyby nie Raul, to hrabia, albo on sam, mogliby byli popełnić jakaś niedorzeczność. Od owej rozmowy, jaką dwaj młodzieńcy mieli przed namiotami w Havrze, w której Raul dał uczuć księciu de Buckingham niewłaściwość jego postępowania, książę mimowoli przywiązał się do Raula. Często wszczynał z nim rozmowę i prawie zawsze mówił albo o jego ojcu, albo o d‘Artagnanie, ich wspólnym przyjacielu, którego Buckingham, równie jak Raul, uwielbiał. Raul lubił rozmowę tej treści wobec pana de Wardes, którego przez całą drogę niepokoiła wyższość Bragelonna, a nadewszystko jego wpływ na umysł hrabiego de Guiche. Pan de Wardes posiadał to chytre i przenikliwe oko, które cechuje zły charakter; z posępności hrabiego odgadywał on miłosne uczucia dla księżniczki. Zamiast przedmiot ten traktować względnie, jak Raul, zamiast szanować przyzwoitość i obowiązki, pan de Wardes umyślnie potrącał najdrażliwszą strunę uczucia i dumy młodzieńczej. Zdarzyło się pewnego wieczora, w czasie noclegu w Mantes, że hrabia de Guiche i pan de Wardes rozmawiali z sobą, Buckingham zaś z Raulem używali przechadzki, a Manicamp bawił księżniczki, które go polubiły dla dowcipu i łagodnego charakteru.
— Przyznaj — rzekł pan de Wardes do hrabiego — że jesteś chory, a twój pedagog nieskutecznie cię leczy!
— Nie rozumiem cię — odpowiedział hrabia.
— Doskonale rozumiesz — zaczął znowu zły duch hrabiego — wiesz równie dobrze, jak ja, co chcę powiedzieć; widzisz dobrze, że spojrzenie księżniczki staje się łagodniejszem, gdy mówi do ciebie; pojmujesz, że lubi słuchać twojego głosu i czujesz, że z zajęciem słucha wierszy, które jej deklamujesz, a już tego także nie zaprzeczysz, że skarżyła się rano, iż źle spała.
— Prawda, panie de Wardes, prawda, ale na co o tem mówić?
— Czyż nie dobrze jest jasno patrzeć na rzeczy?
— O! nie; osobliwie kiedy te rzeczy mogą nas do szaleństwa przywieść.
I odwrócił się niespokojnie ku księżniczce, jakby, odpierając domysły pana de Wardes, chciał znaleźć ich potwierdzenie w jej oczach.
— Patrzaj, patrzaj — rzekł de Wardes — czy słyszysz, wola cię. Korzystaj ze sposobności, bo niema twego pedagoga.
Hrabia de Guiche nie mógł wytrzymać, nieprzeparte uczucie ciągnęło go ku księżniczce.
Pan de Wardes patrzył na oddalającego się z uśmiechem.
— Mylisz się pan — odezwał się nagłe Raul, przeskakując barjerę, o którą dwaj rozmawiający stali oparci przed chwilą — pedagog jest tu i słyszy cię.
Pan de Wardes, poznawszy Raula, dobył do połowy miecza.
— Schowaj go pan do pochwy — rzekł Raul — wiesz, że w czasie naszej podróży wszelka podobna demonstracja jest nadaremną. Schowaj twój miecz, ale zarazem i język. Dlaczego w serce człowieka, którego nazywasz swoim przyjacielem, wiewasz żółć, która cię trawi? — Co do mnie, nienawidzisz uczciwego człowieka, przyjaciela mojego ojca i mego; hrabiemu zaś każesz kochać kobietę, przeznaczona twojemu panu. Prawdę mówiąc, byłbyś w moich oczach podłym i zdrajcą, gdybym cię nie uważał za warjata.
— Panie — zawołał de Wardes, rozjuszony — nie myliłem się wcale, nazywając cię pedagogiem. Twój ton, jakim przemawiasz i forma języka, czynią cię więcej podobnym do jezuity z rózgami, niżeli do szlachcica. Pozbądź się przynajmniej wobec mnie tego tonu. Nienawidzę pana d’Artagnan, bo popełnił podłość względem mojego ojca.
— Kłamiesz — odpowiedział zimno Raul.
— Jak widzę, pan mnie wyzywasz!... — zawołał de Wardes.
— A dlaczego mówisz kłamstwa?
— Wyzywasz mnie, a nie bierzesz miecza do ręki.
— Panie, dałem sobie słowo, że dopiero wtedy zabiję cię, kiedy oddamy księżniczkę jej małżonkowi.
— Mnie zabijesz? o! mój panie, twój pęk rózg nie tak łatwo zabija.
— Nie — odparł zimno Raul — lecz zabija miecz pana d‘Artagnana; a ja nietylko mam ten miecz, mój panie, ale on mnie nauczył nim robić. Tym mieczem, w właściwym czasie, pomszczę się mojej zniewagi.
— Panie!... — zawołał de Wardes — jeżeli mi natychmiast nie dasz zadosyć uczynienia, każdy rodzaj zemsty będzie dla mnie dobry.
— Ho! ho! paniczu — odezwał się nagle przybywający Buckingham — groźba zemsty hańbi szlachcica.
— Co pan mówisz?... — odezwał się de Wardes.
— Mówię, że pan wymawiasz wyrazy, które źle brzmią w uszach angielskich.
— Dobrze więc, panie, jeżeli prawda, co mówisz — rzekł de Wardes rozjuszony — znajduję w tobie człowieka, który mi się nie wyślizgnie. Tłómacz sobie moje wyrazy, jak ci się podoba.
— Tłómaczę je, jak należy — odpowiedział Buckingham z dumą sobie właściwą, która nawet w rozmowie czyniła go mniej miłym. — Pan de Bragelonne jest moim przyjacielem i mnie odpowiesz za jego zniewagę.
Pan de Wardes spojrzał na Bragelonna, który, wierny swojej roli, stał zimny i spokojny.
— Widać, że nie ubliżam panu de Bragelonne, skoro, mając miecz przy boku, nie czuje się obrażonym.
— Ale pan komuś ubliżasz.
— Tak, ubliżam panu d‘Artagnan — odrzekł de Wardes, sądząc, że to nazwisko obudzi gniew Raula.
— Skoro tak — rzekł Buckingham — to co innego.
— Ale czyż przyjaciele pana d‘Artagnan nie mają go bronić?
— Zgadzam się z panem — odpowiedział Anglik, odzyskując zwykłą powolność — pan de Bragelonne obrażony niech sam szuka zadosyćuczynienia, bo jest tu obecny; lecz kiedy mowa o panu d‘Artagnan...
— Ustąpisz mu pan miejsca? wszak prawda?
— Przeciwnie, ja stanę panu — odrzekł Buckingham, dobywając miecz z pochwy — pan d‘Artagnan, jeżeli obraził twojego ojca, mojemu wielką wyświadczył przysługę.
Pan de Wardes osłupiał.
— Pan d‘Artagnan — mówił dalej Buckingham — jest najgrzeczniejszym szlachcicem, jakiego znam na świecie — przyjemnie mi jest, że mogę u pana spłacić dług jemu należny.
Buckingham zręcznie wydobył miecz, ukłonił się Raulowi i stanął do walki.
Pan de Wardes podszedł, aby się złożyć.
— Panowie — rzekł Raul, zbliżając się i rozdzielając mieczem walczących, — wszystko to nie warte, aby się prawie zabijać w oczach księżniczki; pan de Wardes mówi źle o panu d‘Artagnan, ale go nie zna.
— Ha!... — rzekł de Wardes, zgrzytając zębami i spuszczając miecz do nogi — pan mówisz, że nie znam pana d‘Artagnan?
— Nie znasz go pan — odrzekł obojętnie Raul — nawet nie wiesz, gdzie się znajduje.
— Ja nie wiem, gdzie się znajduje?
— Zapewne, że tak być musi, skoro szukasz zaczepki z obcymi, zamiast udać się do pana d‘Artagnan.
Pan de Wardes zbladł.
— Zatem ja panu powiem, gdzie on się znajduje — mówił dalej Raul. — Pan d‘Artagnan jest w Luwrze na służbie; kiedy jest wolny — przy ulicy Lombardów. Łatwo go znaleźć w jednem z dwóch mieszkań, a skoro masz pan do niego urazę, zanadto jest szlachetny, aby odmówił zadośćuczynienia, którego pan żądasz od wszystkich, wyjąwszy jego samego.
Pan de Wardes obtarł czoło, po którem pot się staczał.
— Wstydź się, panie de Wardes — mówił Raul — nie należy być tak ochoczym do bójki, skoro mamy edykt przeciw pojedynkom, pomyśl pan o tem, że królowi nie będzie się podobało nasze nieposłuszeństwo, zwłaszcza w podobnej chwili.
— Wymówki! wymówki!... — pomrukiwał de Wardes.
— Dzieciństwa prawisz, mój panie de Wardes — odparł Raul — wiesz dobrze, że książę de Buckingham, dziesięć razy wydobywając miecz, jedenasty bić się będzie niezawodnie. Nosi on miecz nie od parady. Co do mnie, wiesz także, że walczyć umiem. Walczyłem pod Sens, Bleanu, Dunes, wobec dział, o sto kroków przed linją, ty zaś byłeś o sto kroków w tyle. Prawda, za wiele tam było ludzi i dlatego kryłeś twoją waleczność; ale tutaj chcesz sprawić widowisko, zgorszenie, i mało cię obchodzi, jakim się to stanie sposobem. Nie licz pan na mnie w tym względzie, abym ja ci dopomógł; nie sprawię ci tej przyjemności.
— To słowa bardzo rozsądne — rzekł Buckingham, wkładając miecz do pochwy — przepraszam cię, panie de Bragelonne, żem się uniósł w pierwszym zapędzie.
Tymczasem Wardes wściekły, ze wzniesionym mieczem postępował naprzód, grożąc Raulowi, który nawet się nie zasłaniał.
— Ostrożnie, panie — mówił Bragelonne — oko mi wybijesz.
— Więc nie chcesz się pan bić!... — zawołał de Wardes.
— W tej chwili nie, ale przyrzekam, że będę się bił, skoro tylko przybędę do Paryża: zaprowadzę cię do pana d‘Artagnana, któremu będziesz mógł objawić urazę, jaką masz do niego. Pan d‘Artagnan zażąda pozwolenia od króla, a skoro je otrzyma, możesz pan otrzymać lekcję, która cię nauczy przepisu ewangelicznego przebaczania uraz.
— Ha!... — wykrzyknął de Wardes, rozjątrzony zimną krwią, Bragelonna — widać, żeś pół bękartem, pół Bragelonnem.
Raul zbladł jak kołnierz od koszuli; oko jego rzuciło błyskawice, że aż pan de Wardes zadrżał. Nawet książę de Buckingham, rażony tem spojrzeniem, poskoczył pomiędzy dwóch przeciwników, sądząc, że walka jest nieuchronną. De Wardes zachował obelgę tę na ostatek; konwulsyjnie ściskał swój miecz i czekał walki.
— Masz pan słuszność — rzekł Raul, ostatnie czyniąc wysilenie — znam tylko nazwisko mojego ojca; lecz wiem, jako hrabia de la Fere jest człowiekiem honoru i sądzę, że powinieneś się lękać swych słów o jakiejś plamie na mojem urodzeniu. Niewiadomość nazwiska mojej matki jest dla mnie nieszczęściem, a nie hańbą; jesteś więc pan nieludzkim i nieuczciwym, wyrzucając mi nieszczęście. Mniejsza o to, dopuściłeś się zniewagi i tym razem czuję się obrażonym. Zgoda więc, gdy się pan załatwisz z panem d‘Artagnan, ze mną będziesz miał do czynienia.
— Ha! ha!... — odpowiedział de Wardes z gorzkim uśmiechem — podziwiam, panie, twoją roztropność; naprzód przyrzekasz mi cięcie pana d‘Artagnan, a po otrzymaniu przeze mnie, ofiarujesz mi swoje.
— Nie troszcz się pan o to — odpowiedział Raul, wstrzymując wybuch gniewu — pan d‘Artagnan biegłym jest w sztuce robienia bronią i będę go prosił, aby uczynił to dla ciebie, co zrobił dla twego ojca, to jest, aby cię nie zabijał odrazu i mnie zostawił przyjemność, kiedy wyzdrowiejesz, zabić cię naprawdę; bo jesteś, panie de Wardes, złym człowiekiem i niema co cię ochraniać.
— Będę ostrożny — rzekł de Wardes — bądź pan o to spokojnym.
— Panie — zawołał Buckingham — pozwól wytłómaczyć twoje wyrazy tą radą, jaka udzielę panu de Bragelonne — panie wicehrabio, noś zbroję.
De Wardes zacisnął pięści.
— O!... rozumiem — rzekł — ci panowie chcą czekać, aż się zabezpieczą w zbroje.
— Dalej, panie, broń się — rzekł Raul — ponieważ chcesz koniecznie, już raz skończmy.
I postąpił ku panu de Wardes, dobywszy miecz.
— Co czynisz?... — zapytał Buckingham.
— Bądź pan spokojny, to wkrótce się załatwi — odrzekł Raul.
Wardes odsłonił się i żelaza się starły. De Wardes tak gwałtownie natarł na Raula, że w pierwszem starciu Buckingham zauważył, jak Bragelonne, nie korzystając z zaślepienia oszczędza przeciwnika. Buckingham cofnął się w tył i patrzył spokojnie na walkę. Raul był spokojny, jakby się bawił floretem, a nie walczył na miecze; odbił miecz przeciwnika, osłonił się swoim i, cofając się w tył, zakreślił koło; potem, znowu się złożył, odbił i o dwadzieścia kroków wytracił miecz z ręki panu de Wardes. Gdy Wardes stał bezbronny i osłupiały, Raul spokojnie włożył miecz do pochwy, chwycił go za kołnierz, i drżącego jak listek, przerzucił na drugą stronę barjery.
— Zobaczymy się! zobaczymy!... — mówił de Wardes, powstając i podnosząc miecz.




ROZDZIAŁ XX.
CO KAWALER LOTARYŃSKI SĄDZIŁ O ŻONIE KSIĘCIA.

Nic nie zakłóciło spokoju w podróży; pod pozorem, na który nikt nie uważał, pan Wardes wymknął się naprzód. Poprowadził z sobą Manicampa, którego jednostajny humor stanowił dla niego jakąś równowagę.
Buckingham i Bragelonne jednając sobie przyjaźń hrabiego de Guiche, przez cały ciąg podróży przesadzali się w pochwałach dla księżniczki.
Ale Bragelonne starał się, aby koncert pochwał składał się z trio, nie zaś brzmiał solo, jak tego pragnęli hrabia de Guiche i książę.
Ta metoda harmonji podobała się bardzo królowej matce, nie była zaś także nieprzyjemną młodej księżniczce, zalotnej jak szatan, który, bez obawy o swoją cnotę, podaje sposobność do niebezpieczeństwa.
Raul, odgadując zwodniczość tej kobiety i mając serce czyste, nie pozwolił się ranić, zimny więc i obojętny przybył do stolicy państwa. Niekiedy w drodze rozmawiał z królową angielską o upojeniu, jakie księżniczka rozlewała wokoło siebie, a matka, wytrawna w szkole nieszczęścia, odpowiadała.
— Henrjeta musiałaby być wielką panią, czy by się urodziła na tronie, czy w niskim stanie, bo ma wyobraźnię, kaprys i wolę.
Panowie de Wardes i Manicamp, jadący naprzód, donieśli o przybyciu księżniczki. Orszak więc jej spotkał w Nanterre szereg świetnych rycerzy i pojazdów. Był to książę, który z kawalerem Lotaryńskim, ulubieńcami i dworzanami królewskimi wyjechał na powitanie swojej narzeczonej.
W Saint-Germain księżniczka z matką, nieco strudzone podróżą, przesiadły się do pięknej karety, ciągnionej przez sześć ślicznych koni, ubranych w zaprzęgi białe i złote.
Z tego pojazdu, mającego baldachim, ozdobiony frendzlami i piórami, spoglądała młoda i piękna księżniczka, jak władczyni z tronu.
Książę, zbliżywszy się do karety, był olśniony jej blaskiem: objawił więc swoje zdumienie wyrazami tak jasnemi, że kawaler Lotaryński wzruszył ramionami, a hrabia Guiche i Buckingham uczuli boleść w sercu. Po odbyciu ceremonialnych grzeczności, cały orszak zdążał powoli do Paryża. Prezentowanie osób odbyło się prędko; księcia de Buckingham wraz z inną szlachtą angielską przedstawiono księciu. Książę zaledwie na nich zwrócił uwagę. Lecz w drodze, kiedy widział, jak Buckingham ustawicznie cisnął się do drzwiczek karety, zapytał kawalera Lotaryńskiego, stałego swego towarzysza:
— Co to za rycerz?...
— Dopiero co go przedstawiono Waszej Wysokości, — odpowiedział — jest to piękny książę de Buckingham.
— Czy tak?...
— Kawaler księżny, — dodał ulubieniec tonem, jaki tylko zawistni umieją nadać najprostszym wyrażeniom.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę.
— Mówiłem — kawaler.
— Więc księżna ma kawalera z urzędu?...
— Ba!... zdaje mi się, że książę widzi równie dobrze jak ja, spojrzyj, jak się śmieją i wdzięczą ci dwaj panowie.
— Chyba trzej?...
— A tak; patrzaj, że i Guiche w ich liczbie.
— Tak, nieinaczej; ale czegóż to dowodzi?... Chyba, tego, że księżna ma dwóch kawalerów zamiast jednego.
Książe wolał porzucić ten temat.
— Księżna jest ładna — rzekł od niechcenia, jakby mówił o jakiej obcej.
— Zapewne, ale, Mości książę, ty jesteś piękniejszy od żony.
— Ale powiedz mi, czy jestem piękniejszy od Buckinghama?..
— Zapewne, a i on to sam czuje, bo patrz, Mości książę, jak się wdzięczy do twojej narzeczonej, abyś go nie przewyższył we wdziękach.
Książę okazał zniecierpliwienie, lecz, widząc uśmiech zadowolenia na ustach kawalera, puścił konie kłusem.
— Zresztą — rzekł — dlaczegóż dłużej mam się zajmować moją kuzynką?... alboż jej nie znam?... alboż nie byłem razem z nią wychowany?...
— O!... przebacz Mości książę, wielka w niej od tego czasu zaszła zmiana — rzekł kawaler. — W owym czasie, o którym mówisz, mniej była świetną, a nadewszystko mniej dumną, mianowicie tego wieczora, jeżeli sobie przypominasz, Mości książę, kiedy król nie chciał z nią tańczyć, mówiąc, że jest brzydka i źle ubrana.
Na te słowa, książe orleański zmarszczył brwi; nie było to pochlebnem dla niego zaślubiać księżniczkę, którą król lekceważył w młodości.
Może chciał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili hrabia de Guiche opuścił karetę i zbliżył się do niego.
Zdaleka, widząc księcia i rycerza rozmawiającego, instyktem odgadywał ich rozmowę.
Książę Lotaryński bądź umyślnie, bądź nierozważnie, odezwał się do przybywającego:
— Hrabio, dobry masz gust.
Dziękuję za komplement, — odpowiedział hrabia, — lecz z jakiego powodu mówisz pan o tem?...
— Odwołuję się do Jego Królewskiej Wysokości.
— Zapewne — odezwał się książę — Guiche wie dobrze, że uważam go za doskonałego rycerza.
— Hrabio, jak mi się zdaje, jesteś przy księżnej już tydzień?... — zagadnął kawaler.
— Tak jest, — odpowiedział hrabia, rumieniąc się mimowoli.
— A więc powiedz nam szczerze, co myślisz o niej?...
— O niej?... — powtórzył osłupiały de Guiche.
— Tak jest, o jej osobie, naturalnie...
— Jest piękna! — odparł wreszcie.
— Ale czy ma rozum?... — zapytał książę.
— Tak sądzę.
— A pan Buckingham, czy go ma także?... — dodał kawaler.
— Nie wiem.
— Ja myślę, że go ma, — mówił kawaler — bo wciąż rozśmiesza księżnę i ona widać lubi jego towarzystwo, a kobieta rozumna nie lubi rozmawiać z głupcem.
— Zatem ma rozum — naiwnie odpowiedział de Guiche, któremu na pomoc nagle przybył Raul, widząc go w przykrem położeniu. Przybyły starał się zmienić treść rozmowy.
Wjazd był świetny i wesoły. Król, pragnąc uczcić brata, polecił, aby wszystko było przepyszne.
Skoro księżne zajęły przygotowane dla nich apartamenty, skoro tylko nieco wypoczęły, mężczyźni wrócili do swoich zwykłych zatrudnień.
Bragelonne zaczął od wyszukiwania swego ojca. Athos wyjechał do Blois. Chciał znaleźć pana d‘Artagnana. Lecz, że ten zajęty był zorganizowaniem nowego dworu wojskowego dla króla, znaleźć go nie było łatwo. Zwrócił się więc do hrabiego de Guiche. Hrabia z krawcami i Manicampem odbywał narady, które mu zajęły cały dzień. Gorzej jeszcze było z księciem de Buckinghamem. Ten kupował konie po koniach, djamenty po djamentach. Paryż pełen jest hafciarek, jubilerów, krawców, a on prawie wszystkich zarzucił robotą. Pomiędzy hrabią de Guiche a nim nastąpiło współzawodnictwo, na które książę wydał miljon, a marszałek de Grammont wyznaczył hrabiemu de Guiche tylko sześćdziesiąt tysięcy luidorów. Buckingham śmiał się i wydawał swój miljon. Hrabia de Guiche wzdychał i rwałby był sobie włosy, gdyby nie de Wardes.
— Zaciągaj długi — mówił ze śmiechem.
Ta rada do tego stopnia podobała się hrabiemu, że nierozsądnie trwonił majątek wtedy, gdy Buckingham tylko wyrzucał pieniądze.
Wieść o tej rozrzutności tak dalece zainteresowała Paryż, że cuda opowiadano o pałacu księcia Buckinghama i pałacu de Grammont.
Tymczasem księżna spoczywała, a Raul pisał do panny de la Valliere.
Już cztery listy wyszły z pod jego pióra, a na żaden nie otrzymał odpowiedzi, gdy oto tego samego dnia, w którym miał się odbyć obrzęd zaślubin księcia w kaplicy pałacu królewskiego, ubierającemu się Raulowi zapowiedziano pana Malicorna.
— Ten pan przybywa z Blois, — zauważył lokaj.
— Niech wejdzie — z żywością zawołał Raul.
Malicorne wszedł z pysznym mieczem u boku, kłaniając się grzecznie.
— Panie de Bragelonne — rzekł — przynoszę panu najpiękniejsze ukłony od pewnej damy.
Raul zapłonił się.
— Od damy z Blois?...
— Tak panie, od panny de Montalais.
— Dziękuje, bardzo dziękuje, teraz pana przypominam sobie i czegóż żąda ode mnie panna de Montalais?...
Malicorne dobył z kieszeni aż cztery listy, które oddał Raulowi.
— Moje listy!... — rzekł blednąc, — moje listy, nawet nie odpieczętowane.
— O!... te listy nie zastały w Blois osób, do których były adresowane i dlatego zostają zwrócone panu.
— Więc panna da la Valiere wyjechała z Blois?... zawołał Raul.
— Osiem dni temu.
— A gdzież się znajduje teraz?...
— Powinna być w Paryżu.
— Lecz jakże się dowiedziano, że to listy ode mnie?...
— Panna de Montalais poznała pańskie pismo i pieczątki.
Raul uśmiechnął się.
— To bardzo grzecznie ze strony panny Aurory — rzekł, — zawsze dobra i łaskawa.
— Zawsze, panie.
— Czy była łaskawa dać panu adres panny de la Valliere, bo gdzież jej szukać w Paryżu?...
Malicorne wyjął z kieszeni nową paczkę listów.
— Może tutaj rzekł — znajdziesz pan, co pragniesz wiedzieć.
Raul rozłamał pieczątkę, pismo było panny Aurory i te zawierało wyrazy:

„Paryż, Palais-Royal, w dzień ślubnego obrzędu“.

— Co to ma znaczyć, panie?... — zapytał Malicorna — pan musisz wiedzieć.
— Panna Aurora zabroniła mi mówić.
Raul spojrzał na tę szczególną figurę i zamilkł.
— Ale czy to dla mnie szczęście, czy nieszczęście?... — zapytał.
— Zobaczysz pan.
— Bardzo pan jesteś dyskretny.
— Panie, proszę pana o jedną łaskę.
— A pan mi nie chcesz łaski wyświadczyć!
— Usprawiedliwię się.
— To powiedz pan.
— Pragnę widzieć obrzęd weselny, ale pomimo zabiegów, nie mogłem dostać biletu. Czy pan nie mógłbyś mi go wyjednać?...
— Dlaczego nie?...
— O!... uczyń to pan dla mnie.
— Pójdź pan ze mną.
— Mocno jestem obowiązany.
— Sądzę, że pan jesteś przyjacielem Manicampa?
— Tak, panie. Lecz dziś rano, gdym patrzył, jak się ubiera, upuściłem butelkę z czernidłem na jego nową suknię, za co mnie wyzwał i musiałem uciekać. Oto dlaczego nie mam biletu.
— Rozumiem — rzekł Raul. — Znam Manicampa, wiem, że gotów jest zabić za tak ciężkie przewinienie; ale nagrodzę to panu, biorę płaszcz i służę za przewodnika.




ROZDZIAŁ XXI.
ZDZIWIENIE RAULA.

Księżniczka wzięła ślub w kaplicy Pałacu Królewskiego, wobec mnóstwa dworzan, skrupulatnie wybranych.
Pomimo to, Raul, wywiązując się z przyrzeczenia, wprowadził pana Malicorne, pragnącego ujrzeć weselne obrzędy.
Kiedy dopełnił tego zobowiązania, zbliżył się do hrabiego de Guiche, który, jakby naprzekór świetnemu strojowi, miał twarz lak zmienioną od boleści, że tylko sam Buckingham mógł z nim walczyć o bladość.
— Bądź ostrożnym, hrabio — rzekł Raul, zbliżając się do przyjaciela i zamierzając wesprzeć go w chwili, kiedy arcybiskup błogosławił małżonków.
Po skończeniu obrzędu, król i królowa przeszli do wielkiego salonu, gdzie ukazała się Madame i jej orszak. Uważano, że królowa matka, spoglądając na Buckinghama z pod oka i zadumana, schyliła się do pani Monteville, mówiąc.
— Czy nie jest podobny do ojca?...
Uważano również, że książe, brat królewski spoglądał po wszystkich i zdawał się być niezadowolony. Po przedstawieniu książąt i posłów, zażądał książę od króla pozwolenia przedstawienia mu, również jak księżnej swojej małżonce, osób składających dwór jego.
— Czy wiesz, wicehrabio — rzekł książę Kondeusz cicho do Raula — że dom księcia uformowany jest przez człowieka z delikatnym smakiem, że wcale przystojne napotykamy twarze?...
— Zupełnie nie wiem o tem, Mości książę — odpowiedział Raul.
— Udajesz.
— Jakto, Mości książę?
— Jesteś przyjacielem hrabiego de Guiche, a hrabia jest poufałym księcia.
— Prawda, Mości książę; lecz ponieważ nic mnie to nie obchodziło, nie pytałem hrabiego, hrabia zaś niepytany, nic nie mówił.
— A Manicamp?
— Prawda, widziałem pana de Manicamp w Hawrze i w drodze, lecz również jak hrabiego o nic go nie bytałem. Zresztą, alboż Manicamp wie o czem, będąc podrzędną osobą?
— A! mój kochany wicehrabio — rzekł książę — skądże przybywasz, że nie wiesz, iż właśnie owe podrzędne osoby cały wpływ wywierają; przekonam cię, że tu wszystko dzieje się na przedstawienie pana de Manicamp hrabiemu de Guiche, a następnie na przedstawienie hrabiego księciu.
— Wcale o tem nie wiedziałem — odpowiedział Raul — zupełnie nową wiadomość Wasza książęca mość raczyłeś mi powiedzieć.
— Wierzę ci, chociaż wydaje mi się to niepodobnem; ale niedługo będziemy czekać; oto postępuje skrzydlaty szwadron, jak mówiła dobra królowa Katarzyna. Na honor, niczego twarze.
W rzeczy samej tłum młodych dziewic wszedł do sali pod przywództwem pani de Navaille, a winniśmy oddać słuszność panu de Manicamp, że, jeżeli miał jaki udział w wyborze dworu książęcego, jego protegowane zaćmiewały blaskiem urody swoje inne rówiennice, co sam książę, znawca wszelkiego rodzaju piękności, przyznawał zupełnie.
Młoda, z jasnemi włosami dziewica, mająca najwyżej lat dwadzieścia jeden, której błękitne oczy rzucały błyskawice, postępowała na czele i była pierwsza przedstawioną.
— Panna de Tonnay-Charente — rzekła do księcia pani de Navaille.
Książę powtórzył nazwisko, kłaniając się księżnie.
— Panna de Tonnay-Charente.
— Bardzo przyjemna osoba — rzekł książę do Raula.
— Wistocie ładna — odpowiedział Raul — chociaż robi wrażenie zbyt dumnej.
— Znamy się na tem, wicehrabio; za trzy miesiące obłaskawi się nieco; ale patrzaj, nowa piękność.
— A nawet znajoma mi piękność — odpowiedział Raul.
— Panna Aurora de Montalais — rzekła pani de Navaile.
Tak imię jak i nazwisko powtórzył brat królewski.
— Przez Boga!... — zawołał Raul, zwracając oczy na drzwi, przez które wchodziły damy.
— Cóż tam takiego?... — zapytał książę — czy za panną Aurorą de Montalais tak wykrzyknąłeś?
— Nie, mości książę — odpowiedział Raul, blady i drżący.
— Jeżeli nie za panną Aurorą de Montalais, to pewnie za tą blondyną, która po niej nadchodzi. Na honor, śliczne oczy! nieco za szczupła, ale ma wiele wdzięku.
— Panna de la Baume Le blanc de la Valliere — rzekła pani de Navaille.
To nazwisko odbiło się w głębi piersi Raula i mgła wzrok mu zakryła.
Nie widział nic i nie słyszał, tak, że książę, nie znajdując w nim echa swoich żarcików, oddalił się, aby zbliska patrzeć na młode piękności.
— Ludwika tutaj? Ludwika damą honorową księżny?... — mówił do siebie Raul.
I oczy jego, nie mogąc pokonać umysłu, przeniosły się z Ludwiki na Montalais, to znowu odwrotnie. Zresztą Montalais pozbyła się już przybranej lękliwości, którą okazywała w czasie przedstawienia i ukłonów.
Panna de Montalais spoglądała więc z niejaką pewnością po wszystkich obecnych i, znalazłszy Raula, bawiła się jego zdziwieniem, w jakie go wprowadziło spotkanie jej i Ludwiki.
Co do Ludwiki, czy to z wrodzonej lękliwości, czy z innej nieodgadnionej przyczyny, stała ona ze spuszczonemi oczami, zmieszana i jakby olśniona i coraz bardziej w tył się cofała, pomimo znaków, dawanych jej przez Montalais.
Wszystko to było dla Raula nieodgadnionem, a biedny wicehrabia wiele potrzebował wiedzieć, aby się mógł uspokoić.
Udał się więc do panny de la Valliere i powitał ją z uszanowaniem.
Ludwika zmieszała się i nie mogła mówić; Montalais przybyła jej w pomoc.
— A co — rzekła — i my w Paryżu, panie wicehrabio.
— Widzę i cieszę się z tego — odpowiedział Raul z uśmiechem — lecz właśnie obecność pań wprawia mnie w podziw i pragnąłbym usłyszeć, jakim to sposobem się stało.
Malicorne zbliżył się ze swoim miłym uśmiechem.
— Oddal się, panie Malicorne — rzekła Montalais — a! jaki żeś pan nieznośny.
Malicorne przygryzł usta i cofnął się o dwa kroki, nic nie odpowiedziawszy.
Tylko uśmiech jego zmienił wyraz i ze szczerego stał się szyderczym.
— Pan chcesz objaśnienia, wicehrabio?... — zapytała Montalais.
— Zdaje mi się, że słuszne moje żądanie; panna de la Valliere jest damą honorową...
— Dlaczegóż nie ma nią być, kiedy ja nią jestem?... — odrzekła Montalais.
— Żegnam panie — mówił Raul, widząc, że nie chciano mu wprost odpowiedzieć.
— Jesteś pan niezadowolony, wicehrabio.
— Ja?
— Niech powie Ludwika.
— Może pan de Bragelonne myśli, że godność jest dla mnie za wielka — wyjąkała Ludwika.
— Bynajmniej — odparł żywo Raul, — wiesz pani dobrze, że innego jestem przekonania, i że nawet tytułu królowej nie uważałbym dla ciebie za zbyt wielki. To tylko mnie zadziwia, że cię dzisiaj i niespodziewanie spotykam tutaj.
— A! prawda — odpowiedziała Montalais ze zwykłem trzpiotostwem. — Nie wiesz o niczem i wiedzieć nie możesz. Pan de Bragelonne pisał do ciebie cztery listy, a że tylko twoja matka była w Blois obecna, trzeba było się starać, aby one nie wpadły w jej ręce; ja przejmowałam je i wszystkie razem odesłałam panu Raulowi, który sądził, że jesteś w Blois a nie w Paryżu, i nie wiedział o twojem wyniesieniu.
— A dlaczegóż nie uprzedziłaś pana Raula, jak cię o to prosiłam?... — zawołała Ludwika.
— Dlatego, aby nie rozumował i nie domyślał się, jakim sposobom pozyskałyśmy tę godność.
— Czyż jestem tak surowy?... — zapytał Raul.
— Zresztą — dodała Montalais — nie na rękę było mi o tem donosić. Kiedym miała do Paryża wyjeżdżać, Ludwika płakała gorzkiemi łzami; wytłumacz pan to sobie, jak ci się podoba: prosiłam zatem mojego protektora, aby taka samą nominację, jak dla mnie, wyjednał i dla Ludwiki i uzyskał ją. Ludwika wyjechała dla przygotowania strojów, a ja zostałam w Blois i odbierałam pańskie listy, które ci zwróciłam, dodając jeden wyraz, przyrzekający niespodziankę. Otóż jest dzisiejsza niespodzianka, i sądzę, że pan z niej jesteś zadowolony. Panie Malicorne, pójdźmy i zostawmy ich samych, bo zapewne mają o czem pomówić. A co, panie Malicorne, czy to nie zaszczyt podać rękę damie honorowej?
— Przebacz, pani — rzekł Raul, zatrzymując płochą dziewczynę i nadając swoim wyrazom powagę, sprzeczną z lekkomyślnością panny de Montalais — przebacz, ale chcę wiedzieć nazwisko protektora; bo jeżeli on tobą, pani, opiekuje się, to czyni zapewne dla ważnych powodów. — Raul ukłonił się — ale nie sądzę, aby dla tej samej przyczyny opiekował się panną de la Valliere.
— A! mój Boże — odpowiedziała z prostotą Ludwika — rzecz bardzo prosta i nie myślę wcale jej ukrywać. Moim protektorem jest pan Malicorne.
Raul sądził, że z niego zażartowano; zwrócił się jednak ku Malicornowi, który już oddalił się z panną de Montalais.
Panna de la Valliere chciała udać się za swoją przyjaciółka; lecz Raul zatrzymał ją z łagodną powagą.
— Ludwiko, jeden wyraz.
— Ależ, panie — odpowiedziała Ludwika — jesteśmy sami. Wszyscy odeszli... mogą się niepokoić, szukać nas...
— Nie lękaj się, pani — odpowiedział z uśmiechem młodzieniec — ani ja, ani pani nie jesteśmy tak wielkiemi figurami, aby na nas zwracano uwagę.
— Ale moje obowiązki, panie Raulu?
Badź pani spokojna, ja znam zwyczaje dworskie; obowiązki twoje rozpoczną się dopiero od jutra, masz więc tyle czasu, ile potrzeba na udzielenie objaśnień, o które cię prosiłem.
I, podawszy jej rękę, zaprowadzał młodą dziewicę do galerji, obok sali audjencjonalnej, której okna wychodziły na plac. Wszyscy cisnęli się do środkowego okna, które, opatrzone balkonem, służyło za miejsce dogodne do patrzenia na powolne przygotowania do odjazdu. Raul otworzył jedno z bocznych okien i tam pozostał z panną de la Valliere.
— Ludwiko — rzekł — wiesz, że od dzieciństwa kochałem cię, jak siostrę, i z ufnością powierzałem ci tak moje cierpienia, jak i nadzieje.
— Tak, panie, wiem o tem — odpowiedziała cicho Ludwika.
— Ty także przywykłaś okazywać mi tę samą przyjaźń i zaufanie; dlaczegóż zatem w tym razie nie byłaś moją przyjaciółką i nie zaufałaś mi?...
La Valliere nic nie odpowiedziała.
— Sądziłem, że mnie kochasz — rzekł Raul, którego głos stawał się coraz bardziej drżącym — sądziłem, że wszystkie moje myśli o naszem wspólnem szczęściu potwierdzasz, kiedyśmy oboje przechadzali się po wielkiej ulicy Cour Cheverny i pod cieniem lip szpaleru w Blois. Cóż mi odpowiesz, Ludwiko?...
I umilkł.
— Miałażbyś mnie już nie kochać?... — zapytał po chwili z westchnieniem.
— Ja tego nie mówię — cicho odpowiedziała Ludwika.
— Zatem powiedz, że kochasz, błagam cię; w tobie złożyłem wszystkie moje nadzieje i ciebie z wielu wybrałem dla prostoty i dobroci twego charakteru. Ludwiko, niech cię dwór nie olśniewa swym blaskiem; tu wszystko, co piękne, szpetnieje. Ludwiko, bez wybiegów, czy mam wierzyć słowom panny de Montalais?... Ludwiko, czyś dlatego przybyła do Paryża, że mnie nie było w Blois?...
La Valliere zarumieniła się i zakryła twarz rękoma.
— Tak, wszak prawda?... — zawołał Raul w uniesieniu — tak, niezawodnie dlatego przybyłaś. O!... kocham cię, jak nigdy nie kochałem. Dzięki ci, dzięki za to poświęcenie; lecz winienem się starać, aby cię osłonić od wszelkiej zniewagi i ochronić od wszelkiej plamy; Ludwiko, panna honorowa na dworze młodej księżniczki, w czasach lekkich obyczajów i płochej miłości, jest narażona na wszelkiego rodzaju zniewagi, to nie dla ciebie miejsce, Ludwiko; ażeby cię szanowano, musisz iść za mąż. Oto moja ręka, Ludwiko, podaj mi twoją.
— A twój ojciec?...
— Zostawia mnie panem mojej woli.
— Przecież...
— Rozumiem cię, Ludwiko, zażądam jego pozwolenia.
— O!... panie, zastanów się i rozważ... Zaczekaj.
— Zaczekać, to niepodobna; zastanawiać się?... Ludwiko, zastanawiać się, kiedy idzie o ciebie, podaj mi rękę, Ludwiko; jestem panem swojej woli, a ojciec ją zatwierdzi, zaręczam ci; podaj rękę, nie daj czekać i odpowiedz chociaż jeden wyraz, abym nie sądził, że dość ci było wstąpić na dwór, odetchnąć jego powietrzem i spojrzeć na uśmiech króla i królowej, ażeby się zmienić.
Zaledwie Raul wymówił te wyrazy, La Valliere zbladła jak śmierć, zapewne lękając się uniesienia młodzieńca.
Szybkiem więc jak myśl poruszeniem, podała Raulowi obie ręce. I, wyrwawszy je nagle, uciekła.




ROZDZIAŁ XXII.
ZEZWOLENIE ATHOSA.

Raul wyszedł z Pałacu Królewskiego z myślami, nie dopuszczającemi zwłoki w wykonaniu zamiarów. Dosiadłszy konia na dziedzińcu, udał się do Blois w tym czasie, kiedy z wielkim weselem dworzan, a smutkiem dla hrabiego de Guiche i księcia Buckingham, odbywały się uroczystości weselne brata królewskiego i księżniczki angielskiej. Raul pośpieszał i w osiemnaście godzin przybył do Blois.
Athos był w swoim gabinecie i pisał pamiętniki, gdy Grimaud wprowadził Raula.
Przenikliwy starzec odgadł z powierzchowności syna coś nadzwyczajnego.
— Panie — rzekł młodzieniec — wszelki wstęp uważam wobec ciebie za niegodny i wprost przystępuję do rzeczy: panna de la Valliere jest w Paryżu damą honorową księżny bratowej króla: kocham pannę de la Valliere i nie mogę pozwolić, aby jej sława cierpiała; w tem niebezpiecznem miejscu pragnę ją zaślubić i przybyłem, panie, błagać o twoje zezwolenie.
Athos słuchał tej mowy w milczeniu z zupełną obojętnością.
— Czy dobrze się nad tem zastanowiłeś?... — zapytał.
— Tak, panie.
— Zdaje mi się, że już objawiłem swoje zdanie, co do tego związku.
— Wiem o tem — cicho odpowiedział Raul, — ale mi zostawiłeś nadzieję...
— Koniecznie żądasz?...
Bragelonne wyjąkał jakiś niezrozumiały wyraz.
— Zapewne — mówił Athos spokojnie — namiętność twoja musi być silna, skoro, pomimo mojej niechęci, trwasz w swojem uczuciu.
Raul drżącą ręką dotknął czoła i otarł pot, po niem spływający.
Athos spojrzał na niego i litość odezwała się w jego sercu.
Powstał.
— Dobrze — rzekł — to są moje osobiste uczucia, które nie mają związku z twojemi; odwołujesz się do mnie i nie mogę odwrócić się od ciebie: powiedz, czego żądasz?...
— Najprzód, twojej, panie, powolności — rzekł Raul, biorąc go za rękę.
— Mylisz się pod względem moich uczuć, Raulu, w mojem sercu więcej, niż powolność, dla ciebie się odzywa.
Raul pocałował rękę Athosa z uczuciem namiętnego kochanka.
— Dobrze, dobrze — rzekł Athos, — jestem gotów, cóż trzeba uczynić dla ciebie?...
— Nic, nic, panie; tylko byłoby dobrze, abyś raczył napisać do króla i żądał dla mnie pozwolenia na zaślubienie dla panny de la Valliere.
— Słusznie mówisz, Raulu. W rzeczy samej, po mnie, albo raczej przede mną, masz pana, którym jest twój monarcha, dobrze więc, że żadnego z nas nie pomijasz.
— O!... panie.
— Natychmiast zadośćuczynię twemu żądaniu.
Hrabia zbliżył się do okna i zlekka się wychylił.
— Grimaud!... — zawołał.
Wierny sługa ukazał się z głębi kępy jaśminowej, którą porządkował.
— Konie — rzekł hrabia.
— Panie, co znaczy ten rozkaz?... — zapytał Raul.
— Za dwie godziny wyjeżdżamy.
— Dokąd?...
— Do Paryża.
— Jakto?... do Paryża, panie?....
— Alboż króla niema w Paryżu?...
— Jest w Paryżu.
— A więc, czy nie mamy udać się do niego?...
— Ależ, panie — rzekł Raul, prawie przestraszony tą powolnością ojcowską; — ja nie żądam, abyś się trudził, prosty list...
— Raulu, za kogóż mnie bierzesz?... nie przystoi zwyczajnemu szlachcicowi, jakim jestem, pisać do swojego monarchy. Ja powinienem i chcę mówić z Jego Królewską Mością. Jedziemy razem, Raulu.
Młodzieniec wiedział, że nie można nic czynić przeciw woli hrabiego.
Spokój hrabiego mieszał Raula; miłość, która napełniała jego serce wydawała mu się tak wielką, że świat jej objąć nie zdołałby. Jakże serce Athosa mogło być tak obojętnem?...
Dlatego Bragelonne, zbierając wszystkie siły, nagle zawołał:
— Panie, to niepodobna, chyba musisz mieć jakieś powody niechęci do panny de la Valliere; ona tak dobra, tak czuła, że twoja mądrość powinna ocenić jej przymioty. Może pomiędzy jej, a twoją familją, jest jaka odwieczna niechęć, lub dziedziczna nienawiść?...
Athos udał, że nie słyszy pytania.
Raul przystanął, przygryzł usta i czuł, jak mu żyły w skroniach nabrzmiały.
— Panie — rzekł z odwagą — prosiłem cię o objaśnienie; nie zapominaj, że twój syn jest człowiekiem.
— Skoro tak — odpowiedział Athos z surową godnością, — przekonaj mnie, że jesteś człowiekiem, bo nie dowodzisz, ażebyś był synem. Prosiłem cię, abyś zaczekał na świetny związek i byłbym ci znalazł kobietę, słynną z rodu i bogactw; chciałem abyś zajaśniał podwójnym blaskiem rodu i majątku.
— Panie, — zawołał Raul z uniesieniem, — mnie już zarzucono, że nie mam mojej matki.
Athos zbladł i zmarszczył brwi.
— Chciałbym wiedzieć, co na to odpowiedziałeś — odrzekł z powagą.
— A!... przebacz mi, przebacz, — mówił młodzieniec, stygnąc w zapale.
— Coś na to odpowiedział?... — zapytał hrabia, tupiąc nogą w podłogę.
— Dobyłem, panie, miecza; a że ten, który mnie obraził, był przy broni, zmierzyłem się z nim i, wytrąciwszy miecz z ręki, przerzuciłem za barierę.
— A dlaczego go nie zabiłeś?...
— Król zabrania pojedynków, a prócz tego byłem w tej chwili jego posłem.
— Dobrze — odrzekł Athos — ale dla tego właśnie powinienem udać się do króla.
— Czegóż, panie, chcesz żądać?...
— Pozwolenia na pojedynek z tym, który nas obraził.
— Panie, przebacz mi, jeśli nie postąpiłem, jak powinienem.
— A któż cię o to obwinia?...
— Ale na cóż masz prosić?...
— Będę prosił króla, aby zezwolił na twoje małżeństwo.
— Panie...
— Ale pod jednym warunkiem.
— Alboż ze mną potrzeba warunków?... rozkaż, a będę ci posłusznym.
— Pod warunkiem — mówił dalej Athos, — że wymienisz nazwisko tego, który mówił o twojej matce.
— Panie, po ci po nazwisku?... Mnie dotknęła zniewaga i skoro zyskam pozwolenie, ja sam ją pomszczę.
— Żądam, byś mi powiedział to nazwisko.
— Nie pozwolę, abyś się narażał.
— Czy bierzesz mnie za don Diega?... Wymień je.
— Żądasz pan tego koniecznie?...
— Chcę wiedzieć je.
— Wicehrabia de Wardes.
— A!... — rzekł spokojnie Athos — dobrze, znam go... Lecz konie gotowe. Zamiast za dwie godziny, możemy jechać natychmiast... Na konia!... paniczu!...




ROZDZIAŁ XXIII.
KSIĄŻĘ JEST ZAZDROSNY O PANA BUCKINGHAMA.

Kiedy hrabia de la Fere w towarzystwie Raula jechał do Paryża, Pałac Królewski był widownia sceny, którą Moliere nazwałby dobrą komedią.
Było to w cztery dni po ślubie, kiedy książę, zjadłszy naprędce śniadanie, przeszedł do przedpokoju ze zwieszoną wargą i zmarszczonemi brwiami, śniadanie było smutne. Księżna jadła w swoim apartamencie. Książę zatem w nielicznem przebywał towarzystwie. Kawaler Lotaryński i Manicamp byli jedynymi biesiadnikami, a przez trzy kwadranse śniadania, nikt nie wyrzekł ani słowa.
Manicamp, mniej zbliżony do księcia niż kawaler Lotaryński, śledził w oczach księcia przyczyny złego humoru. Kawaler Lotaryński, nie potrzebując niczego zgadywać, albowiem wiedział o wszystkiem, jadł z ogromnym apetytem, bawiąc się gniewem księcia i pomieszaniem Manicampa. Jedząc, zmuszał do pozostania przy stole księcia. Książe żałował nieraz, że pozwolił kawalerowi Lotaryńskiemu wywierać na siebie tak silny wpływ, który uwalniał go od wszelkiej etykiety. Książę to wznosił oczy w górę, to je opuszczał na pasztet, który kawaler atakował mężnie, wreszcie, znudzony, zaczął robić miny, którychby mu Arlekin pozazdrościł. Nakoniec, nie mógł wytrzymać i przy wetach, powstawszy rozgniewany, zostawił kawalera Lotaryńskiego przy śniadaniu. Widząc, że książę wstaje, powstał i Manicamp z serwetą w ręku. Książę spiesznie wybiegł do przedpokojów i zastawszy odźwiernego, wydał mu cicho jakiś rozkaz. Następnie, skracając drogę, aby nie przechodzić przez salę jadalną, przebiegi swoje gabinety i udał się do królowej matki, która o tej porze modliła się zazwyczaj.
Była dziesiąta godzina zrana. Anna Austriacka pisała, gdy, książę wszedł. Królowa bardzo lubiła tego syna, za jego piękne oblicze i łagodny charakter. Książę w samej rzeczy był czuły, a nawet jak na członka rodziny królewskiej, zniewieściały. Używał zwykle z matką owych pieszczot dziecinnych, które zawsze podobają się kobietom; Anna Austriacka, która pragnęła mieć córkę, znajdowała w owych synowskich czułościach niewinność kilkoletniego dziecięcia. Książę ilekroć był przy matce, podziwiał jej piękne ręce, radził kosmetyki i pachnidła, w których wyborze była wybredna i całował ją po rekach z owem dziecinnem pochlebstwem, które zdaje się nam być owocem samej miłości.
Anna Austriacka lubiła niemal, kiedy wchodzono do niej z miną kwaśną, oczami zapłonionemi i bladą twarzą; wiedziała bowiem, że ma udzielić pomocy słabszemu, albo bardziej upartemu. Pisała, mówimy, kiedy książę wszedł do modlitewni, coprawda nie z zapłakanemi oczyma, ale niespokojny, gniewny i nieprzytomny.
Roztargniony ucałował rękę matki i usiadł, zanim go upoważniła. Na dworze, pełnym etykiety, podobne uchybienie było dowodem silnego zapomnienia się, osobliwie ze strony Filipa, który był zawsze nadskakującym.
Musiała być ważna przyczyna, jeśli zapomniał się do togo stopnia.
— Co tobie, Filipie?... — zapytała Anna Austriacka, zwracając się do syna.
— A! pani — rzekł książę z wyrazem ubolewania.
— Wydajesz się bardzo zmartwionym — rzekła kładąc pióro.
— Nie inaczej, najdroższa matko.
— Słucham cię.
Filip otworzył usta, aby wyrzucić wszystkie żale, jakie mu serce krajały.
Lecz nagle zamilkł, a wszystko to, co miał na sercu, zebrało się w westchnieniu.
— Bo widzi mama... bo pewna kobieta...
— Czy chcesz mówić o swojej żonie?... — zapytała królowa z wyrazem żywej ciekawości.
— Tak, tak...
— O twojej żonie chcesz ze mną pomówić; dobrze, dobrze, mój synu. Jestem twoją matką, a żona twoja zawsze dla mnie obca, skoro jednak weszła w dom nasz, obchodzi mnie, i cokolwiek o niej powiesz...
— Moja matko — rzekł Filip — powiedz mi szczerze, czyś czego nie dostrzegła?
— Czegoś, Filipie!... to wyraz zatrważający. Czego, i cóż to ma znaczyć?
— Księżna jest ładna.
— Tak, więc cóż z tego?
— Ale nie jest to jednak piękność.
— Nie, ale z czasem może się stać pięknością, przekonaj się, jakie zmiany kilka lat na niej sprawiły. Zaręczam ci, ona się rozwinie; bo teraz ma zaledwie lat szesnaście. I ja w piętnastym roku byłam bardzo szczupła; bądź co bądź księżna jest ładna.
— Dlatego może się odznaczać.
— O! kobieta zwyczajna z jej wdziękami będzie znana, a cóż dopiero księżna.
— Ale ona była dobrze wychowaną?
— Królowa Henrjeta, jej matka, jest kobietą nieco zimną i zalotną, ale trudno jej zaprzeczyć najpiękniejszych uczuć. Wychowanie moralne księżniczki co do talentów mogło być zaniedbane, ale co do zasad wyborne; tak przynajmniej sądzę, znając ją z czasu pobytu we Francji; odkąd jednak powróciła do Anglji, nie mogę nic o niej powiedzieć.
— Co pani przez to pojmujesz?
— A! mój Boże; przecież nic innego tylko to, że niektórym osobom pomyślność zawraca głowy.
— Otóż, kiedy tak, to ja przyznam się, księżniczkę uważam za nieco lekką.
— Tylko nie przesadzaj, Filipie; ma ona dowcip i nieco zalotności, właściwej młodym kobietom; ale mój synu, ta wada u ludzi wysokiego znaczenia, stanowi zaletę na dworze. Księżniczka nieco zalotna otacza się pysznym dworem, a uśmiech jej szerzy okazałość, dowcip, odwagę; wierzaj mi, nawet wojsko lepiej walczy za monarchę, który ma piękną żonę.
— Wiesz, moja matko, że nie miałem chęci żenić się.
— A! tym razem zatrważasz mnie. Widać, masz coś przeciw księżnej?
— W rzeczy samej nie jestem bardzo zadowolony i chcę, aby o tem wiedziano.
— Filipie! Filipie!!...
— Moja żona nie do mnie należy; w każdej chwili wydziera się ode mnie. Rano wizyty, korespondencje, toaleta; wieczorem — bale i koncerty.
— Filipie, jesteś zazdrosny.
— Ja! A! Boże mnie zachowaj, niech sobie inni odgrywają rolę mężów zazdrosnych; ja jestem niezadowolony.
— Filipie, rzeczy, które zarzucasz żonie są całkiem niewinne, i jeżeli nie masz nic ważniejszego...
— Kobieta, nie będąc winną, może jednak niepokoić; są pewne okoliczności, pewne zdarzenia, pewne osoby, które niepokoją mężów najmniej zazdrosnych...
— Jakto? żona twoja po czterech dniach małżeństwa, miałaby kogo innego nad ciebie przekładać? Zastanów się, Filipie, co mówisz. Kiedy chcemy dużo dowieść, niczego nie dowodzimy.
Książę zrażony tonem matki, chciał coś odpowiedzieć; lecz zaledwie wyjąkał kilka niezrozumiałych wyrazów.
— Otóż widzisz, jak sam uznajesz swoją niesprawiedliwość.
— Bynajmniej — odrzekł Filip — i nawet dowiodę, że mam słuszność. Mówiłem o pewnych okolicznościach, o pewnych osobach; a więc uważaj pani.
Anna Austriacka udała zajęcie, jak każda kobieta, nawet królowa, objawia zwykle, słuchając nieporozumień małżeńskich.
— Odpowiedz mi, pani — rzekł Filip. — Dlaczego moja żona trzyma dwór złożony z anglików?
I założył ręce, patrząc w oczy matce, jakby sadził, że na ten zarzut nie może odpowiedzieć.
— Rzecz bardzo prosta — odpowiedziała Anna Austriacka — anglicy są jej ziomkami, a że wydali wiele aby jej towarzyszyć do Francji, nie byłoby politycznie odprawiać szlachtę, skorą do ofiar i poświęceń.
— Moja matko — rzekł Filip — piękne to poświęcenie opuścić kraj mglisty, a przybyć w ładne okolice, gdzie talarem więcej robi się blasku niż tam pięcioma... piękna ofiara przejechać sto mil z kobietą, która się kocha!
— Kocha? Filipie, co mówisz, pomyśl!...
— Nie inaczej.
— I któż to kocha księżne?
— Książę de Buckingham. Może zaprzeczysz mi, moja matko?
Anna Austriacka zarumieniła się i roześmiała jednocześnie. Nazwisko księcia de Buckingham przywiodło jej miłe i przykre zarazem wspomnienia.
— Buckinghamowie są szlachetni i waleczni — odpowiedziała śmiało.
— O... więc i matka broni zalotnika mojej żony!... — zawołał Filip w uniesieniu, które przy jego słabym charakterze objawiło się łzami.
— Mój synu — rzekła Anna Austriacka — wyrażenie to niegodne jest ciebie. Twoja żona nie ma zalotnika, a gdyby go miała, to pewnie nie księcia de Buckingham; ludzie, jemu podobni, powtarzam ci, są szlachetni i dumni, a gościnność jest dla nich świętą.
— Pani! Buckingham jest Anglikiem, a czyż Anglicy szanują książąt francuskich?
Anna zarumieniła się mocniej, niż wprzódy i odwróciła się niby dla poprawienia pióra, a rzeczywiście dla ukrycia pomieszania.
— Mój synu — rzekła po chwili — dobierasz wyrazów, które mnie mieszają; gniew twój zaślepia cię i dlatego, powtarzam... zastanów się.
— Nie potrzebuję zastanawiać się, bo widzę.
— Co widzisz?
— Widzę, że Buckingham nie opuszcza na krok mojej żony.
— Przyszedłeś więc do mnie, aby...
— Przyszedłem — przerwał Filip — aby oskarżyć i oświadczyć, że nie zniosę pana de Buckingham.
— I cóż uczynisz?...
— Poskarżę się przed królem.
— A król co ci odpowie?...
— O!... jeżeli nie zyskam sprawiedliwości, sam ją sobie wymierzę — odpowiedział Filip, z dziką energją, niezwykłą przy jego łagodnym charakterze.
— Co nazywasz sprawiedliwością?... — zapytała Anna Austrjacka z przestrachem.
— Chce, aby Buckingham opuścił moją żonę, wyjechał z Francji... dam mu poznać swoją wolę.
— Tym sposobem do niczego nie dojdziesz, mój drogi; jeżeli ty pogwałcisz gościnność, ja przeciw tobie odwołam się do surowości króla.
— Matko, ty mi grozisz!... — zawołał Filip zbolały — groźby, zamiast współczucia!
— Nie, ja ci nie grożę, ale miarkuję twoje uniesienie, mówię ci, że użyć przeciw panu de Buckingham, lub któremukolwiek Anglikowi, tak surowego środka, byłoby to zakłócić dwa przyjazne narody. Jakto!... książę, brat króla, nie umiałby znieść nawet prawdziwej obrazy, wobec politycznej potrzeby.
— O!... pani — odrzekł Filip — bądź dla mnie matką a nie królową, skoro do ciebie, jako syn przychodzę; pomiędzy mną a panem Buckingham dość będzie dwóch minut rozmowy.
— A właśnie ja tego zakazuję — rzekła królowa, — to nie jest godnem ciebie.
— Dobrze, ale objawię swoją wolę żonie.
— O!... — odrzekła Anna Austrjacka — nie udręczaj żony, mój synu i nie nakazuj jej tak groźnie. Żona pokonana niezawsze jest przekonaną.
— Zatem cóż mam czynić?... poradzę się moich przyjaciół.
— Tak, zapewne, może kawalera Lotaryńskiego albo pana de Wardes... Pozwól mi działać, Filipie, wszak o to ci chodzi, aby Buckingham się oddalił?
— Jak można najprędzej.
— A więc przyślij mi go, mój synu, uśmiechaj się do niego i nic nie mów żonie, królowi, ani nikomu. Rady szukaj tylko u mnie.
— Będę ci, matko, posłusznym.
— I będziesz zadowolony. Znajdź mi tylko księcia.
— To rzecz bardzo łatwa.
— A gdzież się znajduje, jak sądzisz?...
— U drzwi mojej żony, czeka na jej przebudzenie.
— Dobrze — zakończyła Anna Austrjacka, z udanym spokojem — powiedz mu, że chcę go widzieć.
Filip ucałował rękę matki i poszedł szukać pana de Buckingham.




ROZDZIAŁ XXIV.
FOR EWER!

Milord Buckingham, na zaproszenie królowej matki, stawił się u niej w pół godziny po wyjściu księcia orleańskiego.
Kiedy odźwierny wymówił jego nazwisko, królowa, siedząca przy stole, powstała i przyjęła jego powitanie pełne uszanowania, a uśmiechem i uprzejmością.
— Wasza Królewska Mość, — rzekł Buckingham z uszanowaniem — zadałaś mnie widzieć?...
— Tak, książę, — odpowiedziała po angielsku — proszę cię usiądź.
Grzeczność jaką okazywała Anna Austrjacka młodzieńcowi, dźwięk rodzinnej mowy, której od wstąpienia na ziemię francuską nie słyszał, czule poruszyły jego duszę.
— Panie, — rzekła królowa po francusku już — jak ci się podoba we Francji?...
— Śliczny kraj — odpowiedział książę.
— Ale, jak każdy dobry anglik, pewnie przekładasz swój kraj?...
— Więcej kocham moję ojczyznę, niż kraj Francuzów, — odpowiedział książę, — ale jeżeli mnie Wasza Królewska Mość pytasz, gdzie wolę mieszkać, w Londynie, czy w Paryżu, odpowiem, że w Paryżu.
Anna Austrjacka zauważyła, że z zapałem wymówił te wyrazy.
— Mówiono mi, milordzie, — rzekła, — że masz piękne dobra, wspaniały i starożytny zamek?...
— Po moim ojcu, — odpowiedział Buckingham, spuszczając oczy.
— Są to drogie pamiątki, — rzekła królowa, — pamiątki z któremi się żegnamy niechętnie.
— W rzeczy samej — odpowiedział książę, pomimowoli ulegając smętności wspomnień — ludzie serca lubią marzyć o przeszłości z taką przyjemnością, jak o szczęściu przyszłem.
— Prawda!... — rzekła królowa stłumionym głosem. — A zatem — dodała po chwili — i ty, milordzie, jako człowiek serca, pewno wkrótce opuścisz Francję... aby się pieścić świętem; pamiątkami.
Buckingham wzniósł głowę.
— Nie sądzę, — odpowiedział.
— Jakto?..
— Myślę, że opuszczę Anglję, aby zamieszkać we Francji.
Anna Austrjacka udała zdziwienie.
— Jakto?... — rzekła — nie uzyskałeś względów nowego króla?
— Przeciwnie, Najjaśniejsza Pani, Jego Królewska Mość zaszczyca mnie swoją nieograniczoną dobrocią.
Anna Austrjacka zbliżyła się do młodzieńca i, kładąc piękną rękę na jego ramieniu, rzekła:
— Panie, wierzaj mi, niema nic przyjemniejszego nad kraj rodzinny. Jakże ja w mojem życiu tęskniłam za Hiszpanją!... Długo żyłam, milordzie, i dosyć, jak na kobietę, a wyznam ci szczerze, niema chwili, abym nie wzdychała do Hiszpanii.
— Chwili!... — powtórzył młody książę — nawet wtedy, gdy byłaś królową wdzięków, jak dzisiaj nią jesteś jeszcze?
— Tylko bez pochlebstw, jestem kobietą, która mogłaby być twoją matką.
Te ostatnie wyrazy wymówiła z taką łagodnością, że do żywego przeniknęły księcia de Buckingham.
— Tak, mogłabym być twoją matką — powtórzyła po chwili — i dlatego chcę ci udzielić dobrej rady.
— Abym powracał do Londynu!... — zawołał książę.
— Tak, milordzie.
Książę załamał ręce ze smutkiem, co na kobiecie, usposobionej do czułych wspomnień, musiało uczynić wrażenie.
— Potrzeba tego — dodała królowa.
— Jakto?... — zawołał jeszcze, — potrzeba, abym wyjechał, abym uchodził; ażebym skazywał się na wygnanie?
— Abyś skazał się na wygnanie?... Milordzie, sądziłby kto, że Francja jest twoją ojczyzną!...
— Najjaśniejsza Pani, dla tych, którzy kochają, najmilszym jest kraj tych, których kochają.
— Ani słowa więcej, milordzie, — rzekła królowa; — nie zapominaj, do kogo mówisz!
Buckingham padł na kolana.
— Najjaśniejsza Pani, — rzekł, ty jesteś skarbem rozumu, dobroci, łaskawości; pani, nietylko swojem stanowiskiem jesteś pierwszą na święcie, ale i twojemi rzadkiemi przymiotami; pani, ja nic nie powiedziałem. Czyż wyrzekłem co, abyś mi tak surowo odpowiedziała?... pani, czy mnie zdradzono?...
— Tak zdradzono cię — odpowiedziała królowa stłumionym głosem.
— I któż to?... O!... pani, gdyby kto miał śmiałość widzieć to we mnie, czego ja sam nie chcę dostrzegać!...
— I cóżbyś na to uczynił?...
— Są tajemnice, które zabijają tych, co je odgadują.
— Ten, który odkrył twoją tajemnicę, szaleńcze, nie jest zabity, ani nie może być zabitym, albowiem zbrojny jest we wszelkie ziemskie prawa, to mąż, to pierwszy obywatel francuski, to książę orleański, mój syn!...
Książę zbladł.
— Jakżeś okrutna pani!... — rzekł.
— Tyś okrutniejszy, panie de Buckingham!... — rzekła Anna Austrjacka z melancholią, przechodząc z jednej ostateczności w drugą — od ciebie zawisło być spokojnym.
— Kiedy walczymy, giniemy na wojnie — odpowiedział łagodnie młodzieniec, pozwalając brać górę rozpaczy.
Anna pobiegła do niego i wzięła go za rękę.
— Villiersie — rzekła do niego po angielsku z gwałtownością, której nic oprzeć się nie zdoła — czego żądasz?... Czy chcesz, aby matka poświęciła syna, królowa honor swojego domu?... Jakto, czy dla oszczędzenia tobie łez, aż dwie zbrodnie mam popełnić?... Wspominałeś o tych, którzy pomarli; lecz byli oni pełni uszanowania i umieli ulegać; oni poddali się wygnaniu i unieśli z sobą rozpacz, jako jedyny skarb serca, albowiem rozpacz pochodziła od ukochanej kobiety, albowiem taka śmierć była jakby darem niebios.
Buckingham powstał ze zmienioną twarzą i rękami, złożonemi na sercu.
— Masz słuszność, pani — rzekł — ale ci, o których mówisz otrzymali rozkaz z ust osoby ukochanej, nie wypędzano ich, ale proszono, aby się oddalili i nie śmiano się z nich.
— O!... nie, wcale się nie śmiano, — odrzekła cicho Anna Austrjacka. — lecz któż ci mówi, że cię wypędzają... któż ci mówi, że nie czują twojego poświęcenia?... Nie mówię ja o nikim, ale o sobie tylko. Jedź, Villiersie, uczyń mi tę łaskę, jaką już zawdzięczałam komu innemu, noszącemu twoje nazwisko.
— Czy to dla ciebie, pani, mam uczynić?...
— Tak, dla mnie samej.
— A czy nikt ze mnie śmiać się nie będzie, czy nikt nie powie: ja tak chciałem?...
— Słuchaj mnie, książę.
Tutaj postać starej królowej przybrała wyraz uroczysty.
— Przysięgam, że prócz mnie nikt tu nie rozkazuje, przysięgam ci, że nietylko nikt z ciebie śmiać się nie będzie, ale nawet chełpić się nie będzie. Licz na mnie, książę, jak ja liczę na ciebie.
— Pani, ale ja jestem w rozpaczy; pociecha, jakkolwiek słodka, nie jest dla mnie zupełną.
— Książę, czy znałeś swoją matkę?... — zapytała królowa z pierwszym, uśmiechem.
— Bardzo mało; ale przypominam sobie, że mnie całowała, kiedy płakałem.
— Villiersie — rzekła królowa, obejmując szyję młodzieńca; — jestem matką dla ciebie i nie pozwolę, aby ci łzy wyciskano.
— Dzięki ci, dzięki, pani, — odpowiedział młodzieniec, a wzruszenie głos mu tłumiło; — czuję, że w mojem sercu jest miejsce dla szlachetniejszego uczucia, niż miłość.
Królowa matka spojrzała na niego i ścisnęła mu rękę.
— Idź — rzekła.
— Kiedyż mam się oddalić?... — rozkaż.
— Kiedy ci będzie najdogodniej, milordzie, — odrzekła królowa — jedź, lecz oznacz dzień. Jedź jutro, pojutrze, kiedy ci się spodoba, byleś dzisiaj ten dzień oznaczył.
— Czy to pozostaje do mojej woli?... — zapytał.
— Tak do twojej.
— A więc... zaraz, i nigdy nie wracam do Francji!
Anna Austrjacka zastanowiła się przez chwilę i odrzekła:
— Przyjemnie mi będzie, gdy przyjedziesz, kiedy zasnę na wieki w Saint-Denis, obok mojego królewskiego małżonka.
— Który Waszej Królewskiej Mości tyle zadał cierpienia — odrzekł Buckingham.
— Który był królem francuskim — odpowiedziała królowa.
— Najjaśniejsza Pani, jesteś pełna dobroci, zasługujesz na łaskę niebios i pewnie długie ci jest przeznaczone życie.
— Więc przybądź po wielu latach — odrzekła królowa z przymuszonym uśmiechem.
— Nie przybędę — odrzekł Buckingham — choć jestem młody.
— A to dlaczego?...
— Śmierć lat nie liczy; można umierać młodym, a żyć starcem.
— Książę, co za smutne myśli!... rozwesel je, powróć za dwa lata!... Czytam w pięknej twojej twarzy, że te smutne myśli ulecą z czasem.
— Myślałem, Najjaśniejsza Pani, że lepiej o mnie sądzisz — odrzekł młodzieniec — na dom Buckinghamów czas nie ma wpływu.
— Ciszej!... ciszej!.. — rzekła królowa, całując młodzieńca w czoło, z uczuciem, trudnem do opisania. — Jedź, jedź, nie rozczulaj mnie więcej, jestem królowa; ty jesteś poddanym króla Anglji. Król Karol czeka na ciebie. Żegnam cię Villiersie, for ever Villiersie!...
For ever — odrzekł młodzieniec i oddalił się, połykając łzy.
Anna zakryła twarz rękami, a po chwili, przeglądając się w zwierciadle, rzekła:
— Dobrze mówią, że kobieta zawsze jest młodą; zawsze w jakimś zakątku serca znajdzie się rok dwudziesty.




ROZDZIAŁ XXV.
JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ LUDWIK XIV UWAŻA, ŻE PANNA DE LA VALLIERE NIE JEST DOSYĆ ŁADNA, ANI DOSYĆ BOGATA DLA TAKIEGO SZLACHCICA, JAK WICEHRABIA DE BRAGELONNE.

Raul i hrabia de la Fere przybyli do Paryża wieczorem, tego samego dnia, kiedy Buckingham miał rozmową z królowa matką.
Zaledwie stanęli w Paryżu, hrabia zażądał przez Raula posłuchania u króla.
Ludwik XIV-ty, przepędziwszy część dnia na oglądaniu z bratową i damami dworu pysznych materyj lyońskich, które podarował księżnie, obiadował w gronie dworskiem i po zabawach, według zwyczaju, udał się do swojego gabinetu z Fouquetem i Colbertem.
Raul właśnie był w przedpokoju, kiedy dwaj ministrowie wychodzili i król spostrzegł go przez wpół otwarte drzwi.
— Czego żąda pan de Bragelonne?... zapytał.
Młodzieniec zbliżył się.
— Najjaśniejszy Panie, proszę o posłuchanie dla hrabiego de la Fere.
— Mam wolna godzinę czasu, czy pan de la Fere gotów?
— Hrabia czeka na rozkaz Waszej Królewskiej Mości.
— Niech wejdzie.
— W pięć minut potem, Athos był u Ludwika XIV-go.
Przyjęty został przez monarchę z życzliwą uprzejmością, jaką Ludwik XIV-ty z taktem, wyższym nad swój wiek, umiał zachować dla ludzi, których nie można ująć zwyczajnymi względami.
— Hrabio, pozwól mieć mi nadzieje, że przybywasz, ażeby żądać czegoś.
— Nie taję się przed Waszą Królewską Mością, że przybywam prosić o łaskę.
— Dobrze — rzekł król z wesołą miną.
— Ale nie dla siebie, Najjaśniejszy Panie.
— To źle; przyjemnie mi jednak będzie uczynić to dla protegowanej osoby, czego dla ciebie nie pozwalasz mi uczynić.
— Cieszą mnie względy Waszej Królewskiej Mości... Chcę prosić o łaskę Waszej Królewskiej Mości dla wicehrabiego de Bragelonne.
— O! to jakbyś prosił dla siebie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie... Ale czego mam żądać dla niego, dla siebie otrzymać już nie mogę. Wicehrabia chce się żenić.
— Tak młodo?... lecz mniejsza o to... Jest to pełen zalet młodzieniec i pragnę wybrać mu żonę.
— Już ja znalazł, Najjaśniejszy Panie, a tylko o zezwolenie Waszej Królewskiej Mości przychodzi prosić.
— Idzie zatem o podpisanie kontraktu małżeńskiego?
Athos skłonił się.
— Czy jego narzeczona jest bogata i stosownego urodzenia?
Athos nie wiedział co ma odpowiedzieć...
— Panna — odpowiedział nakoniec — ale co do majątku, wcale nie bogata.
— Na to możemy znaleźć lekarstwo.
Wasza Królewska Mość przejmujesz mnie wdzięcznością, jednak pozwól mi uczynić jedną uwagę.
— Dobrze, hrabio.
— Wasza Królewska Mość oświadczasz chęć wyposażenia tej młodej dziewicy.
— Tak.
— Alboż ja po to przyszedłem, Najjaśniejszy Panie? to mnie martwi.
— Hrabio, zostaw na boku delikatność, jak się nazywa narzeczona?
— Panna de la Valiere de la Baume Leblanc — odpowiedział Athos z obojętnością.
— A!... — rzekł król, szukając w pamięci — nazwisko mi znane, margrabia de la Valiere...
— Tak. Najjaśniejszy Panie, to jego córka.
— Czy żyje on jeszcze?
— Umarł. Najjaśniejszy Panie.
— A wdowa, jak mi się zdaje wyszła za pana de Saint-Remy, marszałka księżnej wdowy?
— Wasza Królewska Mość doskonale wiesz o wszystkiem.
— I jej córka została panna honorową młodej księżnej?
— Wasza Królewska Mość lepiej ode mnie znasz tę historię.
Król zamilkł i spoglądał na smutną twarz Athosa.
— Hrabio — rzekł — zdaje mi się, że ta panna nie jest bardzo ładna.
— Nie wiem — odpowiedział Athos.
— Ja widziałem ją i nie uczyniła na mnie wrażenia.
— Wydaje się łagodną i skromną; ale nie jest piękną, Najjaśniejszy Panie.
— Jednak ma piękne, jasne włosy.
— Sądzą, że tak.
— Piękne niebieskie oczy?
— Rzeczywiście.
— Zatem co do wdzięków, nic nadzwyczajnego. Przejdźmy do majątku.
— Piętnaście, do dwudziestu tysięcy liwrów posagu. Najjaśniejszy Panie; ale kochankowie są bezinteresowni, a i ja sam niewiele cenię pieniądze.
— Zapewne, kiedy ich nadto; ale gdy są potrzebne... Z piętnastoma tysiącami liwrów nie można żyć na dworze... Dodamy coś do posagu, niema się o co troszczyć, dla Bragelonna to uczynię.
Athos skłonił się.
Król zauważył jednak jego obojętność.
— Od pieniędzy przejdźmy do godności — rzekł Ludwik — córka margrabiego de la Valliere, to dobrze; ale ten pan Saint-Remy przez kobiety przyćmił szlachetność rodu: a ty, hrabio, jak sadzę, wielką wagę przywiązujesz do szlachetności twego imienia?
— Ja, Najjaśniejszy Panie, najwięcej cenię przywiązanie do Waszej Królewskiej Mości.
Król zatrzymał się znowu.
— Słuchaj, hrabio, zadziwiasz mnie od samego początku rozmowy: przybyłeś prosić mnie o zezwolenie na ten związek, a wydaje mi się, jakbyś był zasmucony tem żądaniem. O! ja chociaż młody, ale rzadko się mylę, albowiem z jednymi poddaję rozwadze moją życzliwość, z drugimi nieufność przenikliwości, powtarzam ci więc, że twoje żądanie nie pochodzi ze szczerego serca.
— To prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Przyznam się, że cię nie rozumiem.
— Kocham Bragelonna z całego serca — odpowiedział hrabia — że zaś zajął się panną de la Valliere i marzy o raju, nie chcę niszczyć jego złudzenia. To małżeństwo, jakkolwiek mi się nie podoba, za pozwoleniem jednak Waszej Królewskiej Mości, dla szczęścia Raula, niechaj dojdzie do skutku.
— Zobaczymy; a czy ona go kocha?
— Jeżeli Wasza Królewska Mość chcesz prawdy, powiem, ze nie wierzę w miłość panny de la Valliere, młoda, prawie dziecię, jest tylko upojona chęcią widzenia dworu, zaszczyt służenia księżnie zrównoważą czułość serca. Małżeństwo to będzie takiem, jakich wiele widać na dworach; lecz skoro Bragelonne pragnie go, niech się tak stanie.
— Ależ, hrabio, jak sądzę, nie jesteś, jak wielu ojców, niewolnikiem dzieci — rzekł król.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia de la Fere — silną mam wolę dla złych, ale nie sprzeciwiam się ludziom serca. Raul cierpi i jego umysł, swobodny zazwyczaj, staje się ciężkim i ponurym. Nie chcę Waszej Królewskiej Mości pozbawiać usług, jakie jest zdolny wyświadczyć.
— Rozumiem cię — odrzekł król — pojmuję twoje serce.
— A zatem — odrzekł hrabia — nie potrzebuję mówić Waszej Królewskiej Mości, że moim celem jest uzupełnić szczęście tych dzieci, albo raczej tego dziecka.
— I ja również pragnę szczęścia Bragelonna.
— Proszę zatem Waszą Królewską Mość o podpis. Raul będzie miał szczęście przedstawić się Waszej Królewskiej Mości i zyskać Jego zezwolenie.
— Mylisz się hrabio — rzekł król ze stanowczością — powiedziałem ci, że pragnę szczęścia Bragelonna i dlatego sprzeciwiam się temu małżeństwu.
— Lecz Wasza Królewska Mość przyrzekłeś!... — zawołał Athos.
— Bynajmniej; nie mogłem przyrzekać tego, co się sprzeciwia moim widokom.
— Wiem, jak Wasza Królewska Mość jesteś dla mnie łaskawym; ale ośmielam się przedstawić, że ja podjąłem się tego posłannictwa.
— Poseł, hrabio, nie zawsze otrzymuje to, czego żąda.
— A! Najjaśniejszy Panie, jakiż cios dla Bragelonna!
— Ja sam pomówię z wicehrabią.
— Ale, Najjaśniejszy Panie, miłość jest niezłomną.
— Zaręczam ci, hrabio, że i miłość daje się przemóc.
— Na to potrzeba mieć dusze królewską, Najjaśniejszy Panie.
— Nie troszcz się o to. Mam widoki co do Bragelonna; nie mówię, żeby się nie żenił tak młodo, lecz nie chcę, aby się żenił, zanim sobie zapewni los, a on godzien jest pomyślności. Jednem słowem, hrabio, chcę, aby zaczekał.
— Najjaśniejszy Panie, raz jeszcze...
— Panie hrabio, mówisz, że przyszedłeś prosić o łaskę?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To uczyń ty mi ją pierwej i więcej nie wspominaj o tem. Teraz to niepodobna, bo, w czasie wojny, potrzebuję ludzi walecznych i wolnych. Nie śmiałbym posyłać na armaty nieprzyjacielskie człowieka żonatego, ojca familji; zresztą, nie mogę bez ważnej przyczyny obdarowywać Bragelonna, gdyż nie chcę obudzić zawiści w szlachcie.
Athos skłonił się i nic nie odpowiedział.
— Czy tyle tylko, hrabio, miałeś do żądania?... — dodał Ludwik XIV-ty.
— Tylko tyle, i żegnam cię, Najjaśniejszy Panie. Czy mam uprzedzić Raula?
— Oszczędź sobie tej przykrości. Powiedz hrabiemu, że jutro rano będę z nim mówił, dziś zaś ze mną spędzisz wieczór.
Athos skłonił się, wyszedł z gabinetu i znalazł oczekującego Bragelonna.
— A, co panie? — spytał młodzieniec.
— Raulu, król dla nas jest dobry, może nie tak, jak myślisz, ale wogóle łaskaw jest na nasz dom.
— Panie, widzę, że masz mi złą wiadomość powiedzieć — rzekł młodzieniec, blednąc.
— Król sam jutro rano opowie, czy to zła wiadomość.
— Zatem król nie podpisał?...
— Raulu, król chce sam ułożyć twój kontrakt; a chce go uczynić tak wspaniałym, że obecnie nie miał na to czasu. Obwiniaj zatem twoją niecierpliwość, a nie złe chęci króla.
Raul zasmucony, albowiem znał szczerość hrabiego i zarazem jego zręczność, nie mógł wyjść z osłupienia.
— Czy nie pójdziesz ze mną?... — zapytał Athos.
— Przebacz pan, idę — i poszedł za Atosem.
— Kiedy tu jestem — rzekł, nagle się zwracając — czy nie mogę zobaczyć się z d‘Artagnanem?...
— Pozwolisz pan, że go zaprowadzą de jego mieszkania?... — zapytał Bragelonne.
— Dobrze.
— Zatem innemi schodami.
I inną udali się drogą. Przybywszy do wielkiej galerji, Raul spostrzegł lokaja w liberji hrabiego de Guiche, który biegł naprzeciw niemu.
— Co takiego?... — zapytał Raul.
— Pan hrabia pisze do pana, a ja z listem szukam pana przeszło godzinę.
Raul zbliżył się do Athosa, aby rozpieczętować list.
— Pozwól, panie — rzekł.
— Proszę cię.
„Kochany Raulu — pisał hrabia de Guiche — mam z tobą pomówić we własnym interesie, a że wiem, iż powróciłeś, proszę cię, przybywaj jaknajśpieszniej“.
Zaledwie skończył czytać, kiedy na zakręcie galerji, lokaj w liberji Buckinghama, poznając Raula, zbliżył się do niego.
— Od księcia milorda — rzekł.
— O!... — zawołał Athos — widzę, że jesteś zajęty, jak wódz na polu bitwy; bywaj zdrów, sam znajdą d‘Artagnana.
— Wybacz, panie — rzekł Raul.
— Wybaczam i bądź zdrów, Raulu. Znajdziesz mnie do jutra rana w mieszkaniu, ale o świcie wracam do Blois.
— Złożę mój szacunek.
Athos oddalił się.
Raul rozpieczętował list Buckinghama.
„Panie de Bragelonne — pisał książę — ze wszystkich Francuzów, jakich znam, najwięcej mi się podobasz i potrzebuję twojej przyjaźni. Mam tu posłannictwo, pisane w dobrej francuszczyźnie, jestem Anglikiem i lękam się, abym go źle nie zrozumiał. Podpis jest szlachetny, wiem to dobrze. Bądź łaskaw przybyć do mnie.
Przyjaciel,
Villiers, książę de Buckingham“.
— Przybędę do twego pana — rzekł Raul, odprawiając lokaja hrabiego de Guiche.
— Za godziną będą u pana de Buckingham, — dodał, dając znak posłańcowi księcia.




ROZDZIAŁ XXVI.
ZNIWECZONE ZAMIARY.

Raul, udawszy się do hrabiego de Guiche, zastał go, rozmawiającego z panami de Wardes i Manicamp.
Kiedy Raul wszedł, hrabia de Guiche zbliżył się do niego. Raul, Ściskając rękę przyjaciela, spojrzał na dwóch młodych ludzi, spodziewał się bowiem wyczytać na twarzach, co się działo w ich sercu. De Wardes był zimny i nieprzenikniony. Manicamp zajęty był oglądaniem swojego świeżego stroju.
Guiche poprowadził Raula do oddzielnego gabinetu i prosił go siedzieć.
— Jakże dobrze wyglądasz!...
— To szczególne, bo wcale nie jestem wesoły.
— Równie jak ja, Raulu, źle z miłością na świecie.
— Jak dla ciebie, hrabio, to dobrze; dla mnie najsmutniejsząby była dobra wiadomość o twojej miłości.
— Nie martw się daremnie; bo nietylko, że jestem nieszczęśliwy, ale nadto patrzę na mających powodzenie.
— Nie rozumiem — odrzekł Raul — wytłómacz się, przyjacielu.
— Zaraz mnie pojmiesz. Nadaremnie zwalczałem uczucie, jakie się we mnie zrodziło i opanowało całego; zebrałem całe moje zmysły i całą siłę, zastanowiłem się nad nieszczęściem, jakie sobie gotuję, zmierzyłem je i, chociaż widzę przepaść, idę dalej.
— Szalony!... nie możesz uczynić kroku, abyś nie spowodował upadku, a następnie śmierci.
— Zaklinam cię, nie przerywaj mi, Raulu; nie przekonasz mnie, bo powiadam ci naprzód, nie chcę być przekonanym. Daleko zaszedłem i cofać się nie mogę; tyle cierpiałem, że śmierć wydaje mi się dobrodziejstwem, Raulu, ja nietylko jestem szalenie zakochany, ale nadto do wściekłości zazdrosny.
Raul uderzył ręką w rękę z uczuciem, podobnem do gniewu.
— Mówmy wyraźnie, przyjacielu! — rzekł, — jesteś zazdrosny o męża?
— O!... nie, nie zazdroszczę szczęścia mężowi, ale kochankowi.
— Kochankowi!...
— Alboś tego nie dostrzegł, ty, co jesteś tak przenikliwym?...
— To jesteś zazdrosnym o pana de Buckingham.
— Śmiertelnie.
— Co u licha!...
— Lecz tym razem krótko skończymy rachunki, już uczyniłem krok stanowczy... wyzwałem go.
— Wyzwałeś go?...
— Czy wiesz o tem?...
— Wiem, ponieważ mi o tem doniósł. Czytaj.
I podał hrabiemu de Guiche list, który odebrał jednocześnie z jego listem.
Guiche czytał z chciwością.
— Grzeczny człowiek — rzekł.
— Zapewne; książę jest grzeczny, a ja nie potrzebuję cię pytać, czyś grzecznie pisał do niego.
— Pokażę ci mój list, kiedy się udasz do niego ode mnie.
— Ależ to niepodobna, abym ja poszedł.
— Dlaczego?...
— Książę mojej rady zasięga, równie jak i ty.
— Ja sądzę, że mnie dasz pierwszeństwo. Słuchaj, oto co masz powiedzieć Jego książęcej mości: kiedykolwiek, dziś, jutro, chcę się z nim spotkać w Vincennes.
— Rozważ, co czynisz.
— Mówiłem ci, że zastanowiłam się nad wszystkiem.
— Książę jest cudzoziemcem... ma misję, która go czyni nietykalnym, a z Vincennes blisko do Bastylji.
— Co mnie to wszystko obchodzi?...
— Ale dlaczego go wyzywasz?... cóż ja mam mu powiedzieć?
— Bądź spokojny, on nie będzie o to pytał... Tak ja jemu muszę stać na zawadzie, jak on mnie; tak musi mnie nienawidzieć, jak ja jego. Proszę cię idź do księcia, a jeżeli potrzeba, abym go miał błagać, by przyjął me wezwanie, i to uczynię.
— To daremne. Książę prosił mnie, abym u niego był. Pewnie teraz jest na górze u króla... Idźmy obaj... Wyprowadzę go na galerję, ty pozostaniesz na stronie, dwa razy wystarczą.
— Dobrze, wezmę z sobą pana de Wardes.
— Dlaczego nie pana de Manicamp. De Wardes wszędzie sam za nami trafi.
— Masz słuszność.
— A czy on nie wie o niczem?
— Zupełnie: czy zawsze z nim jesteś zdaleka?...
— Nie mówił ci?...
— Nic a nic.
— Nie lubię tego człowieka, a że go zawsze nie lubiłem, rzecz więc prosta, iż nie jestem z nim ani lepiej ani gorzej, niż dawniej.
— Skoro tak, to jedziemy.
Wszyscy czterej wsiedli do karety, która czekała na dziedzińcu.
— Przybywszy do galerji jaśniejącej światłem, gdzie najpiękniejsze i najznakomitsze damy dworskie snuły się w płomienistej atmosferze, Raul nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na Ludwikę, która wśród swoich towarzyszek zachwycała się orszakiem króla, jaśniejącym od djamentów i złota. Mężczyźni stali, tylko król siedział. Raul spostrzegł Buckinghama. Stał on o dziesięć kroków od księcia orleańskiego w gronie Francuzów i Anglików, podziwiających bogactwo jego stroju. Wiele osób przypominało sobie jego ojca, a porównania z nim nie było pochlebnym dla syna. Buckingham rozmawiał z Fouquetem, który głośno rozprawiał o Belle-Isle.
— Teraz nie mogę się zbliżyć do niego, — rzekł Raul.
— Czekaj i wybierz stosowna porę, lecz kończ natychmiast, bo palę się cały.
— Patrzaj, oto nasz zbawca — rzekł Raul, spostrzegając d‘Artagnana, który pysznie wyglądając w swoim mundurze kapitana muszkieterów, wszedł jak zwycięzca na galerję.
I Raul skierował się ku panu d‘Artagnan.
— Hrabia de La Fere szuka cię, kawalerze — rzekł.
— Właśnie go opuściłem w tej chwili.
— Myślałem, że cześć nocy z sobą przepędzicie.
— Mamy widzieć się jeszcze.
I, odpowiadając Raulowi, d‘Artagnan błądził wzrokiem to na prawo to na lewo, szukając kogoś, lub czegoś w tłumie osób.
Nagle wlepił wzrok w jeden punkt, jak orzeł, co ujrzał zdobycz.
Raul patrzył w tym samym kierunku i ujrzał, jak hrabia de Guiche i d‘Artagnan kłaniają się sobie nawzajem. Nie mógł jednak poznać, na kogo padło dumne i ciekawe spojrzenie kapitana.
— Kawalerze — rzekł Raul — ty tylko możesz mi wyświadczyć przysługę.
— Jaką, kochany wicehrabio?
— Muszę zamienić parę słów z panem de Buckingham, a że rozmawia z panem Fouquet, pojmujesz, iż mnie nie przystoi przerywać im rozmowy.
— A gdzież jest pan Fouquet?... — zapytał d‘Artagnan.
— Patrzaj pan.
— Na honor, to on, ale czyż sądzisz, że ja mam większe prawo?
— Jesteś człowiekiem znakomitszym.
— Prawda, jestem kapitanem muszkieterów, ale ten tak dawno obiecywany mi stopień tak świeżo otrzymałem, że zapominam o swojej godności.
— Wszak mi pan wyświadczysz tę przysługę?
— Fouquet, do djabła!
— Czy masz co przeciw niemu?
— Ale on zapewne ma wiele przeciw mnie; zresztą, przyjdzie czas, że...
— Otóż patrzy na pana... teraz, albo...
— Nie mylisz się, właśnie czyni mi ten zaszczyt.
— Kiedy tak, to chwila stosowna.
— Czy tak sądzisz?
— Idź pan, proszę cię.
Guiche nie spuszczał oka z Raula; Raul dał mu znak, że przygotowuje sprawę.
D‘Artagnan postąpił wprost ku wzmiankowanej grupie i grzecznie powitał pana Fouquet i innych.
— Witam cię, panie d‘Artagnanie, mówiliśmy o Belle-Isle — rzekł Fouquet z ową znajomością świata i umiejętnością spojrzenia, których przez całe życie można się uczyć, a nigdy nie umieć.
— O Belle-Isle!... a!... — rzekł d‘Artagnan. — To pańska posiadłość, panie Fouquet?
— Pan Fouquet mówił mi właśnie, że ją darował królowi. Sługa, panie d‘Artagnan.
— Czy znasz, kawalerze, Belle-Isle?... — zapytał Fouquet muszkietera.
— Byłem tam raz — odpowiedział d‘Artagnan, jak człowiek grzeczny i dowcipny.
— I długo bawiłeś?
— Zaledwie jeden dzień.
— I widziałeś...
— Wszystko co przez jeden dzień widzieć było można.
— Jak dla pańskiego oka, to nawet jeden dzień za wiele.
D‘Artagnan skłonił się.
Tymczasem Raul dał znak Buckinghamowi.
— Panie ministrze — rzekł Buckingham — zostawiam panu kapitana, który lepiej, aniżeli ja, zna się na wałach, fosach i bastjonach, a udaję się do przyjaciela, który mnie przyzywa.
Z temi słowy opuścił dotychczasowe towarzystwo i postąpił ku Raulowi; lecz idąc zatrzymał się przy stole, przy którym grała królowa matka, młoda królowa i król.
— Raulu — rzekł Guiche — działaj spiesznie.
Buckingham, powiedziawszy jakaś grzeczność księżnej, udał się ku Raulowi.
Raul zbliżał się także do niego. Tylko hrabia de Guiche pozostał na swojem miejscu i patrzył na nich. Manewr ten tak urządzono, że dwaj młodzieńcy spotkali się pomiędzy grupą grającą, a galerją, gdzie przechadzało się kilka poważnych osób.
I kiedy dwie linje miały się zetknąć, trzecia je przecięła.
Książę orleański zbliżył się do Buckinghama.
Książę miał najprzyjemniejszy uśmiech na wymalowanych ustach.
— A! Boże — rzekł z przesadną godnością — cóż mi to powiadają, książę?
Buckingham odwrócił się, nie widział księcia, ale usłyszał jego głos.
Zadrżał mimowoli, lekka bladość powlekła jego twarz.
— Książę!... — rzekł — cóż powiedziano Waszej książęcej mości, że się tak zadziwia?
— Pewną rzecz — odpowiedział książę — która mnie doprowadza do rozpaczy, bo cały dwór żałobą okryje.
— A! Jakże Wasza Królewska Wysokość jesteś dobry — rzekł Buckingham — bo widzę, że mówisz o moim wyjeździe.
— Tak.
— Przeżywszy pięć, czy sześć dni w Paryżu, ja tylko po nim mogę nosić żałobę.
Guiche ze swojego miejsca usłyszał rozmowę i zadrżał mimowoli.
— Odjeżdża — rzekł — co on mówi?
Filip mówił dalej ze swoją uprzejmą minką.
— Chyba, że cię król Wielkiej Brytanji wzywa; wiadomo, że Karol II-gi, znając się na ludziach, nie może się obejść bez pana; to łatwo pojmujemy; ale żebyśmy cię tracili bez powodu, tego nie pojmuję.
— Mości książę, jeżeli opuszczam Francję...
— Wezwany, to rozumiem; lecz jeżeli moje wstawienie się coś znaczy, będę prosił Jego Królewską Mość Karola II-go, aby cię jeszcze na jakiś czas zostawił z nami.
— Tyle względów Waszej książęcej mości bardzo mnie zobowiązuje, ale otrzymałem wyraźne rozkazy. Mój pobyt we Francji był ograniczony i przedłużyłem go z narażeniem się mojemu miłościwemu panu. Dziś dopiero przypominam sobie, że od czterech dni powinienem był wrócić.
— O!... — rzekł książę.
— Tak! lecz — dodał Buckingham, podnosząc głos tak, aby go nawet księżniczki słyszały — podobny jestem do owego mieszkańca Wschodu, który przez kilka dni spał, słodko marząc i obudził się zdrowym, bo przyszedł do rozumu. Dwór francuski ma takie upojenia, że je do tego snu można porównać, ale przebudzenie musi nastąpić i jechać trzeba. Nie mogę zatem przedłużać mojego pobytu, jak tego żąda Wasza Królewska Wysokość.
— A kiedyż odjeżdżasz?... — zapytał Filip z wyrazem troskliwości.
— Jutro, Mości książę, moje powozy już od kilku dni gotowe.
Książę orleański uczynił poruszenie głową, które miało znaczyć:
— Kiedy tak postanowiłeś, niema co już mówić.
Buckingham spojrzał na królowę; wzrok jego spotkał się z oczyma Anny Austriackiej, która mu dziękowała. Młodzieniec ukrył całą boleść serca. Książę oddalił się, jak przyszedł. Ale w tym czasie, z przeciwnej strony zbliżał się hrabia de Guiche.
Raul lękał się, aby niecierpliwy młodzieniec sam nie uczynił propozycji, więc rzucił się naprzeciw niemu.
— Nie, nie, Raulu, to daremne — rzekł Guiche, podając obie ręce księciu i pociągając go za kolumnę.
— Książę, przebacz mi — rzekł — co do ciebie pisałem. Byłem wtedy szalony!... Bądź łaskaw zwrócić mi list.
— Prawda — odparł młody książę z melancholijnym uśmiechem. — Teraz zapewne nie masz pan nic do mnie.
— O! książę, przebacz mi!... wieczna przyjaźń!
— Boć i dlaczego, hrabio, miałbyś mnie nienawidzieć, od chwili kiedy ją opuszczam, kiedy jej więcej nie ujrzę?
Raul słyszał te wyrazy i, pojmując, że jego obecność była już zbyteczna, oddalił się o kilka kroków.
To poruszenie zbliżyło go do pana de Wardes.
De Wardes mówił o wyjeździe Buckinghama. Rozmawiał z księciem lotaryńskim.
— Mądry odwrót — mówił de Wardes.
— Dlaczego?
— Bo oszczędza księciu pchnięcia szpadą.
I obaj śmiać się zaczęli.
Raul zwrócił się ze zmarszczoną brwią.
Kawaler lotaryński wykręcił się na piętach, a de Wardes pozostał na miejscu i czekał.
— Panie — rzekł Raul do pana Wardes — czy nigdy nie odzwyczaisz się źle mówić o nieobecnych? Wczoraj ubliżyłeś panu d‘Artagnan, dzisiaj księciu de Buckingham.
— Panie — rzekł de Wardes — wiesz, że niekiedy mówię źle i o obecnych.
De Wardes dotknął Raula; ramiona ich stykały się, twarze zbliżały się, jakby chciały nawzajem udzielić sobie żaru swojego gniewu i nienawiści. Widoczne było, że obaj stracili cierpliwość. Nagle usłyszeli za sobą głos, pełen wdzięku i grzeczności, który mówił:
— Sądzę, że mnie wymieniono.
Był to d‘Artagnan, który z serdecznym uśmiechem położył dłoń na ramieniu pana de Wardes.
Raul cofnął się o krok, aby zrobić miejsce muszkieterowi.
De Wardes zadrżał, zbladł i z miejsca ruszyć się nie mógł.
D‘Artagnan, wciąż uśmiechający się, zajął miejsce Raula.
— Dzięki ci, Raulu — rzekł — chcę pomówić z panem de Wardes. Nie oddalaj się, wszyscy mogą słyszeć naszą rozmowę.
Uśmiech znikł z jego twarzy, wzrok stał się zimnym i przenikliwym, jak ostrze miecza.
— Jestem na rozkazy pańskie — rzekł de Wardes.
— Panie — zaczął znowu d‘Artagnan — oddawna szukałem sposobności mówienia z tobą i dopiero dzisiaj ją znajduję. Co do miejsca, zgadzam się, że źle wybrane; lecz, jeżeli chcesz pofatygować się do mnie...
— Najchętniej — odpowiedział de Wardes.
— Czy pan sam tu jesteś?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie, jest tu Manicamp i Guiche, obaj moi przyjaciele.
— Dobrze — odrzekł d‘Artagnan — ale dwóch mało, może pan więcej znajdziesz ze swoich.
— Zapewne — odpowiedział młodzieniec, nie wiedząc, do czego to zmierza. — Tylu, ilu pan zechcesz.
— Przyjaciół?
— Tak, panie.
— Życzliwych, szczerych przyjaciół?
— Zapewne.
— Zbierz ich pan zatem, proszę cię. A ty, Raulu, przybywaj i przyprowadź z sobą pana de Guiche i de Buckingham.
— Panie, co tu zachodu!... — odpowiedział de Wardas, usiłując się uśmiechać.
Kapitan dał mu znak, aby był cierpliwy.
— Zatem czekam pana.
— I owszem.
— Do widzenia.
D‘Artagnan skierował się ku swojemu mieszkaniu. Mieszkanie d‘Artagnana, nie było puste; hrabia de la Fere czekał na niego, siedząc przy oknie.
— A co?... zapytał d‘Artagnana, kiedy tenże wchodził.
— Pan de Wardes zaszczyci mnie swojemi odwiedzinami w towarzystwie swoich i naszych przyjaciół.
W rzeczy samej, za muszkieterem ukazali się panowie de Wardes i Manicamp.
Hrabia de Guiche i książę de Buckingham szli za nimi zdumieni, nie wiedząc, o co chodzi.
Raul przybył z dwoma, czy trzema dworzanami. Wzrok jego błądził po wszystkich stronach pokoju. Spostrzegł hrabiego i stanął przy nim. D‘Artagnan przyjmował uprzejmie swoich gości. Zachował twarz spokojną i uprzedzającą. Wszyscy obecni byli ludźmi znakomitymi i mającymi stanowisko w świecie. Przeprosiwszy każdego z obecnych za sprawioną przykrość, zwrócił się do pana de Wardes, który pomimo panowania nad sobą, nie mógł ukryć pewnego rodzaju zdziwienia i niepokoju.
— Panie — rzekł — teraz, kiedy jesteśmy za murami królewskiego mieszkania; teraz, kiedy bez uchybienia przyzwoitości, możemy głośno rozmawiać, mogę wyjaśnić ci przyczynę, dla której ciebie i tych zacnych panów poprosiłem do siebie. Dowiedziałem się od hrabiego de la Fere, mojego przyjaciela, że rozsiewasz obrażające wieści, mówiąc, że jesteś śmiertelnym nieprzyjacielem, dlatego, żem uchybił twojemu ojcu.
— Prawda, panie, mówiłem to — odrzekł de Wardes, a blada twarz jego nagle się zarumieniła.
— A więc obwiniasz mnie o zbrodnię, albo o nikczemność, racz zatem oskarżenie twoje jaśniej określić.
— Czy wobec świadków?...
— Tak, wobec świadków, widzisz pan, że ich umyślnie w sprawie honoru wybrałem.
— Widać nie oceniasz pan mojej delikatności. Obwiniałem cię, to prawda, ale zachowywałem tajemnicę oskarżenia. Nie wchodziłem w żadne szczegóły, ale objawiałem moją nienawiść przed osobami, których obowiązkiem było dać ją panu poznać. Nie odwdzięczyłeś się pan za moją grzeczność, chociaż obchodziło cię milczenie. W tym razie nie widzę, d‘Artagnan, zwykłej pańskiej roztropności.
D‘Artagnan przygryzł wąsa.
— Jużem prosił pana, abyś mi powiedział, co masz do mnie.
— Głośno?..
— Nieinaczej.
— A więc będą mówił.
— Proszę pana, — odrzekł d‘Artagnan, kłaniając się, — słuchamy pana.
— Oświadczam zatem, że nie idzie tu o obrazę moją, ale mojego ojca.
— Już o tem pan mówiłeś.
— Ale są rzeczy, o których z namysłem należy mówić.
— Jeżeli masz pan względy, żeby oszczędzać mnie, proszę cię, nie krępuj się wcale.
— Nawet, gdyby czyn był hańbiący?..
— Nawet i w takim razie.
Obecni tej sceny zaczęli spoglądać na siebie niespokojnie. Ale, gdy twarz d‘Artagnana żadnej nie objawiała zmiany, odzyskali spokój.
Pan de Wardes milczał.
— Mów pan — rzekł muszkieter. — Widzisz, że czekamy.
— A więc słuchajcie, panowie. Mój ojciec kochał pewną kobietę, szlachetną i ona go kochała nawzajem.
D‘Artagnan spojrzał na Athosa, Athos na niego.
De Wardes mówił dalej:
— Pan d‘Artagnan przejął list, oznaczający schadzkę miłosną, pod przebraniem przedstawił się za tego, na którego czekano, i nadużył zaufania dziewicy.
— Prawda — rzekł d‘Artagnan.
Lekki szmer przebiegł pomiędzy obecnymi.
— Tak, popełniłem ten niegodziwy czyn. Ale powinieneś pan dodać, jeżeli chcesz być sprawiedliwym, że w owym czasie, kiedy popełniłem czyn, obecnie będący przedmiotem zarzutu, miałem lat dwadzieścia jeden.
— O! dlatego czyn niemniej jest ohydnym — rzekł de Wardes — młodość nie uniewinnia szlachcica od czynu występnego.
Nowy szmer dał się słyszeć, lecz tym razem szmer podziwienia i powątpiewania.
— W rzeczy samej był to niegodny podstęp — rzekł d‘Artagnan — i nie sądziłem, aby pan de Wardes z większą zarzucał mi go goryczą, aniżeli ja sam. Wiek uczynił mnie bardziej rozsądnym i wstrzemięźliwym; odpokutowałem to przewinienie ciężkiemi wyrzutami sumienia. Ale odwołuję się do was, panowie, było to w roku 1626, a był to czas, o którym szczęście to dla was, że wiecie tylko z podania; był to czas, w którym pod względem miłości nie robiono skrupułów. Byliśmy wówczas młodymi wojakami, ustawicznie na wojnie, to zwycięzcy, to pokonani; miecza nie chowaliśmy do pochwy i codzień byliśmy gotowi umrzeć. Wojna uczyniła nas srogimi, a kardynał o nic niedbającymi. Zresztą żałowałem pomimo to mojego czynu i dziś go jeszcze, panie de Wardes, żałuję.
— Tak, panie, rozumiem to, że czyn sam sprowadził żal, ale pomimo to, na zawsze zgubiłeś kobietę. Ta, o której mówię, unikając hańby, upadając pod wstydem, opuściła Francję i niewiadomo, co się z nią stało.
— Panie — odezwał się hrabia de la Fere, wyciągając rękę do pana de Wardes ze złowróżbnym uśmiechem — mogę cię zapewnić, że tu, pomiędzy nami, są ludzie, którzy ją poznają po opisie, jaki ja podam. Była to kobieta, mająca lat dwadzieścia pięć, szczupła, blada, jasnowłosa, która w Anglji wyszła za mąż.
— Za mąż wyszła!... — rzekł de Wardes.
— Pan nie wiesz o tem?... przekonaj się zatem, że my lepiej od ciebie wiemy o wszystkiem. Czy wiesz, że zwykle nazywano ją Milady, nie dodając innego tytułu.
— Tak, panie, wiem o tem.
— Boże!... — zawołał Buckingham.
— Kobieta ta, która pochodziła z Anglji, powróciła do Francji, po trzykroć knując zamiar śmierci przeciw panu d‘Artagnan, przyznaję, miała słuszność, bo pan d‘Artagnan ją zhańbił. Ale tego nie można nazwać sprawiedliwością w Anglji, ta sama kobieta zwodniczemi środkami ujęła młodzieńca, nazwiskiem Feltona, będącego w służbie lorda Winter. Bledniejesz, milordzie de Buckingham, a twój wzrok zapala się gniewem i boleścią. Teraz, ty, kończ opowiadanie, milordzie, i powiedz panu de Wardes, kto była ta kobieta, co uzbroiła rękę mordercy twojego ojca.
Rozległy się okrzyki oburzenia. Młody książę chustką obcierał spocone czoło.
Potem nastąpiło uroczyste milczenie.
Widzisz, panie de Wardes — rzekł d‘Artagnan, na którym opowiadanie to silniejsze uczyniło wrażenie, aniżeli osobiste wspomnienia. — Widzisz, że moje przewinienie nie było przyczyną zguby tej kobiety i że jej dusza wprzód była potępioną, ale to już rzecz jej sumienia. Pomimo to, skoro rzecz się wyjaśniła, mogę, panie de Wardes, żądać przebaczenia od ciebie za czyn niegodny, jakbym tego żądał od twego ojca, gdyby żył jeszcze, kiedym powrócił do Francji, po śmierci Karola I-go.
— Tego za wiele, panie d‘Artagnan — zawołali chórem obecni.
— Nie, panowie — odrzekł kapitan. — Teraz sądzę, panie de Wardes, że wszystko skończone pomiędzy nami i że przestaniesz źle o mnie mówić. Rzecz wyjaśniona, nieprawdaż?
Wardes ukłonił się, wymawiając niezrozumiałe wyrazy.
— Spodziewam się — mówił dalej d‘Artagnan, zbliżając się do młodzieńca — że nie będziesz mówił źle o nikim, jak dotąd obrzydły miałeś zwyczaj; bo jakkolwiek drażliwy jesteś i surowej cnoty, to jednak, gdy staremu żołnierzowi po trzydziestu kilku latach zarzucasz uchybienia młodości, niczego wobec honoru i sumienia dowieść nie możesz. Posłuchaj więc, co ci powiem, panie de Wardes: strzeż się, aby historja, w której jest twoje nazwisko, nie doszła do moich uszu.
— Panie, nie godzi się grozić...
— O! jeszcze nie skończyłem, panie de Wardes — zaczął znowu d‘Artagnan — i musisz mnie słuchać.
Koło ciekawych znowu się ścieśniło.
— Przed chwilą za mocno obstawałeś przy honorze pewnej kobiety i twojego ojca; podobała nam się twoja mowa, bo przyjemnie nam było myśleć, że uczucie delikatności i uczciwości, stępione w starych, żyje z całą mocą w młodzieży.
De Wardes ścisnął usta i pięści, widocznie niespokojny, jak się skończy mowa, której wstęp był zachęcający.
— Jak więc stało się — rzekł dalej d‘Artagnan — że pan zarzuciłeś wicehrabiemu de Bragelonne, iż nie zna swej matki?
Oczy Raula zabłysły.
— Kawalerze — zawołał — to moja osobista sprawa.
De Wardes uśmiechnął się złośliwie.
D‘Artagnan ramieniem odepchnął Raula.
— Nie przerywaj mi, młodzieńcze — rzekł.
I dumnie spoglądając na pana de Wardes, dodał:
— Wnoszę tu kwestję, której nie rozwiązuje się mieczem. Wnoszę ja przed ludzi honorowych, którzy nieraz dowiedli swojej dzielności. Wybrałem ich naumyślnie. Ci panowie wiedzą, że wszelka tajemnica, o którą walczy się, przestaje być tajemnicą, powtarzam więc, panie de Wardes, dlaczegoś obraził młodzieńca, obrażając zarazem jego ojca i matkę?
— Zdaje mi się — odpowiedział de Wardes — że mowa jest dozwolona, kiedy ją można wesprzeć wszelkiemi środkami, jakich może użyć człowiek uczciwy.
— Panie, racz nam powiedzieć, jakie to są środki, któremi człowiek uczciwy poprzeć może obmowę? Mieczem. Jeżeli tak sądzisz, brak ci zdrowego rozsądku, religji i, honoru. Narażasz życie wielu osób, nie mówiąc o twojem, które nam się awanturniczem wydaje. Zresztą, mój panie, wszystkie mody mijają i moda pojedynku przemija, nie mówiąc o postanowieniu Jego Królewskiej Mości, które ich zabrania. Dla utrzymania więc swojego rycerskiego honoru, zażądasz pan przebaczenia od pana de Bragelonne i usprawiedliwisz lekkomyślność swoich wyrażeń. Szlachectwo i czystość jego rodu wyryte są nietylko w jego sercu, ale nadto objawiają się w każdym czynie życia. Panie de Wardes, uczynisz to samo, co ja, stary żołnierz, uczyniłem przed twoim młodzieńczym wąsem.
— A gdybym nie uczynił?... — zagadnął pan de Wardes.
— Zobaczyłbyś, coby nastąpiło wtedy.
— Jak sądzę — odpowiedział pan de Wardes — pańskie dążności pojednawcze skończą się przekroczeniem zakazu królewskiego.
— Nie, panie — odpowiedział spokojnie kapitan — mylisz się.
— Zatem cóż się może przytrafić?
— Tylko to, mój panie, że udam się do króla, który zaszczyca mnie swojemi względami za wyświadczone usługi, sięgające daty, w której jeszcze nie żyłeś. Król, który na moje żądanie udzielił mi kilku blankietów do pana Baisemeaux de Montlezun, gubernatora Bastylji, nie odmówi mi podpisu, kiedy na jednym z nich wypiszę nazwisko człowieka, który ubliżył hrabiemu de Bragelonne i tym sposobem pan de Wardes na trzy lata dostanie się do Bastylji.
Tu d‘Artagnan, wydobywszy rozkaz królewski, pokazał go panu de Wardes.
Widząc zaś, że młodzieniec nie dowierza i bierze przestrogę za czczą groźbę, wzniósł ramiona i skierował się do stołu, na którym stał kałamarz z piórem, któreby swoją długością zastraszyło topografa Porthosa.
Wtedy de Wardes przekonał się, że to nie żarty.
Zbliżył się więc do Raula i głosem prawie niezrozumiałym — rzekł:
— Panie, przepraszam cię, jak mi polecił pan d‘Artagnan i do czego siłą mnie zmuszają.
— Za pozwoleniem, panie — rzekł muszkieter z właściwym sobie spokojem — mylisz się w wyrażeniach. Nie powinieneś mówić, do czego siłą mnie zmuszają, ale co mi moje przekonanie dyktuje. Wierzaj mi, to wyrażenie będzie lepsze i dokładniej będzie malowało twoje uczucia.
— Zgoda — rzekł pan de Wardes — lecz sami panowie przyznacie, że pchnięcie szpadą, jak się to dawniej działo, mniej bolesne było.
— Nie, panie — odpowiedział Buckingham; — bo pchnięcie szpada nie dowodzi słuszności, ale przekonywa, że pan jesteś mniej, albo więcej silnym i zręcznym.
— Panie!... — zawołał de Wardes.
— Zapewne miałeś pan coś niedorzecznego powiedzieć — podchwycił d‘Artagnan, przerywając panu de Wardes — więc ci przerywam, ażeby wyświadczyć ci prawdziwą przysługę.
— Czy to już wszystko?... — zapytał de Wardes.
— Zupełnie — odpowiedział d‘Artagnan — ja i ci panowie jesteśmy zupełnie zadowoleni z pana.
— Wierzaj mi pan — rzekł de Wardes — że twoje pojednanie na nic się nie przyda.
— A to dlaczego?...
— Albowiem ja i pan de Bragelonne rozejdziemy się większymi przyjaciółmi, niż wprzódy.
— Co do mnie, mylisz się pan — odpowiedział Raul — i daję słowo, że nic już nie mam przeciwko panu.
Ten ostatni cios zgnębił pana de Wardes, spojrzał wokoło siebie, jak obłąkany.
D‘Artagnan pożegnał grzecznie łaskawych gości, którzy zechcieli być obecnymi usprawiedliwieniu, a potem każdy oddalił się, podając mu rękę.
Ale nikt nie podał ręki panu de Wardes.
— A!... — wykrzyknął młodzieniec, któremu wściekłość serce paliła — więc nikogo nie znajdę, abym się na nim mógł zemścić!...
— Jeżeli ci o to idzie, mój panie, jestem gotów — rzekł mu do ucha głos, pełen groźby.
De Wardes odwrócił się i ujrzał księcia de Buckingham, który widać został dlatego, aby się do niego zbliżyć.
— Ty, panie!... — zawołał de Wardes.
— Tak, ja, ja — nie jestem poddanym króla francuskiego i nie zostaję na tej ziemi, ponieważ wyjeżdżam do Anglji. I ja pełen jestem rozpaczy i ja zemścić się pragnę na kimś, a choć podzielam zasady pana d‘Artagnana, ale dla pana czynię z nich wyjątek. Jestem Anglikiem i mogę bez niebezpieczeństwa zaproponować ci to, coś napróżno innym proponował.
— Mości książę...
— Tak, panie; skoroś tak rozjuszony, mnie obierz za swoją ofiarę. Za trzydzieści sześć godzin będę w Calais. Jedź ze mną.
a droga będzie się nam mniej długa zdawała. Tam możemy swobodnie dobyć mieczy. Sześć godzin zabawimy na terytorium francuskiem, za sześć zaś drugich, jeden z nas stanie na boskiem terytorium.
— Dobrze — odparł de Wardes.
— Jeżeli mnie zabijesz, panie de Wardes — mówił książę — upewniam cię, że wielką mi wyświadczysz przysługę.
— Uczynię, co można, aby sprawić przyjemność Waszej książęcej mości.
— A zatem zgoda, jedziemy razem.
— Jestem na rozkazy pańskie; dla uspokojenia się potrzebowałem wielkiego niebezpieczeństwa.
— Sądzę, że je pan znalazłeś. Sługa twój, panie de Wardes; jutro rano mój lokaj zawiadomi cię o godzinie odjazdu; będziemy jechali, jak dwaj przyjaciele.
— Żegnam cię, mości książę.
Buckingham skłonił się i wszedł do króla. De Wardes niespokojny wyszedł z Pałacu Królewskiego i udał się spiesznie do swojego mieszkania.




ROZDZIAŁ XXVII.
BAISEMEAUX DE MONTLEZUN.

Po nieco przykrej nauce, jaka dano panu de Wardes, Athos i d‘Artagnan zeszli razem ze schodów, prowadzących na dziedziniec Pałacu Królewskiego.
— Bądź przekonany — rzekł Athos do d‘Artagnana — Raul nie ujdzie przed złością pana de Wardes, który wydaje się o tyle złośliwym, o ile jest walecznym.
— Znam takich junaków — odrzekł d‘Artagnan — wiesz, że miałem rękę pewną i muskularną a jednak ojciec jego dał mi dużo do roboty. Trzeba było widzieć, jak odbijałem jego ciosy.O!... mój przyjacielu, o takiego szermierza dzisiaj niełatwo! miałem rękę, która sekundy nie była w spoczynku, rękę, jak żywe srebro, znasz ją, Athosie, boś nieraz był świadkiem. Nie stal błyskała w mojej ręce, ale wąż, który wił się na wszystkie strony, i to się kurczył, to wyciągał, aby pewniej ugodzić; i ja wyciągałem się na sześć stóp i znowu kurczyłem na dwie, rzucałem się na przeciwnika i odskakiwałem od niego: Nie było człowieka, któryby się oparł tej piekielnej sile. A przecież de Wardes, ojciec jego, dużo mi dał do czynienia i pamiętam, że, po walce, rękę miałem strudzoną.
— A więc miałem słuszność, — odrzekł Athos, — syn będzie ścigał Raula i znajdzie go; bo Raula łatwo znaleźć do walki.
— Prawda, mój przyjacielu, ale Raul jest rozważny; Raul będzie czekał wyzwania, a wtedy jego położenie wyborne. Król nie będzie się mógł gniewać, a zresztą znajdziemy środek przeproszenia króla. Ale na co te obawy, na co ten niepokój?... niepokoisz się, ty, który nie znasz, co to trwoga!...
— Tak, to mnie niepokoi. Jutro rano Raul ma być u króla, który mu objawi swoją wolę, co do pewnego małżeństwa. Odpowiedź pewno go nie pocieszy i zły, jak każdy rozkochany, gdy spotka pana de Wardes, ociągać się nie będzie.
— Nie pozwolimy na to, przyjacielu.
— Ja nic nie mogę, bo powracam do Blois. Ten zbytek, te miłosne intrygi, ten przepych, wszystko mnie razi. Za stary jestem, aby mi się podobały fraszki dzisiejsze. Za wiele pięknych i mądrych rzeczy czytałem w wielkiej księdze Boga, aby mnie mogły zajmować drobiazgi, jakiemi bawią się ludzie dzisiejsi.
D‘Artagnan serdecznie uścisnął rękę Athosa.
— Nie, nie, — odpowiedział, — o Raula nie masz potrzeby lękać się, skoro ja jestem w Paryżu.
— Zatem powrócę do Blois. Dzisiaj jeszcze pożegnam cię, a jutro ze świtem na konia.
— Nie możesz sam wracać do hotelu, dam ci muszkietera, który pochodnią poświeci ci przez drogę. Hola! jest tam kto!...
I wychylił się oknem.
Siedem, czy osiem głów muszkieterskich ukazało się natychmiast.
— Kto z was ma ochotę odprowadzić pana hrabiego de La Fere?... — zawołał d‘Artagnan.
— Jabym chętnie odprowadził hrabiego — odezwał się jakiś głos gdybym nie miał potrzeby pomówić z panem d‘Artagnan.
— Któż to taki?... — zapytał d‘Artagnan, patrząc w cień w pokoju.
— Ja, kochany panie d‘Artagnan.
— To ty, panie Baisemeaux, a cóż porabiasz o tej porze u dworu?...
— Czekam na twoje rozkazy, kochany panie d‘Artagnan.
— A!... nieszczęśliwy!... — zawołał kapitan; — prawda, uprzedziłem cię, że nastąpi uwięzienie, ale dlaczegóż sam przybyłeś?...
— Przybyłem, bo chciałem z panem pomówić.
— I nie kazałeś mnie o tem uprzedzić?...
— Czekałem, — odpowiedział pokornie pan Baisemeaux.
— Żegnam cię, przyjacielu — rzekł Athos do d‘Artagnana.
— Pozwól, że cię przedstawię panu Baisemeaux de Montlezun, gubernatorowi Bastylji.
Baisemeaux skłonił się i Athos nawzajem.
— Ale wy powinniście znać się — rzekł d‘Artagnan.
— Tak, przypominam sobie nieco, — odpowiedział Athos.
— Czy nie przypominasz sobie, mój przyjacielu, Baisemeaux, owego gwardzisty królewskiego, z którym żyliśmy w przyjaźni za czasów kardynała.
— Doskonale — rzekł, Athos, poufale witając.
— Hrabia de La Fere, który nosił przezwisko Athosa, — rzekł d‘Artagnan do ucha panu de Baisemeaus.
— On sam, ale przejdźmy do rzeczy, pomówmy z sobą.
— Dobrze.
— Najprzód, co do rozkazu, bo to przedewszystkiem; otóż król odwołał swój rozkaz uwięzienia.
— To źle!...
— To źle? — podchwycił d‘Artagnan z uśmiechem.
— Zapewne — odrzekł gubernator Bastylji, — więźniowie, to moje bogactwo.
— Prawda, ale ja nie patrzyłem na rzecz w tem świetle.
— Zatem niema rozkazu.
I Baisemeaux westchnął znowu.
— Ty, panie d‘Artagnan, — mówił, — wspaniała masz posadę. Kapitan muszkieterów!... to bardzo pięknie.
— Prawda; ale nie widzę przyczyny, abyś mi zazdrościł, ty, gubernator Bastylji, komendant pierwszego zamku we Francji.
— Wiem o tem — rzekł smutnie Baisemeaux.
— Jak widzę, lubisz lamentować, a przecie, kto ma 50,000 liwrów rocznego dochodu, niema się na co skarżyć.
— Bodajby to tak było, panie d‘Artagnan.
— Zadziwiasz mnie, panie Baisemeaux, i chyba chcesz, abym cię zaprowadził przed zwierciadło i wskazał sprzeczność twojej fizjognomji z narzekaniami, jakie słyszę. Tłuściutki, rumiany jak paczek, z oczkami, błyszczącemi jak żarzące węgle, wyglądasz jak młodzieniaszek. A przecież sześćdziesiątka się znajdzie, a co?...
— Prawda.
— Tak samo jak i 50,000 liwrów dochodu...
Baisemeaux tupnął nogą z niecierpliwości.
— Ale zaczekaj, ja cię zaraz, kochanku, obliczę. Byłeś kapitanem przybocznej straży Mazariniego: dwadzieścia tysięcy liwrów rocznie, przez dwanaście lat, to uczyni sto czterdzieści cztery tysięcy liwrów.
— Dwanaście tysięcy liwrów!... czyś oszalał, — zawołał Baisemeaux. — Stary sknera nigdy nie dawał więcej niż sześć tysięcy, a urzędownie liczyło się sześć tysięcy pięćset. Pan Colbert, który zabierał sześć tysięcy, raczył mi dać tytułem gratyfikacji pięćdziesiąt pistolów tak, że gdyby nie moja posiadłość Montlezun, nie miałbym z czego żyć.
— Dobrze, ale przejdźmy do tych pięćdziesięciu tysięcy liwrów z Bastylji. Tam, spodziewam się, masz życie, mieszkanie i sześć tysięcy liwrów.
— Zapewne.
— Czy zły, czy dobry rok, masz zawsze conajmniej pięćdziesięciu więźniów, a każdy ci przynosi 1,000 liwrów.
— I temu nie przeczę.
— Zatem rocznie pięćdziesiąt tysięcy liwrów; posadę zajmujesz od lat trzech i niezawodnie masz sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Ale o jednym szczególe zapominasz, panie d‘Artagnan.
— O jakim?...
— Że stopień ten otrzymałeś z rąk samego króla.
— Tak.
— A ja moją posadę od panów Tremblay i Louviere.
— Prawda, Tremblay nie należy do ludzi, którzyby czynili cośkolwiek darmo.
— I Louviere jest najlepszy. Koniec końców zapłaciłem siedemdziesiąt pięć tysięcy panu Tremblay.
— Pięknie!... a panu Louviere?...
— Tak samo.
— I to zaraz?...
— A!... Bój się Boga, to dla mnie było niemożliwe. Król, albo raczej Mazarini, nie chciał usuwać tych dwóch niegodziwców; pozwalał więc, aby, nim ustąpią, nakładali leonińskie warunki.
— Jakie warunki?...
— Słuchaj i drżyj, trzyletni dochód.
— Do djabła!... więc sto pięćdziesiąt liwrów poszło w ich ręce.
— Nieinaczej.
— A prócz tego?...
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów, czyli piętnaście tysięcy pistolów, na trzy raty.
— A!... to okropność.
— To jeszcze nie wszystko.
— Cóż więcej?
— Jeżeli nie dopełnię moich zobowiązań, ci panowie wchodzą w moje prawa. Kazano to podpisać królowi.
— To niepodobna, to nie do uwierzenia!...
— A jednak tak jest.
— Żałuję cię, mój biedny Baisemeaux. A na cóż Mazarini wyświadczył ci tę mniemaną łaskę?... Lepiej byłoby, żeby ci był odmówił.
— Tak, lecz protektor zmusił go.
— Twój protektor?... Któż taki?...
— Jeden z twoich przyjaciół, pan d‘Herblay.
— Pan d‘Herblay!... Aramis!...
— Aramis był tak łaskaw dla mnie.
— Łaskawym!... aby cię dostać w szpony.
— Posłuchaj więc!... Chciałem opuścić służbę kardynała, pan d‘Herblay przemówił za mną do panów Louviere i Tremblay, którzy już mi odmówili, pragnąłem miejsca, bo wiem, co ono dać może, zwierzyłem się panu d‘Herblay, a on zaręczył za moją rzetelność.
— Aramis!... Aramis zaręczył za ciebie. Zdumiony jestem.
— To bardzo grzeczny człowiek!... Płaciłem każdemu z tych panów po dwadzieścia pięć tysięcy liwrów corocznie, w dniu 31 maja, a pan d’Herblay sam do mnie przybywał do Bastylji, przywożąc pięć tysięcy pistolów, aby je podzielić pomiędzy krokodylów.
— Zatem winieneś sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów Aramisowi?
— I to mnie do rozpaczy doprowadza. Winienem mu sto tysięcy liwrów.
— Ja niezupełnie cię rozumiem.
— Zapewne, przez dwa lata po to tylko przybywał. Lecz dziś mamy 31 maja, a jutro w południe tylko ich patrzeć. Jutro, jeżeli nie zapłacę, ci panowie wchodzą w swoje prawa. Tak więc, będę zgubiony i stracę moją pracę, dwieście pięćdziesiąt tysięcy liwrów, wszystko na nic, zupełnie na nic.
— A to ciekawe, — rzekł d‘Artagnan.
— Przybyłem więc do ciebie, panie d‘Artagnan, bo tylko ty możesz mnie wybawić z kłopotu.
— Jakto?...
— Znasz księcia d‘Herblay?...
— Tak znam go.
— Możesz zatem dać mi jego adres; bo szukałem go w Noisy le-sec i nie znalazłem.
— On jest biskupem w Vannes.
Gubernator załamał ręce.
— Niestety!... — rzekł — jak tu na jutro dostać się do Vannes!... jestem zgubiony.
— Twoja rozpacz martwi mnie.
— Vannes!... Vannes!... — krzyczał Baisemeaux.
— Słuchaj, biskup nie zawsze siedzi w swojej djecezji, nie lękaj się, Jego Ekscelencja może nie jest daleko.
— O!... powiedz mi jego adres.
— Szczerze powiedziawszy, żal mi cię, mój Baisemeaux, ale czy umiesz dotrzymać słowa?...
— O!... kapitanie!...
— Zatem, daj mi słowo, że ani ust nie otworzysz przed nikim o tem co ci powiem.
— Nigdy!... nigdy!...
— Dobrze. Idź prosto do pana Fouquet i powiedz mu, że chcesz się widzieć z biskupem.
— Jestem uratowany — zawołał Baisemeaux.
— A słowo honoru?... — zapytał go d‘Artagnan.
— Święte — odrzekł gubernator, wychodząc.
— Życzę ci powodzenia.
— Dziękuję.
— A to śmieszna historja — mówił do siebie d‘Artagnan, pożegnawszy pana Baisemeaux. — Jaki interes może mieć Aramis w zobowiązaniu gubernatora Bastylji?... Ha!... kiedyś się o tem dowiemy.




ROZDZIAŁ XXVIII.
GRA U KRÓLA.

Fouquet obecny był na grze u króla. Zdawać się mogło, że odjazd Buckinghama stał się balsamem na wszystkie te serca, przedtem tak rozjątrzone.
Brat królewski, promieniejący radością, porozumiewał się z matką tysiącem znaków, pełnych czułości. Hrabia de Guiche nie mógł się rozstać z Buckinghamem, i pomimo zajęcia się grą, rozmawiał z nim o jego przyszłej podróży. Buckingham, zamyślony i smutny, jak człowiek mężnego serca, gdy raz już coś postanowi, słuchał mowy hrabiego i od czasu do czasu posyłał bratowej królewskiej spojrzenia, pełne żalu i bezbrzeżnej pieszczoty.
Księżna pogrążona w upojeniu, myśl całą miała zwróconą na grającego z nią króla; książę żartował z niej trochę z powodu jej znacznej wygranej; a de Guiche nie był w stanie ukryć najwyższej radości.
Księżna przyjmowała chętnie uśmiechy, nadskakiwania i westchnienia Buckinghama obecnego; lecz wzdychać, uśmiechać się i padać na kolana zdaleka, naco się to zdało?... Podmuchy cieśniny, które ładowne okręty porywają, czyli można wiedzieć, gdzie zanoszą westchnienia?... Książę zmiany tej nie taił przed sobą; serce też jego śmiertelnie nią było zranione. Tkliwy, szlachetny i zdolny do głębokiego przywiązania, przeklinał dzień, w którym namiętność opanowała jego serce. Chłodły też stopniowo spojrzenia, rzucane na bratowę królewską, pod lodowem tchnieniem jego smutnych myśli. Nienawidzieć nie był jeszcze w stanie, lecz dość miał siły, aby nakazać milczenie burzy, która wrzała w jego sercu.
W miarę odgadywania tej zmiany, księżna podwajała swój czar, czując, że go utracą; umysł jej, zrazu trwożliwy i wahający, objawił się świetnymi błyskami; za jakąbądź cenę pragnęła stać się tak wspaniałą, aby przyćmić nawet króla.
Stało się, jak chciała. Królowe, pomimo swego dostojeństwa; król, pomimo uszanowania, nakazanego etykietą, wszyscy zostali przyćmieni.
Sztywne i wymuszone królowe dały się zrazu ugłaskać i śmiały się wraz z innymi. Pani Henryka, królowa matka, olśnioną była tym blaskiem, odzywającym się w jej rodzie, dzięki niepospolitemu umysłowi wnuczki Henryka IV-go.
Ludwik, jako młodzieniec, po drugie jako król, zawistny o wszelką wyższość w otoczeniu swojem, nie był w stanie oprzeć się złożeniu broni przed tą czysto francuską swawolą, spotęgowaną angielską wesołością.
Począwszy od tego wieczora, księżna zyskała powodzenie, zdolne zawrócić głowy tym nawet, co światło dzienne ujrzeli w wyższych sferach, tronem zwanych, i są jakby się zdawało niedostępnymi podobnym zawrotom, pomimo wysokości, na jakiej stoją. Od tej chwili począwszy, bratowa nabrała znaczenia w oczach Ludwika XIV-go. Buckingham patrzył na nią, jak na zalotnicę, godną najsroższych męczarni. De Guiche jak na bóstwo spoglądał. Dworzanie, jak na gwiazdę wschodzącą, której blask stać się miał ogniskiem wszelkich łask i potęgi.
A jednak kilka lat temu zaledwie, Ludwik XIV-ty nie raczył nawet ręki podać do tańca tej brzydocie, którą dzisiaj najwyraźniej się zachwycał.
Jakkolwiek hiszpanka i siostrzenica Anny Austriackiej, młoda królowa, kochając króla nie umiała ukryć przygnębienia.
Anna Austrjacka, umysłu spostrzegawczego, jak wszystkie kobiety, a jak królowe dumna, zrozumiała uczucia synowej i nie czekając, dała znak do rozejścia. To skłoniło młodą królowę, iż, powstając, przerwała zabawę i odeszła w głąb swoich apartamentów. Król nie zauważył prawie jej odejścia pomimo, iż okazała pewien smutek i nagłą niedyspozycję.
Opierając się na prawach etykiety, która począł wprowadzać, jako główny żywioł w stosunkach towarzyskich, Ludwik XIV nie okazał najmniejszego wzruszenia; podał rękę bratowej, nie spojrzawszy nawet na brata, i odprowadził ją aż do drzwi jej apartamentów. Zauważono, iż u progu drzwi, Jego Królewska Mość, wolny od wszelkiego przymusu, lub może ulegając silnemu wzruszeniu, wyrzucił z głębi piersi ciężkie westchnienie.
Kobiety, gdyż oku ich nic nigdy nie ujdzie, jak panna Montalais naprzykład, nie omieszkały szepnąć swoim towarzyszkom.
— Król westchnął.
— Księżna westchnęła.
I tak było w istocie.
Księżna westchnęła cichutko, lecz z miną o wiele groźniejszą dla królewskiego spokoju.
Król powrócił do sali gry i chciał z wielu osobami pomówić, lecz widocznem było, że umysł jego stał się mocno roztargnionym.
Pomylił się w rachunkach, z czego nie omieszkali skorzystać przeróżni panowie. To też Manicamp, jakkolwiek mocno zwykle roztargniony, o czem nasi czytelnicy nie wątpią, choć człowiek najuczciwszy w świecie, zebrał na czysto, sposobem najprostszym, ani mniej ani więcej, tylko dwadzieścia tysięcy liwrów, porozrzucanych na suknie, do których, o ile się zdawało, nikt prawnie przyznać się nie mógł.
Król nie odzyskał przytomności umysłu, aż do chwili, w której pan Colbert, czatujący od pewnego czasu, zbliżył się, i chociaż z wielką uniżonością, lecz natarczywie, jedną z rad swoich szepnął do królewskiego ucha, mocno jeszcze oszołomionego. Rada ta wytrzeźwiła Ludwika, i, bezwłocznie spojrzawszy przed siebie, rzekł:
— Czy tu już niema pana Fouquet?
— I owszem, i owszem. Najjaśniejszy Panie — odezwał się w odpowiedzi głos nadintendenta, zajętego rozmową z Buckinghamem.
Zbliżył się. Król od niechcenia, lecz grzecznie postąpił ku niemu.
— Wybacz, panie nadintendencie, jeżeli przerywam ci rozmowę — rzekł — lecz gdziekolwiek jestem, tam wzywam cię, gdy potrzebuję.
— Zawsze gotów jestem na usługi króla — odparł Fouquet.
— A przedewszystkiem twoja kasa — rzekł, śmiejąc się król, lecz śmiech ten zabrzmiał fałszywą nutą.
— O! kasa jak najwięcej — z chłodem odpowiedział Fouquet.
— O to też mi chodzi, panie nadintendencie. Chcę wyprawić uroczystość w Fontaineblau, mająca trwać przez dwa tygodnie. Potrzebuję zatem...
— Ile?... — zagadnął Fouquet.
— Czterech miljonów — wycedził król, odpowiadając na pełen okrucieństwa uśmiech Colberta.
— Czterech miljonów?... — powtórzył z głębokim ukłonem Fouquet. A paznogcie jego, zagłębiwszy się w ciało, zarysowały mu na piersiach krwawą bruzdę, choć twarz ani na chwilę nie straciła pogodnego wyrazu.
— Tak, panie — rzekł król.
— Kiedy, Najjaśniejszy Panie?
— Ależ... kiedy będziesz mógł... To jest... nie... jak można najprędzej.
— Trzeba na to czasu.
— Czasu!... — zwycięsko wykrzyknął Colbert.
— Czasu na policzenie talarów — rzekł nadintendent z wyniosłą pogardą — a więcej nad jeden miljon niepodobna odliczyć i zważyć w ciągu jednego dnia, mój panie.
— Zatem czterech dni potrzeba — odezwał się Colbert.
— O!... — odparł Fouquet, zwracając się do króla — moi kanceliści cudów dokazują, dla usłużenia Jego Królewskiej Mości. Suma gotowa będzie w przeciągu trzech dni.
Colbert pobladł. Ludwik spojrzał na niego zdziwiony.
Fouquet opuścił towarzystwo bez zbytniej dumy, ani też bez przygnębienia, rzucając uśmiechy licznym przyjaciołom, w spojrzeniach których sam czytał wyraz prawdziwej; przyjaźni, sympatji posuniętej do granic najwyższego współczucia.
Z uśmiechów tych nie można było sądzić o Fouquecie; w rzeczywistości nosił się ze śmiercią w duszy. Kilka kropel krwi pod ubraniem broczyło cieniutką tkaninę na jego piersiach.
Ubranie pokrywała krew, a wściekłość kryły uśmiechy.
Z tego już, jak wsiadł do karety, służba odgadła, że pan jej nie był w świetnym humorze. Z domysłu tego wynikało, że rozkazy wykonywane zostały z tą ścisłością załogi okrętowej, jak kiedy podczas burzy statek wojenny jest pod dowództwem kapitana znajdującego się w stanie podniecenia.
Kareta nie toczyła się, lecz pędziła lotem spłoszonego ptaka. W ciągu drogi Fouquet zaledwie miał czas na zebranie myśli. Stanąwszy na miejscu, poszedł wprost do Aramisa. Aramis nie położył się jeszcze.
Co do Porthosa, ten, spożywszy przyzwoitą kolację, złożoną z udźca baraniego, pieczonego na ruszcie, dwóch bażantów i czubatego półmiska raków, kazał się namaścić wonnemi olejkami, na wzór starożytnych szermierzy, a rozciągnąwszy swe ciało na miękkiej flaneli w którą go zawinięto, kazał się zanieść do starannie wygrzanego łóżka.
Drzwi otworzyły się nagle; ukazał się w nich nadintendent, blady, wzruszony i pełen troski.
Aramis podniósł głowę.
— Dobry wieczór, drogi gospodarzu!... — rzekł.
A bystre jego spojrzenie odgadło odrazu cały ten smutek.
— Powiodła się gra u króla?... — zagadnął Aramis, aby rozpocząć rozmowę.
Fouquet rzucił się na sofę i gestem wskazał drzwi lokajowi, który wszedł za nim.
Następnie, gdy ten wyszedł:
— Nadzwyczajnie!... — odpowiedział.
Aramis, przypatrując mu się z uwagą, widział, jak z gorączkowym i pełnym zniecierpliwienia ruchem, rzucił się cały na miękkie poduszki sofy.
— Przegrałeś pan, jak zwykle?... — zapytał Aramis nie wypuszczając pióra z ręki.
— Lepiej, niż zwykle — odparł Fouquet.
— Lecz wszystkim wiadomo, że przegrana mało cię obchodzi.
— Czasami.
— To coś nowego! Pan Fouquet przegrywa?
— Gra grze nierówna, panie d‘Herblay.
— Ile zatem pan przegrałeś?... — zapytał Aramis z pewnym niepokojem w głosie.
Fouquet zamilkł na chwilę, aby zapanować nad głosem swoim, nareszcie z całym spokojem, bez żadnego wzruszenia:
— Wieczór dzisiejszy kosztuje mnie cztery miljony — rzekł.
Podobnej cyfry nie spodziewał się Aramis. Pióro wypadło mu z ręki.
— Cztery miljony!... — rzekł. — Grałeś o cztery miljony! To niepodobna!
— Pan Colbert ciągnął dla mnie kartę — odparł Fouquet ze śmiechem, przeraźliwie ostrym.
— A! teraz rozumiem cię, panie. Zatem nowe żądanie funduszów?
— Tak, przyjacielu.
— Przez króla?
— Z jego własnych ust. Trudno o piękniejszy uśmiech przy mordowaniu człowieka.
— Djabli nadali!
— Co o tem myślisz?
— Parbleu! ja myślę, że chcą cię zgubić; to jasne jak słońce.
— Trwasz zatem przy swojem zdaniu?
— Zawsze. Zresztą, nic tak dziwnego w tem niema, coby cię dziwić mogło, skoro rzecz jest przewidziana przez nas.
— Zgoda; lecz nie spodziewałem się czterech miljonów.
— To prawda, że suma dość gruba; lecz, ostatecznie, dla czterech miljonów człowiek nie umiera, a zwłaszcza w tym wypadku powiedzieć to można, gdy człowiekiem tym jest pan Fouquet.
— Kochany d‘Herblay, gdybyś zajrzał na dno mej szkatuły, nie byłbyś tak spokojny, jak jesteś.
— Obiecałeś pan?
— Cóżeś chciał, abym uczynił?
— To prawda.
— Z chwilą, gdy ja odmówię, Colbort je wyszpera; skąd? tego ja nie wiem; lecz wyszpera je, a ja będę zgubiony!
— Najniezawodniej. W przeciągu jakiego czasu obiecałeś pan te cztery miljony?
— W przeciągu trzech dni. Zdaje się, że królowi bardzo pilno.
— Trzy dni!
— O! mój drogi — ciągnął dalej Fouquet — i pomyśleć, że przed chwilą, gdy przejeżdżałem przez miasto, tłumy krzyczały: „Oto jedzie bogaty pan Fouquet!“ Doprawdy, drogi d‘Herblayu, głowę można od tego stracić!
— O! nie, panie, dość tego! niema się o co troszczyć tak dalece — rzekł flegmatycznie Aramis, posypując piaskiem list, świeżo napisany.
— Daj mi zatem radę, na to zło bez ratunku.
— Jest tylko jedna: zapłać pan.
— Ależ ja wogóle tyle tylko posiadam. Wszystko już musi być wyczerpane; zapłaciło się Belle-Isle; powypłacane pensje; od czasu działania przedsiębiorców podatkowych, pieniądz stał się rzadkim. Przypuśćmy nawet, iż zapłaci się tym razem, lecz jak uskutecznię to na przyszłość? Gdyż, wierzaj mi, nie jesteśmy jeszcze u kresu! Gdy królowie raz spróbują pieniędzy, to jak tygrysy, co w padlinie zasmakowały, szarpią i pożerają! Nadejdzie dzień, w którym zmuszony będę powiedzieć; „Najjaśniejszy Panie, niepodobna!“ Otóż dnia tego, zginę, przepadnę!
Aramis, wzruszył lekko ramionami.
— Ba! potrzeba jest matką wynalazku. Kiedy już wszystko będziesz miał za stracone...
— To co?
— To znajdzie się niespodzianie coś, co wszystkiemu zaradzi.
— A kto odkryje cudowny środek?
— Ty, panie.
— Ja? O! jako wynalazca podaję się do dymisji.
— Więc to ja, tedy.
— Zgoda. Lecz bierz się niezwłocznie do dzieła.
— O! pozostaje nam jeszcze dość czasu.
— D‘Herblay, zabijesz mnie swoją zimną krwią — odezwał się Fouquet, przesuwając chustką po czole.
— Czy nie przypominasz sobie, panie, co powiedziałem ci pewnego razu?
— Co takiego?
— Abyś nigdy się nie niepokoił, jeżeli nie zbywa ci na odwadze. Czy znajdujesz ją w sobie?
— Zdaje mi się.
— A zatem uspokój się.
— Tak więc, w chwili stanowczej przychodzisz mi z pomocą, d‘Herblay.
— Jeżeli uprzejmość jest obowiązkiem finansistów, to miłość bliźniego jest cnotą teologów. Tylko, że tym razem jeszcze, sam to wyznaj, panie, jeszcze nie upadłeś tak nisko; ale w ostatecznej chwili, zobaczymy.
— Zatem zobaczymy wkrótce.
— Zgoda. A teraz pozwól mi pan sobie powiedzieć, że osobiście żałuję mocno, iż jesteś tak ogołocony.
— Dlaczego?
— Gdyż chciałem cię prosić o pieniądze!
— Jaką sumę?
— O! pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Pięćdziesiąt tysięcy liwrów zawsze się znajdzie. A! czemuż ten łotr, zwany panem Colbertem, nie chce się zadowolić tem co pan, panie d‘Herblay, nie miałbym tyle co teraz kłopotów. Na kiedy ci ta suma potrzebna?
— Na jutro rano. Jutro przypada ostatnia rata dla Baisemeaux.
— Baisemeaux!... Któż to taki?...
— Gubernator Bastylji.
— A!... tak, prawda, to dla niego każesz mi płacić pięćdziesiąt tysięcy liwrów?
— Cóż w tem dziwnego?...
— Lecz z powodu czego?...
— Z powodu urzędu, który kupił, a raczej który my kupiliśmy od Louviera i od Tremblay.
— Wszystko to niejasno przedstawia się w mojej głowie.
— Pojmuję z łatwością, pan masz tyle spraw różnorodnych!... Zdaje mi się jednakże, iż nad tę ważniejszej nie masz.
— Powiedz mi tedy, z jakiego powodu nabyliśmy dla niego ten urząd.
— By się stać użytecznymi.
— A!...
— Dla niego nasamprzód.
— A następnie?...
— Następnie, dla nas samych.
— Chyba żartujesz?...
— Panie mój, bywają wypadki, kiedy gubernator Bastylji jest bardzo dogodną znajomością.
— Szczęście, że cię nie rozumiem, d‘Hreblay.
— Panie mój, mamy swoich poetów, naszego inżyniera, budowniczego, muzyków, drukarza, swoich malarzy; brak nam tylko było naszego gubernatora Bastylji.
— A!... tak sądzisz?...
— Nie łudź się, panie; mocno narażeni jesteśmy na dostanie się do Bastylji, drogi panie Fouquet — dodał prałat, ukazując z pod bladych warg dwa rzędy pięknych zębów, tak uwielbianych niegdyś przez Marję Michon.
— I sądzisz, d‘Herblayu, iż to nie za wiele sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów na rzecz tego rodzaju?... Zaręczam ci, iż zazwyczaj lepiej umiesz pieniądze twoje umieszczać.
— Nadejdzie dzień, w którym poznasz swój błąd, panie Fouquet.
— Drogi mój d‘Herblay, z dniem, w którym wejdziemy do Bastylji, przeszłość nie będzie przemawiać za nami.
— I owszem, jeżeli podpisane zobowiązania zostaną wypłacone; a wreszcie, wierzaj mi pan szczerze, że ten nieoceniony Baisemeaux nie dworackie serce w piersiach swoich nosi. Pewny jestem, iż zachowa dla mnie niemałą wdzięczność za te pieniądze; a jak już panu mówiłem, to wszystko w mojem imieniu się odbywa.
— Diabelska sprawa!... Pod postacią dobrodziejstwa, lichwa.
— Panie mój, panie, nie mieszaj się wcale do tego; jeżeli jest lichwa, to ja sam tylko jej się dopuszczam; korzystamy zaś z niej obaj, w tem cała rzecz.
— Widocznie jakaś intryga, d‘Herblay?...
— Nie przeczę.
— A Baisemeaux spólnik?
— Czemu nie?... Gorsi jeszcze bywają. Zatem mogę jutro liczyć na pięć tysięcy pistolów?...
— Dzisiaj, jeżeli żądasz...
— Lepiejby jeszcze było, gdyż chciałbym jutro wcześnie wyruszyć; biedny ten Baisemeaux! Nie wie, co się ze mną stało, i siedzi jak na gorących węglach.
— Pieniądze będziesz miał za godzinę. O!... d‘Herblayu — rzekł Fouquet, powstając — procent od twoich pięćdziesięciu tysięcy nigdy nie opłaci moich czterech miljonów!...
— Dlaczego nie?...
— Dobranoc!... zanim się położę spać, mam jeszcze do pomówienia z moim kancelistą.
— Dobranoc panu!...
— Życzysz mi rzeczy niemożliwej, d‘Herblay.
— Będę miał dziś pięćdziesiąt tysięcy liwrów?...
— Tak.
— A zatem, śpij spokojnie, ja ci to mówię. Dobrej nocy, panie!...
Pomimo zapewnienia i tonu, jakim to było powiedziane, Fouquet wyszedł, potrząsając z powątpiewaniem głową i ciężko wzdychając.




ROZDZIAŁ XXIX.
RACHUNKI PANA BAISEMEAUX DE MONTLEZUN.

Siódma godzina wybiła na zegarze kościoła Ś-go Pawła, kiedy Aramis konno, ubrany po mieszczańsku, nie mając innej broni, prócz noża myśliwskiego przy boku, minął ulicę Małej Muzy i stanął wprost ulicy Wieżyczek, pod bramą zamku Bastylji.
Straż zatrzymała Aramisa, zapytując dość ostro, co go tu sprowadza. Aramis ze zwykłą sobie grzecznością odpowiedział, iż przybywa tu dla pomówienia z panem Baisemeaux de Montlezun.
Szyldwach natychmiast dał znać podoficerowi, przechadzającemu się w dość obszernym dziedzińcu, który, dowiedziawszy się o co idzie, pobiegł do oficera z głównego sztabu gubernatora Bastylji. Oficer wysłuchawszy żądania Aramisa, prosił, aby zechciał zaczekać, a sam postąpił kilka kroków naprzód, znowu zawrócił i zapytał o nazwisko.
— Nie mogę panu wymienić, — odparł Aramis; — ale, zechciej wiedzieć, iż mam do zakomunikowania panu gubernatorowi coś ważnego, że zgóry zaręczyć mogę, iż pan de Baisemeaux, ujrzawszy mnie będzie zachwycony. Nadto gdy mu pan powiesz, iż jestem osobą której oczekuje 1-go czerwca, przekonany jestem, że sam wybiegnie na moje spotkanie.
Oficerowi nie mogło pomieścić się w głowie, aby tak ważna figura, jak pan gubernator, trudzić się miał dla tak nieznaczącej figurki, jaka był mizerny mieszczanin, przybywający na koniu.
Co prawda, wszystko dobrze się składa, mój panie. Pan gubernator przygotowywa się do wyjazdu, tam w dziedzińcu stoi zaprzężona kareta; nie będzie więc miał potrzeby wychodzić na spotkanie pana, lecz zobaczy się z nim w przejeździe.
Aramis skinął potakująco głową; nie życzył sobie, aby miano o nim zbyt wysokie wyobrażenie; w milczeniu więc czekał cierpliwie wsparty na łęku od siodła. Dziesięć minut upłynęło zaledwie, gdy zaturkotała kareta gubernatorska. Słychać było, że zatrzymuje się przed drzwiami. Ukazał się gubernator, wsiadł i gotów był do odjazdu.
Nagle ujrzał Aramisa na koniu, oczekującego na podwórzu.
W tejże chwili wydaj okrzyk radości; wysiadł a raczej wyskoczył z karety i, dopadłszy do Aramisa rozpływał się w przeproszeniach, pochwycił go za obie ręce i ściskał z zapałem, że o mało ich nie ucałował.
— Przywiozłem pięć tysięcy pistolów — rzekł zcicha Aramis.
Oblicze guberatora tak się rozjaśniło, iż, gdyby więźniowie zobaczyli go w tej chwili, sądzićby mogli, że jakiego księcia krwi przyjmuje u siebie.
Udali się tedy do mieszkania gubernatora.
Dość okazały przedsionek, schody z białego kamienia, prowadziły do apartamentów Baisemeaux. Ten ostatni przebył przedpokój, salę jadalną, gdzie przygotowywano do śniadania, otworzył ukryte drzwiczki, i zamknął się wraz ze swoim gościem w gabinecie, którego okna skośnie wychodziły na dziedzińce i stajnie.
Baisemeaux ze czcią prawdziwie nabożną, właściwą ludziom przejętym wdzięcznością, usadził prałata w fotelu. Gubernator sam wszystko przygotował, fotel z oparciem na ręce, poduszkę pod nogi, stolik na kółkach, aby można było na nim wesprzeć dłonie. Własnoręcznie też złożył na tem stoliku, z przejęciem czysto religijnem worek złota, wniesiony na górę przez jednego z żołnierzy, który to uskutecznił z niezwykłą powagą. Żołnierz wyszedł. Baisemeaux zamknął drzwi za nim, zasłonił firankę u jednego okna i zajrzał w oczy Aramisowi dla przekonania się czy dostojny prałat nie potrzebuje czego jeszcze.
— O!... tak!.. — począł gubernator, stojąc przed nim — nie przestajesz być, monsiniorze, jednym z ludzi najwierniej dotrzymujących słowa.
— W interesach tego rodzaju, drogi panie Baisemeaux, słowność nie jest cnotą, lecz najświętszym obowiązkiem.
— Tak, rozumiem, w interesach; lecz sprawa ta nie przynosi ci, monsiniorze, żadnej korzyści, jest to tylko przysługa, którą mi wyświadczasz.
— Dajmy temu pokój!... drogi panie Baisemeaux, przyznaj jednakże, iż pomimo całej mojej słowności, nie byłeś przecie wolnym od pewnego niepokoju.
— Co do zdrowia pańskiego, zapewne, — wybełkotał Baisemeaux.
— Chciałem tu być już wczoraj, lecz było to niepodobieństwem, gdyż byłem zbyt zmęczony — ciągnął dalej Aramis.
Baisemeaux pośpieszył wsunąć pod krzyż gościa drugą jeszcze poduszkę.
— Ale, — począł znowu Aramis, — postanowiłem sobie odwiedzić pana dziś wczesnym rankiem.
— Niezrównanie dobry jesteś, monsiniorze.
— A pośpiech wyszedł mi na dobre, o ile mi się zdaje.
— Czemuż to, monsiniorze?..
— Bo zabierałeś się pan do odjazdu.
Baisemeaux pokraśniał.
— W istocie, — rzekł, — miałem wyjechać.
— Przeszkadzam ci tedy?...
Zakłopotanie, gubernatora stawało się widocznem.
— Zawadzam ci, nieprawdaż — dodał Aramis, spojrzawszy złośliwie na biednego Baisemeaux. — Gdybym był o tem wiedział, nie byłbym tu przyjechał.
— A!.. monsiniorze, jak można przypuszczać, abyś ty, panie, przeszkadzał mi kiedykolwiek!...
— Przyznaj, że wybierałeś się na poszukiwanie pieniędzy!...
— Nie!... — bełkotał Baisemeaux — nie, przysięgam, miałem tylko....
— Czy pan gubernator pojedzie jeszcze do pana Fouquet?... — odezwał się z dołu głos zastępcy komendanta.
Baisemeaus skoczył, jak szalony, do okna.
— Nie, nie, — krzyknął rozpaczliwie. — Któż tam u djabła, prawi o panu Fouquet?... Czy się tam popili, czy co?... Czemu przeszkadzacie mi, gdy jestem zajęty?...
— Wybierałeś się pan do pana Fouquet? — odezwał się Aramis, zacinając wargi; — do opata, czy też do intendenta?...
Baisemeaux miał wielką ochotę skłamać, lecz zabrakło mu odwagi.
— Do pana nadintendenta — rzekł.
— Widzisz pan zatem, że potrzebowałeś pieniędzy, skoro wybierałeś się do tego, który je daje.
— Ależ nie, monsiniorze.
— O!.. pan nie ufasz mi.
— Drogi mój panie, tylko niepewność i brak wiadomości o miejscu twego pobytu....
— A!.. dostałbyś był u pana Fouquet pieniędzy, kochany panie Baisemeaux, to człowiek z ręką otwartą.
— Przysięgam ci, panie, iż nigdybym nie ośmielił się prosić pana Fouquet o pieniądze. Chciałem go tylko zapytać o pański adres, nic więcej.
— Pana Fouquet o mój adres?... — wykrzyknął Aramis, robiąc mimowolnie wielkie oczy.
A tak, — odezwał się Baisemeaux, zmieszany spojrzeniem prałata — tak, rozumie się, pana Fouquet, ale...
— Niema w tem nic złego, kochany panie Baisemeaux, tylko zadaję sobie pytanie, czemu tam chciałeś szukać mego adresu.
— By do pana napisać.
— Rozumiem to, — rzekł z uśmiechem Aramis; — ale nie o tem chciałem mówić; nie pytam pana, na co ci był potrzebny mój adres, lecz dlaczego do pana Fouquet udać się miałeś po niego.
— A!.. — rzekł Baisemeaux, — ponieważ do pana Fouquet należy Belle-Isle....
— Cóż stad?...
— A Belle-Isle należy do djecezji Vannes, gdzie pan jesteś biskupem.
— Kochany panie Baisemeaux, skoro wiedziałeś, iż jestem biskupem Vannes, nie potrzebowałeś zatem pytać o mój adres pana Fouquet.
— Jakto, mój panie, — rzekł Baisemeaux, czując się przypartym do muru, — miałżebym popełnić jaką nieroztropność?... Jeżeli tak jest, proszę cię o przebaczenie.
— Cóż znowu!... A czemże mógłbyś ja popełnić?... zapytał za spokojem Aramis.
I, nadając swej twarzy wyraz pogodny i darząc gubernatora uśmiechem, Aramis pytał się sam siebie, jakim sposobem Baisemeaux, nie znając jego adresu, wiedział jednak, iż Vannes było jego rezydencją.
— Wyjaśnię to, — rzekł sobie w duchu.
Następnie odezwał się głośno:
— Słuchaj!.. gubernatorze kochany — rzekł, — czy chcesz, byśmy załatwili nasze rachuneczki?..
— Jestem na rozkazy. Lecz powiedz mi wprzód monsiniorze...
— Co takiego?..
— Czy nie zrobisz mi zaszczytu zasiąść, jak zwykle do śniadania ze mną?...
— Czemuż nie, jak najchętniej.
— Rad jestem bardzo!..
Baisemeaux po trzykorć uderzył w blaszkę.
— Co to ma znaczyć?.. — zapytał Aramis.
— To znaczy, że mam kogoś na śniadaniu, więc służba powinna stosownie do tego postępować.
— Tam do djabla!... i dzwonisz trzy razy. Wiesz co, kochany gubernatorze, wygląda to tak, jak gdybyś robił sobie ze mną ceregiele?...
— O!... bardzo proszę!... Zresztą, wszystko to, na co się mogę zdobyć, aby przyjąć cię, panie, jak mogę najlepiej.
— Dlaczego?...
— Ponieważ żaden panujący nie zdobył się na tyle, coś ty mi, panie, wyświadczył!...
— Znowu zaczynasz!...
— Nie, już nie, panie.
— Mówmy o czem innem. Powiedz mi pan raczej, czy robisz interesa w Bastylji?..
— Jako tako.
— Zatem więźniowie opłacają się?...
— Nie zanadto.
— O!.. do djabła!...
— Pan Mazarini niedość był ostry.
— A!.. rozumie się, dla ciebie potrzebne byłyby rządy podejrzliwe, jak za dawnego kardynała.
— Tak, za tamtego sprawy szły dobrze. Brat szarej Eminencji zrobił majątek.
— Wierzaj mi, drogi Baisemeaux, — rzekł Aramis, nachylając się do gubernatora, — młody król wart starego kardynała. Jeżeli starość ma swoje nienawiści, przezorności, obawy, młodość zato ma uniesienia gniewu i nieufności. Czy spłaciłeś trzyletnie zyski Douvierowi i Tremblay?...
— O!.. tak, mój Boże.
— Tym sposobem pozostaje ci tylko do spłacenia pięćdziesiąt tysięcy liwrów, które przyniosłem.
— A tak.
— Żadnych więc nie masz pan oszczędności?
— A!.. monsiniorze, płacąc tym panom przypadające raty przysięgam, iż wszystko im oddaję, co tylko zarabiam. Właśnie to samo mówiłem wczorajszego wieczoru panu d‘Artagnan.
— A!.. — wykrzyknął Aramis, a oczy mu zabłysły, lecz przygasły natychmiast, — a!... widziałeś się wczoraj z d‘Artagnanem!.. Jakże się miewa ten drogi naszemu sercu przyjaciel?...
— Wyśmienicie.
— I cóżeś mu jeszcze mówił, panie Baisemeaux?..
— Mówiłem mu jeszcze, — kończył gubernator, niczego się nie domyślając, — mówiłem mu, że za dobrze karmię swoich więźniów.
— Iluż ich masz?... — od niechcenia zapytał Aramis.
— Sześćdziesięciu.
— E!... e!... liczba dość okrągła!...
— A!.. monsiniorze, niegdyś były takie lata, że po dwustu ich było.
— W każdym razie, jest ich conajmniej sześćdziesięciu. Niema na co jeszcze narzekać!...
— Zapewne, że nie, gdyż każdemu innemu, a nie mnie, każdy z nich przynosićby powinien po sto pięćdziesiąt pistolów.
— Sto pięćdziesiąt pistolów!...
— Zechciej pan policzyć; za księcia z krwi królewskiej, naprzykład, mam dziennie pięćdziesiąt liwrów.
— Tylko że takiego więźnia nie masz, o ile mi się zdaje, — z lekkiem drżeniem w głosie przemówił Aramis.
— Nie, dzięki Bogu!... chciałem powiedzieć, na nieszczęście.
— Na nieszczęście?...
— Bez wątpienia, wtedy bowiem opłacałaby się moja posada.
— To prawda.
— Za każdego marszałka Francji trzydzieści sześć.
— Lecz i marszałków nie masz pan w tej chwili, nieprawdaż?
— Niestety!... nie mam, wprawdzie generałowie dywizyj i brygady liczeni są po dwadzieścia cztery liwry, ale jest ich tutaj tylko dwóch.
— A!.. a!...
— Po nich jeszcze pozostają radcowie parlamentu, którzy mi przynoszą piętnaście liwrów.
— A ilu ich masz?...
— Czterech.
— Nie wiedziałem o tem, że radcowie dają taki dochód.
— Tak, ale z piętnastu spadam natychmiast potem na dziesięć.
— Na dziesięć?...
— Tak, za zwyczajnego sędziego, za obrońcę, za duchownego, dziesięć liwrów; mam ich siedmiu.
— Więc ci dają duże dochody?
— Ależ, panie, gdy chcę mieć piękną rybę, płacę za nią cztery do pięciu liwrów; kurczę, jak się należy, kosztuje mnie półtora liwra. Tuczę ja sam niemało tego drobiazgu, lecz muszę kupować ziarno, a nie wyobrażasz sobie pan jakie zastępy szczurów znajdują się u nas.
Aramis pogrążony był w rozpamiętywaniu.
— W Bastylji, — ciągnął Baisemeaux, — jadają trzy razy dziennie; więźniowie w braku zajęcia, ciągleby tylko jedli; takim sposobem, osobnik dzesięcio-liwrowy kosztuje mnie siedem liwrów i dziesięć sous.
— Masz słuszność, drogi gubernatorze, to nie jest wiele; ale czy nie masz więźniów niżej dziesięciu liwrów?...
— I owszem!.. mamy tu mieszczanina i adwokata.
— O!.. to co innego!.. Na ile są otaksowani?
— Na pięć liwrów.
— A czy oni jadają?...
— Ba!.. ale pojmujesz pan, że nie codzień daje się im łososia lub kurczę tuczone, ani też wino hiszpańskie przy każdem jedzeniu; w każdym razie jednak spotykają się trzy razy na tydzień przynajmniej z bardzo dobrym obiadem.
— Ależ to prawdziwa filantropia, kochany gubernatorze, ty się formalnie rujnujesz.
— Nie. Chciej pan to zrozumieć: Kiedy piętnasto-liwrowemu nie daję kury lub kurczęcia, lub gdy dziesięcio-liwrowy zostawi jakie resztki, posyłam je pięcio-liwrowym; i to dobre dla takich biedaków, gdy chociaż ochłapki dostaną. Cóż pan chcesz!... Wypada mieć litość nad nimi.
— A na pięcio-liwrowych co możesz mieć przypuszczalnie?..
— Trzydzieści sous.
— O!.. jakże zacny z ciebie człowiek, Baisemeaux!...
— Dziękuję!...
— Nie, doprawdy, ja szczerze to mówię.
— Dzięki, dzięki, monsiniorze. Sądzę bowiem, iż teraz masz słuszność zupełną. Czy pan wiesz, na czem cierpię najwięcej?..
— Nie.
— Otóż na tem drobnem mieszczaństwie i woźnych trybunału, oszacowanych na trzy liwry. Oni karpi z Renu, ani jesiotra z La Manche nie często widują.
— A czy od tych pięcio-liwrowych nie pozostaje wypadkiem cośkolwiek?...
— O!... monsiniorze, nie sądź, abym był takim kutwą, ja uszczęśliwiam takiego mieszczucha, lub woźnego trybunału, dając mu skrzydełko kuropatwy, kawałek sarniego, trochę pasztetu z truflami, bo on nigdy potraw nie widział, chyba w snach swoich, a ostatecznie są to pozostałości po dwudziesto-czteroliwrowych; on je, pije, a przy deserze krzyczy: Niech żyje król!.. i błogosławi Bastylję. O!.. ci to mnie pod niebiosy wynoszą, a więzienie opuszczają z żalem.
Zauważyłem nawet, że niektórzy więźniowie uwolnieni, natychmiast prawie tak się zasługiwali, aby ich napowrót zamknięto. A dlaczegóżby to robili, jeśli nie dla rozkoszowania się moją kuchnią.
Aramis uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Pan się uśmiechasz?...
— Rozumie się.
— Powiadam panu, iż mamy te same nazwiska trzykrotnie wpisywane do ksiąg w ciągu dwóch lat.
— Ażeby uwierzyć, musiałbym przekonać się o tem naocznie.
— O!.. mogę to panu pokazać, chociaż wzbronionem jest obznajmiać przybyłych ze spisem więźniów. Jeżeli jednak chodzi ci o to, monsiniorze, aby na własne oczy...
Baisemeaux podszedł do szafy i wydobył z niej ogromną księgę.
Aramis powiódł za nim gorejącemi oczyma.
Baisemeaux powrócił, położył na stole księgę, przez chwilę karty przewracał i zatrzymał się na literze M.
— Patrz pan — odezwał się — tutaj naprzykład widzi pan.
— Co takiego?...
— „Martinier, styczeń 1659 r. Martinier, czerwiec 1660 r. Martinier, marzec 1661 roku, pamflety, mazarinady, ect.“ Pojmujesz pan, że mazarinady nie pakowano do kozy; jegomość zadenuncjował się sam, żeby go zamknięto. A w jakimże to celu, panie?... ot ażeby wyjadać przysmaczki z mojej trzyliwrowej kuchni.
— Trzyliwrowej!... biedaczysko!...
— Tak, monsiniorze; do najniższego stopnia należą poeci, dla nich, jak i dla mieszczanów oraz woźnych trybunału jedna i ta sama kuchnia; lecz, jak mówiłem, tym właśnie robię prawdziwe niespodzianki.
Aramis machinalnie przewracał karty w księdze, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania przy czytaniu nazwisk.
— W 1661 roku, widzi pan — mówił Baisemeaux — osiemdziesiąt rubryk w regestrze, w którym zapisuje się wejście więźnia do Bastylji; w 1659, także osiemdziesiąt.
— Ah!... Seldon — odezwał się Aramis — zdaje mi się, iż znam to nazwisko... Wszak to pan opowiadałeś mi o tym młodym człowieku?...
— Tak!.. tak!.. student ladaco, który złożył dwa wiersze łacińskie....
— Biedaczysko!.. za marny dwuwiersz!...
— Do licha!..łatwo to panu powiedzieć!... a czy pan wiesz, że przeciw jezuitom go zrobił?....
— Wszystko jedno, kara wydaje mi się za ciężka.
— Niema go co żałować; w roku przeszłym zdawałeś się pan interesować nim.
— Bez wątpienia.
— Otóż, ponieważ zainteresowanie się pańskie jest tu wszechwładne, od tej pory traktuję go jak piętnasto-liwrowego.
— Zatem na równi z tym — rzekł Aramis, wciąż przeglądając księgę i zatrzymując wzrok na jednem z nazwisk następującem po Martinierze.
— Narówni z tym właśnie.
— Czy to Włoch jaki ten Marchiali?... — zagadnął Aramis, wskazując palcem nazwisko, które zwróciło jego uwagę.
— Sza!.. — odezwał się Baisemeaux.
— Czemu, sza?... — rzekł Aramis, kurcząc mimowolnie białe palce.
— Zdawało mi się, że wspominałem już panu o tym Marchialim.
— Nie, pierwszy raz słyszę to nazwisko.
— Może być, musiałem o nim mówić, nie wymieniając go.
— O!.. musi to być stary grzesznik?... — zagadnął Aramis z sztucznym uśmiechem.
— Przeciwnie, bardzo młody.
— A!.. a!... to musi być wielkim jego występek?...
— Nie do przebaczenia!...
— Zdrajca?..
— Eh!... nie. Jest to ten, co...
I Baisemeaux nachylił się do ucha Aramisa, robiąc z obu dłoni trąbkę akustyczną.
— Jest to ten, co śmie być podobnym do...
— A!.. tak, tak... — przerwał mu Aramis. — Istotnie, przypominam sobie, że opowiadałeś mi o nim w przeszłym roku; lecz występek ten wydał mi się niezwykle małym.
— Małym!...
— A raczej mimowolnym...
— Monsiniorze, wcale nie mimowolnie przybiera się takie podobieństwo.
Zapomniałem, a to fakt. Lecz słuchajno, kochany gospodarzu — rzekł Aramis, zamykając księgę — zdaje mi się, iż nas wołają.
Baisemeaux wziął księgę ze stołu, zaniósł z pośpiechem do szafy, zamknął i klucz schował do kieszeni.
— Czy pozwolisz na śniadanie, monsiniorze?... — zapytał. — Wołają nas rzeczywiście.
— I owszem, drogi gubernatorze.
I poszli do sali jadalnej.




ROZDZIAŁ XXX.
ŚNIADANIE U PANA DE BAISEMEAUX.

Aramis był zazwyczaj wstrzemięźliwy; lecz tym razem, mało używając wina, uczynił wielki zaszczyt śniadaniu pana Baisemeaux, zwłaszcza że było wyśmienite. Ten znowu roztrzpiotał się prawdziwie; widok pięciu tysięcy pistolów, na które od czasu do czasu rzucał oczami, ożywczo działał mu na serce. To też ze słodkiem rozczuleniem spoglądał na Aramisa. Ten zaś, rozparty na krześle, wciągał końcem ust kropelki wina z prawdziwem znawstwem.
— Niechaj nikt mi nic złego nie mówi o codziennym stole w Bastylji — rzekł, mrugając jednem okiem — szczęśliwymi nazwać się mogą ci więźniowie, którzy dostają choć półbutelki tego burgunda codziennie!..
— Piją je wszyscy pietnastoliwrowi — odparł Baisemeaux — jest to bardzo stary Volnay.
— Zatem i nasz biedny student, Seldon, miewa to wyśmienite wino?...
— Na równi z piętnastoliwrowymi!.. ten student... jeszcze czego!... To jego sąsiad jest na tej stopie.
— Jakiż to sąsiad?
— A ten drugi na Bertaudierze.
— Wybacz mi, drogi gubernatorze, lecz mówisz językiem, którego nie rozumiem.
— A prawda, przepraszam, bo, widzi pan, drugi na Bertaudierze, to znaczy, taki, który zajmuje drugie piętro wieży Bertaudiere.
— Więc to nazwa jednej z wież Bastylji?... Słyszałem, rzeczywiście, że każda z wież ma swoje przezwisko. A gdzież jest ta wieża?...
— Proszę za mną, o, widzi pan — rzekł Baisemeaux, podchodząc do okna — Druga wieża na lewo.
— Rozumiem. A od jak dawna on tam jest?
— Chyba siedem lub osiem lat będzie!
— Jakto, chyba? Nie znasz dat swoich napewno?
— Nie za moich to czasów, drogi panie d‘Herblay.
— Lecz chyba Louvieres, lub Tremblay, powinni ci byli powiedzieć.
— O! mój drogi panie... tajemnice Bastylji nie przekazuje się wraz z kluczami rządowemi.
— Rozumiem teraz! więzień ten jest tajemnicą, tajemnicą stanu?
— Nie sadzę, aby tak było; jest to tylko taka tajemnica, jak i wszystko, co się dzieje w Bastylji.
— Bardzo pięknie — rzekł Aramis — czemuż tedy swobodniej mówisz o Seldonie, niż o tamtym?...
— O drugim na Bertaudierze?
— Tak.
— Gdyż, według mego zdania, zbrodnia człowieka, co napisał wiersze, nie jest tak wielką jak tego, co jest podobnym do...
— A jednak — przemówił Aramis, utkwiwszy błyszczące spojrzenie w płynny rubin i podniósłszy go do wysokości oczu, jakgdyby chciał wszystkiemi naraz zmysłami używać — tego, co ty nazywasz podobieństwem, ktoś inny może nie zauważyłby nawet.
— O! każdyby to spostrzegł, ktokolwiek znałby tego, do kogo on jest podobny.
— Zdaje mi się, kochany panie Baisemeaux, że to jest poprostu gra twojej wyobraźni.
— Wcale nie, słowo daję.
— Słuchaj — ciągnął dalej Aramis — dużo ludzi widziałem podobnych do tego, o którym mówimy, lecz przez uszanowanie nikt o tem nie wspomniał.
— Zapewne, gdyż jest podobieństwo i podobieństwo; to zaś jest tak uderzające, że gdybyś go pan widział...
— To co?
— Sambyś przyznał.
— Gdybym go widział — rzekł głosem swobodnym Aramis — ale ja go nie zobaczę, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A to dlaczego?
— Bo, gdybym nogę tylko postawił w jednym z tych obrzydłych pokoi, zdawałoby mi się, żem na wieki pogrzebiony.
— E nie! to wygodne mieszkanie.
— Dziękuję za łaskę.
— Jakto, dziękuję?
— Nie, wierzę ci na słowo, i tego mam dość.
— Za pozwoleniem, proszę nie obmawiać drugiego piętra na Bertaudiere. Jest to pokój wygodny, ładnie umeblowany, z dywanami nawet.
— Słuchaj pan — rzekł ozięble Aramis — nie przekonasz mnie, aby w Bastylji znajdowały się wygodne pokoje.
— Czyś pan taki niedowiarek, że chcesz się na własne oczy przekonać?... — rzekł zacietrzewiony Baisemeaux.
— Nie, nie, nie chcę, na Boga!
— Nawet dla upewnienia się o podobieństwie, któremu zaprzeczasz?
— Poco ujrzeć widmo, jakiś cień konającego w okrutnych mękach?
— Gdzież zaś, wcale nie! to chłop tęgi i zdrów jak dąb.
— Smutny, ponury?
— Bynajmniej: wesoły, nawet trzpiotowaty.
— Niepodobna!
— Chodźmy.
— Dokąd? Poco?
— Zobaczysz, ujrzysz na własne oczy, monsiniorze.
— A przepisy?
— O! mniejsza z tem. Dziś właśnie jest dzień, w którym mój komendant placu wychodzi na miasto; porucznik siedzi na bastionach; jesteśmy panami u siebie.
— Nie, nie, drogi gubernatorze; dość mi pomyśleć o zgrzytaniu ryglów, które będziemy zmuszeni odsuwać, a dreszcz mnie przejmuje.
— Wyrzekasz się pan jedynej sposobności. Czy wiesz, iż za otrzymanie tej grzeczności, która ci ofiarowuje darmo, niektórzy książęta krwi dawali do pięćdziesięciu liwrów!
— Widocznie, iż to coś wielce ciekawego?
— Owoc zakazany, monsiniorze! owoc zakazany! Jako duchowny, winieneś coś o tem wiedzieć.
— Nie wiem. Ja, gdybym miał być ciekawym, to raczej chciałbym zobaczyć tego studenta z dwuwierszem łacińskim.
— Idźmy więc go zobaczyć! on właśnie mieszka na trzecim Bertaudierze.
— Dlaczego mówisz właśnie?
— Bo ja, gdybym był ciekawy, to chciałbym zobaczyć tylko piękny pokój z obiciami i dywanami oraz jego mieszkańca.
— Ba! meble, to oklepana rzecz; a oblicze, nic nie znaczące, nie budzi zajęcia.
— Piętnasto liwrowy więzień, monsiniorze, piętnasto liwrowy, to zawsze jest zajmujący.
— E! ale właśnie zapomniałem zapytać pana. Czemu dla tego piętnaście dajecie, a pięć tylko liwrów dla biednego Seldona?
— A! widzisz, monsiniorze, wyróżnienie podobne jest rzeczą wspaniałą i w tem występuje w całej pełni dobroć królewska...
— Królewska!... mówisz?
— Kardynalska chciałem powiedzieć.
„Biedak ten — powiedział sobie pan Mazarini — biedak ten skazany jest na wieczne więzienie“.
— Za co?
— Do licha! zdaje mi się, iż zbrodnia jego jest wiekuista, a zatem i kara winna być taka.
— Wiekuista?
— Rozumie się, takie już jego przeznaczenie, lecz osładzają mu to cierpienie. Przyznaj pan ostatecznie, że ten nicpoń nie po to na świat przyszedł, aby zajadać tyle przysmaków. Przebóg! zobaczysz pan; mamy tu pasztet nietknięty, raki, których nie skosztowaliśmy prawie, raki z rzeki, a tak wielkie, jakgdyby z morza, patrz pan. Otóż wszystko to powędruje do drugiego Bertaudiera, z dodatkiem butelki burgunda, który panu tak smakował. Gdy ujrzysz pan, przestaniesz wątpić, taką mam przynajmniej nadzieję.
— Nie wątpię już, drogi gubernatorze; ale z tem wszystkiem, to o niczem innem nie myślisz, tylko o błogosławionych piętnasto-liwrowych, a puszczasz w niepamięć biednego Seldona, mojego protegowanego.
— Niechaj i tak będzie! na twoją cześć, panie, zróbmy mu dzisiaj święto: dostanie sucharków i konfitur i tę bułeczkę porto.
— Zacny z ciebie człowiek, drogi mój Baisemeaux, raz ci to powiedziałem już i jeszcze powtarzam.
— Idźmy, idźmy — zawołał gubernator, trochę podcięty winem, którego wypił sporo, i podniecony pochwałami Aramisa.
— Pamiętaj, że robię to tylko dlatego, aby ci się nie sprzeciwiać — rzekł prałat.
Baisemeaux po dwakroć w dzwonek uderzył; zjawił się klucznik.
— Obejdę wieże!... — krzyknął gubernator. — Nie trzeba straży, ani bębnów, ani żadnego hałasu.
— Gdyby nie to, że tu płaszcz mój zostawiam — odezwał się Aramis, udając obawę — zdawałoby mi się, że idę do więzienia na własny rachunek.
Klucznik poszedł przodem; Aramis postępował z prawej strony gubernatora; kilku żołnierzy, rozproszonych w dziedzińcu, stanęło rzędem, sztywni jak drogowskazy na przejściu swego zwierzchnika.
Baisemeaux z gościem swoim przebyli kilka stopni, prowadzących na wywyższenie, stanowiące niewielki plac; stamtąd doszli do zwodzonego mostu, na którym straż sprezentowała broń przed gubernatorem.
— Panie — przemówił gubernator, zwracając się do Aramisa w ten sposób, aby ani jedno ze słów jego nie uszło uwagi straży — wszak pan masz dobrą pamięć?...
— Dlaczego?... — zapytał Aramis.
— Dla potrzebnych ci planów i wymiarów, bo wiesz przecie, że architektom nawet nie wolno tu do nikogo wchodzić z papierem, piórami i ołówkiem.
— Dobryś!... rzekł sobie w duchu Aramis — okazuje się, że jestem architektem. Może to znowu jaki żarcik d‘Artagnana, który w Belle-Isle widział mnie jako inżyniera.
Następnie głośno dodał;
— Bądź spokojny, panie gubernatorze, w naszym fachu, rzut oka i pamięć wystarczają zupełnie.
Baisemeaux ani mrugnął nawet: straż wzięła Aramisa za tego, za kogo jej przedstawiono.
— Chodźmy najsamprzód na wieżę Bertaudiere — rzekł Baisemeaux podniesionym głosem, aby go straż słyszała.
— Chodźmy — powtórzył Aramis.
Następnie, zwracając się do klucznika, gubernator rzekł:
— Skorzystasz ze sposobności, aby zanieść pod numer 2-gi przeznaczone przeze mnie łakocie.
— A numer 3-ci, drogi panie Baisemeaux, a 3-ci numer!... ciągle o nim zapominasz.
— Prawda.




ROZDZIAŁ XXXI.
DRUGIE PIĘTRO WIEŻY BERTAUDIERE.

— Czy pan życzysz sobie od tego tu zacząć?... — zapytał Baisemeaux. — Ponieważ obydwóch mamy odwiedzić, wszystko nam jedno, czy wejdziemy z drugiego na trzecie piętro, czy też z trzeciego zejdziemy na drugie. Zresztą, pokój ten potrzebuje niejakiej naprawy — pośpieszył dodać, tak, aby go usłyszął stróż więzienny, stojący opodal.
— Nie, nie, — żywo zawołał Aramis — wyżej, wyżej, panie gubernatorze, jeżeli łaska, górne piętro jest pilniejsze.
Szli więc pod górę.
— Zażądaj pan od stróża więziennego kluczy — szepnął cichutko Aramis.
— I owszem.
Baisemeaux wziął klucze i sam otworzył pokój na trzeciem piętrze. Klucznik wszedł pierwszy i złożył na stole jedzenie, zwane przez miłosiernego gubernatora przysmakiem. Następnie wyszedł. Więzień ani się ruszył. Potem wszedł Baisemeaux, Aramis zaś pozostał na progu. Ujrzął młodzieńca, dziecię nieledwie, który na niezwykły odgłos, odwrócił głowę, a spostrzegłszy gubernatora, skoczył z łóżka na równe nogi i, złożywszy ręce, począł wołać:
— Moja matka!... moja matka!...
Tyle bólu zawierał głos biednego młodzieńca, że Aramis zadrżał na całem ciele.
— Kochany lokatorze — przemówił Baisemeaux a wymuszonym uśmiechem — przynoszę ci rozrywkę i naddatek jednocześnie, jednę dla ducha, drugi dla ciała. Ten pan, którego tu widzisz, przychodzi cię odwiedzić, a konfitury będziesz miał na deser.
— O! panie! panie!... — odezwał się młodzieniec — zostaw mnie rok cały w samotności, na chlebie i wodzie, lecz po upływie tego roku powiedz mi, że stad wyjdę, powiedz, że zobaczę matkę moja!
— Ależ, moje drogie dziecko — odezwał się Baisemeaux — sam mi mówiłeś, iż matka twoja jest bardzo uboga, że ci u niej było niewygodnie, gdy tymczasem tutaj niczego ci nie brak!
— Panie, tembardziej, jeżeli jest uboga, należy powrócić jej jedyną podporę.
— Wiesz przecie, moje dziecko — przemówił Baisemeaux — że nie ode mnie to zależy; ja tylko mogę ci powiększyć ilość potraw, dodać kieliszeczek porto i wsunąć pomiędzy dwa talerze sucharek.
— O mój Boże! mój Boże!... — krzyknął młodzieniec, padając nawznak i tarzając się po ziemi.
Aramis, niezdolny dłużej przenieść tego widoku, cofnął się aż na schody.
— Nieszczęśliwy!... — szepnął cicho.
Baisemeaus, widząc, iż jego rady i obietnica wina porto nie wywarły wrażenia, niezadowolony z siebie wyniósł się z pokoju.
— A drzwi! drzwi!... — zawołał klucznik — pan zapomina drzwi zamknąć za sobą.
— A prawda — odparł Baisemeaux — masz tutaj klucze.
— Będę żądał ułaskawienia dla tego dziecka — rzekł Aramis.
— A jeśli go pan nie otrzymasz — odezwał się Baisemeaux — żądaj pan przynajmniej o wniesienie go na listę dziesięcioliwrowych, tym sposobem zarobimy na tem obaj.
— Jeżeli i drugi więzień będzie wzywał matki swojej — rzekł Aramis — wolę tam nie wchodzić, zrobię pomiary z zewnątrz.
— O! o! nie obawiaj się pan, panie architekcie, tamten łagodny jak baranek — przemówił klucznik — aby matki wzywać, trzebaby mówić, a on słowa nigdy nie rzeknie.
— Wejdźmy zatem — rzekł głucho Aramis.
— E! panie — zagadnął klucznik — pan jesteś architektem więziennym?
— Tak.
— I nie jesteś pan oswojony z tem wszystkiem? Dziwna rzecz!
Aramis spostrzegł, że aby nie wzbudzić podejrzeń, należało przywołać na pomoc wszystkie swe siły.
Baisemeaux miał klucze, otworzył więc drzwi.
— Nie wchodź — rzekł do klucznika — zaczekaj nas na dole.
Klucznik oddalił się, według rozkazu.
Baisemeaux poszedł naprzód i własnoręcznie otworzył drugie drzwi.
Wtedy, w kwadracie światła, które przepuszczało zakratowane okno, ukazał się piękny młodzieniec, średniego wzrostu, z krótko ostrzyżonemi włosami, i zaledwie puszczającym się zarostem; siedział na małym stołeczku, z łokciami, wspartemi na fotelu, całem ciałem pochylony na nim. Na łóżku leżało rzucone jego ubranie, z najwykwintniejszego czarnego aksamitu; siedząc tak wchłaniał w siebie świeże powietrze, dochodzące z zewnątrz murów, napawając niem młode piersi, pokryte najcieńszym jaki może być batystem. Na odgłos kroków, młody ten człowiek obrócił od niechcenia głowę, a ujrzawszy gubernatora powstał i skłonił się grzecznie.
Lecz gdy wzrok jego przeniósł się na stojącego w cieniu Aramisa, ten drgnął na całem ciele; następnie pobladł widocznie, a trzymany przezeń w ręku kapelusz potoczył się na ziemię, jakgdyby muskuły jego uległy naraz obezwładnieniu. Tymczasem, Baisemeaux, nawykły do widoku swego więźnia, nie podzielał wrażeń, doznawanych przez Aramisa, i rozstawiał na stole przyniesiony pasztet i raki, z gorliwością właściwą wytrawnemu sługusowi. Zajęcie to nie pozwoliło mu zauważyć pomieszania Aramisa.
Skończywszy nareszcie, zwrócił się do młodego więźnia:
— Doskonale pan wyglądasz — rzekł — widocznie dobrze się mamy.
— Bardzo dobrze, dziękuję panu — odparł młodzieniec.
Dźwięk tego głosu o mało nie zwalił z nóg Aramisa. Bezwiednie postąpił krok naprzód, wargi mu drżały, jak w febrze. Ruch ten był tak widoczny, że nie mógł ujść uwagi Baisemeaux, pomimo, iż myśl miał czem innem zajętą.
— Przedstawiam panu architekta, który przychodzi tu dla zbadania kominka; czy nie dymi?
— Nigdy, panie.
— Mówiłeś pan, iż nie można być szczęśliwym, siedząc w więzieniu — rzekł, zacierając ręce, gubernator — a jednak masz przed sobą więźnia, który nim jest. Spodziewam się, iż pan nie możesz narzekać?
— Nigdy.
— Hm!.. — szepnął Baisemeaux — czyż nie miałem słuszności?
— Co począć! mój drogi Baisemeaux! trzeba się poddać losowi. Czy można zadać pytania więźniowi?
— Ile się panu podoba.
— Bądź zatem łaskaw go zapytać, czy wie, za co się tu znajduje.
— Ten pan polecił mi zapytać — odezwał się Baisemeaux — czy wiadoma ci jest przyczyna uwięzienia?
— Nie, panie — z prostotą odparł młodzieniec — nie wiem.
— Ależ to być nie może — rzekł Aramis, unosząc się mimowolnie. Gdybyś nie znał, wściekłośćby cię ograniała.
— Podlegałem jej w początkach.
— A dlaczegóż teraz cię opuściła?
— Bo zastanowiłem się.
— To niesłychane — rzekł Aramis.
— Nieprawdaż, że to godne podziwu?... — wtrącił Baiseineaux.
A nad czem zastanowiłeś się — odezwał się Aramis, — Czy wolno zadać panu to pytanie?
— Nad tem, iż skoro nie popełniłem żadnej zbrodni, bóg nie może mnie karać.
— Lecz czemże są więzienia, jeżeli nie karą?.. — zapytał Aramis.
— Nie wiem, niestety! mogę powiedzieć panu tylko to, że co dziś mówię, jest wprost przeciwne temu, co mówiłem przed siedmiu laty.
— Słysząc cię, panie, i widząc twoje usposobienie, sądzićby można, iż kochasz więzienie.
— Znoszę je.
— Chyba w przekonaniu, iż kiedyś będziesz wolny?
— Nie mam żadnego przekonania, panie, a tylko nadzieję; jednakże, muszę wyznać, iż nadzieja ta słabnie.
— Ależ dlaczego nie miałbyś być wolnym, skoro przedtem nim byłeś?
— To właśnie przyczyna, że nie mogę oczekiwać wolności; czemuż zamykanoby mnie obecnie, gdyby miano zamiar obdarzyć mnie później swobodą?
— W jakim jesteś wieku?
— Nie wiem.
— Jak się nazywasz?
— Zapomniałem imienia, jakiem na mnie wołano.
— A rodzice twoi?
— Nie znałem ich nigdy.
— A ci, co wychowali cię?
— Nie miałem się za ich syna.
— Czy, zanim przybyłeś tutaj, kochałeś kogo?
— Kochałem moją mamkę i moje kwiaty.
— Nikogo więcej?
— Kochałem także mojego służącego.
— A czy tęsknisz za mamką i tym służącym?
— Płakałem bardzo, kiedy pomarli.
— Czy oni poumierali już wtedy, gdy tu byłeś, czy też przed przybyciem twojem do więzienia?
— W wigilję tego dnia, w którym mnie uwięziono.
— Oboje jednocześnie?
— Oboje.
— W jakiż sposób uwięziono cię?
— Jakiś mężczyzna przyjechał po mnie, kazał mi wsiąść do karety, której drzwiczki zamknięto na klucz, i tutaj mnie przywiózł.
— A czy poznałbyś tego mężczyznę?
— Miał na twarzy maskę.
— Wszak prawda, że to szczególniejsza historja?.. — rzekł pocichu Baisemeaux do Aramisa.
Aramisowi tchu w piersiach brakło.
— Tak, bardzo niezwykła — wyszeptał.
— Lecz co najdziwniejsze, że on nigdy ze mną nie mówił o tem, co teraz opowiada.
— Może być dlatego, iż nigdy nie pytałeś, panie Baisemeaux.
— Być może — odparł tenże — nie jestem ciekawy. No, ale spójrz pan na ten pokój: ładny, nieprawdaż?
— Bardzo ładny.
— Obicia, dywany...
— Wspaniałe.
— Założyłbym się, że nic podobnego nie miał, zanim tu przybył.
— I ja tak sadzę.
Następnie, zwracając się do młodzieńca:
— Czy pan nie przypominasz sobie, abyś był odwiedzany przez kogoś nieznajomego, lub nieznajomą?.. — zagadnął go Aramis.
— O! i owszem! trzykrotnie odwiedzała mnie kobieta; za każdym razem powóz jej zatrzymywał się przed bramą, ona wchodziła zakryta gęstą zasłoną, którą uchylała gdyśmy pozostawali sam na sam, zamknięci na klucz.
— Przypominasz sobie tę kobietę?
— Przypominam.
— O czem z tobą mówiła?
Młodzieniec uśmiechnął się smutnie.
— Pytała mnie o to, o co i wy pytacie, czy jestem szczęśliwy i czy się tutaj nie nudzę.
— A witając cię lub żegnając, cóż czyniła?
— Brała mnie w swoje ramiona, przyciskała do serca i całowała.
— Przypominasz ją sobie?
— Jak najdoskonalej.
— Pytam, czy zapamiętałeś rysy jej twarzy?
— Tak.
— Zatem, poznałbyś, gdyby przypadek ci ja sprowadził, lub ciebie przed nią postawił?
— O! z wszelką pewnością.
Przelotny błysk zadowolenia przemknął po twarzy Aramisa.
Wtem Baisemeaux usłyszał klucznika, wchodzącego na górę.
— Może już wyjdziemy — żywo odezwał się do Aramisa.
Prawdopodobnie Aramis wiedział już wszystko, czego pragnął się dowiedzieć.
— Jak pan sobie życzysz — odrzekł.
Młody człowiek, widząc, iż zabierają się do odejścia, złożył im pełen grzeczności ukłon. Baisemeaux odpowiedział mu prostem skinieniem głowy. Aramis, widocznie przejęty czcią dla nieszczęścia, złożył więźniowi głęboki ukłon. Wyszli. Baisemeaux zamknął za sobą drzwi na klucz.
— I cóż!... — odezwał się Baisemeaux na schodach — co mi pan na to wszystko powiesz?
— Odkryłem tajemnicę, drogi gubernatorze — odpowiedział.
— Ba! cóż to za tajemnica?
— W rodzinie tej popełniono morderstwo.
— Co znowu!
— Pojmujesz pan, służący i mamka zmarli jednego dnia?
— To co?
— Trucizna.
— A! a!
— Cóż pan na to?
— Ha! może to i prawda... Ale niepodobna! ten młodzieniec miałby być mordercą?
— E! nikt tego nie mówi! jak możesz przypuszczać, aby takie dziecię było mordercą?
— I ja też tak myślę.
— W ich domu została spełniona zbrodnia, to dosyć; być może, iż on widział zbrodniarzy i lękają się, aby o tem nie mówił.
— Tam do djabła! gdybym był to wiedział...
— To co?
— Byłbym podwoił czujność.
— O! nie wygląda on na takiego, który ma chęć uciekać.
— O! więźniowie! to ptaszki, jakich pan nie znasz.
— Czy ma do czytania książki?
— Ani jednej; rozkaz jest najsurowszy, aby mu ich nie dawać.
— Najsurowszy?
— Własnoręczny Mazariniego.
— Czy go pan posiadasz na piśmie?
— Tak, monsiniorze; chcesz może go obejrzeć, gdy po swój płaszcz wrócisz?
— Z największą chęcią, bardzo lubię autografy.
— O! ten jest autentyczny; jedno słowo przekreślone w nim tylko.
— A! a! przekreślone! a to z jakiego powodu?
— Z powodu jednej cyfry.
— Cyfry?
— Tak. Oto najpierw napisane było; pensja 50 liwrów.
— Zatem, jak dla księcia krwi?
— Lecz kardynał zauważył swoją pomyłkę, rozumie pan: skasował zero, a postawił jeden przed piątką.
— Ale, ale....
— Co takiego?
— Nic pan nie mówisz o podobieństwie.
— Nie mówię o niem, drogi pani Baisemaux, z przyczyny bardzo prostej: nie mówię o niem, bo ono nie istnieje.
— A to dobre!
— Lub, jeżeli istnieje, to w twojej wyobraźni jedynie, a nawet, gdyby było ono, sądzę, iż lepiejbyś zrobił, nie mówiąc wcale o tem.
— Doprawdy?
— Pojmujesz pan, iż król Ludwik XIV-ty miałby do ciebie śmiertelną urazę za przyczynianie się do rozsiewania pogłoski, że jeden z poddanych jego ma śmiałość być do niego podobnym.
— Prawda, święta prawda — przywtórzył wystraszony Baisemeaux — lecz ja prócz pana do nikogo nie mówiłem o tem, a pojmujesz, monsiniorze, iż liczę na twoję dyskrecję.
— O! bądź spokojny.
— Czy trwasz pan w chęci obejrzenia notatki?... — zagadnął strwożony Baisemeaux.
— Rozumie się.
Rozmawiając tak, powrócili do mieszkania Baisemeaux, który wydobył z szafy regestr osobisty, podobny do tego, który pokazywał Aramisowi poprzednio, lecz opatrzony zameczkiem.
Kluczyk od tego zamka wisiał na kołku wraz z innemi, z któremi Baisemeaux nie rozstawał się nigdy. Złożywszy księgę na stole, otworzył ją na literze M. i wskazał Aramisowi notatkę w rubryce uwag.
„Żadnej książki, bielizna jak najcieńsza, odzież wyszukana: żadnych spacerów, zmiany stróża, żadnej z nikim styczności.
„Instrumenty muzyczne; wszelkie wygody; żywność piętnasto liwrowa, pan Baisemeaux może zażądać więcej, jeżeli piętnaście liwrów nie wystarczy“.
— Dobra myśl — rzekł Baisemeaux — będę żądał.
Aramis zamknął księgę.
— Tak — rzekł — to pismo własnoręczne pana Mazariniego; poznaję. Teraz zaś, drogi gubernatorze — mówił dalej — jakgdyby ostatnia wiadomość wyczerpała jego zainteresowanie — przejdźmy, jeżeli łaska do naszych układów.
— A zatem! jaki termin ma być? Chciej pan sam go oznaczyć.
— Żadnych terminów; napisz mi prosty kwit na sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Wymagalny?...
— Według woli mojej, lecz, chciej to zrozumieć, że wtedy zażądam, gdy pan sam będziesz chciał.
— O!..o to zupełnie jestem spokojny — rzekł Baisemeaux z uśmiechem — lecz ja panu już dałem dwa kwity.
— Patrz pan, drę je w twoich oczach.
I rzeczywiście Aramis, pokazawszy pokwitowanie gubernatorowi, podarł je w kawałki.
Pokonany dowodem tak głębokiego zaufania, Baisemeaux podpisał bez wahania oblig na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, płatny na żądanie prałata.




ROZDZIAŁ XXXII.
PRZYJACIÓŁKI.

Podczas gdy Baisemeaux pokazywał Aramisowi więźnia Bastylii, przed drzwiami pałacu pani de Belliere zatrzymała się kareta, a chociaż godzina była wczesna, wysiadła z niej młoda kobieta, otulona w jedwabie, i weszła do przedsionka. Gdy oznajmiono panią Vanel, pani Belliere była zajęta, a raczej zatopiona w czytaniu listu, który ukryła z pośpiechem i wybiegła na spotkanie.
Zastanowił ją dziwny blask oczu przyjaciółki, który jednak nie świecił ani zdrowiem, ani radością.
Małgorzata ucałowała ją, uścisnęła czule ręce i nie dając jej przyjść do słowa:
— Droga moja, — rzekła — zapominasz o mnie zupełnie?... Miałażbyś tak być oddana uroczystościom i zabawom dworskim?...
— Nawet nie widziałam uroczystości weselnych.
— Cóż więc porabiasz?..
— Przygotowywam się wyjechać do Belliere.
— Jakto!.. droga moja margrabino, czyżby miały być słuszne pogłoski, krążące od pewnego czasu, iż poczynasz mocno żałować pana de Belliere!... biedaczek!...
— Pogłoska ta jest złośliwą, Małgorzato. Męża mojego żałuję i zawsze żałować będę, lecz już od śmierci jego dwa lata upłynęły, a ja mam ich dwadzieścia osiem dopiero, i boleść po jego stracie nie powinna górować nad wszystkiemi czynami i wszystkiomi myślami mojego życia. Pewna jestem że ty, Małgorzato, ty, jako kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, chętnie temu uwierzysz, co mówię.
— Słuchaj!.. Elizo, mówią, że jesteś zakochana.
I Małgorzata wpiła badawcze spojrzenie w panią de Belliere, która nie była w stanie ukryć rumieńca.
— I kogóż to mi przypisują, jeśli wolno wiedzieć — zapytała z wysiłkiem.
— Czy chcesz, abym ci powiedziała?...
— Właśnie cię o to proszę.
— Usłyszysz zatem. Niech cię to nie drażni, to człowiek potężny.
— Dobrze!...
Margrabina wpiła w dłonie swoje drobne paznokietki, jak pacjent na widok zbliżającego się skalpelu.
— Jest to człowiek bardzo bogaty — ciągnęła Małgorzata, — najbogatszy może. Jest to więc...
Margrabina przymknęła na chwilę oczy.
— Książę de Buckingham, — dorzuciła Małgorzata, śmiejąc się na całe gardło.
Wybieg ten obliczony był z niezrównaną zręcznością. To zmyślone nazwisko, padające zamiast tego, którego oczekiwała margrabina, uczyniło na biednej kobiecie wrażenie owego stępionego toporu, który odskoczył, nie zadawszy śmierci panom de Chalis i de Thou, skazanym na ścięcie na rusztowaniu. Przyszła jednak do siebie.
— Rzeczywiście — rzekła, — jesteś dowcipną kobietą. Zrobiłaś mi wielką przyjemność. Wyborny żarcik.. Nie wiedziałam, jak żyję, pana de Buckingham.
— Nigdy?... — zawołała Małgorzata.
— Nie ruszyłam się krokiem z domu, odkąd książę jest w Paryżu.
— O!.. odparła pani Vanel, wysuwając koniuszczek nóżki ku papierowi, leżącemu na kobiercu pod oknem. — Można się nie widywać, lecz pisać do siebie.
Markiza zadrżała. Papier ten był koperta listu, który czytała przed przybyciem przyjaciółki; a na niej widniała pieczątka z herbem nadintendenta. Pani de Belliere, pochyliwszy się lekko na sofie, narzuciła ciężkie fałdy szerokiej sukni jedwabnej na papier, zakrywając go w ten sposób.
— Słuchaj, — odezwała się do niej nareszcie, — słuchaj, Małgorzato, czy dla wypowiedzenia mi tych wszystkich niedorzeczności wybrałaś się do mnie tak rano?..
— Nie, wybrałam się najpierw, aby cię odwiedzić i przypomnieć nasze dawne zwyczaje tak miłe i dobre; pamiętasz, jak jeździliśmy na spacer do Vincennes, a tam pod dobami, lub na polance gawędziliśmy o tych, których kochałyśmy i którzy nas kochali.
— Proponujesz mi przejażdżkę?...
— Mam karetę i trzy godziny swobodne.
— Jestem nieubrana. Małgorzato... a... jeżeli chcesz, abyśmy porozmawiały, to, nie szukając Vincennes, znajdziemy w moim ogrodzie pałacowym piękne drzewa, altanki cieniste, trawniki stokrocią usłane, i mnóstwo fijołków, których woń tutaj dochodzi.
— Dla mnie to nie wszystko jedno, margrabino... Ale w pobliżu Vincennes, mniejsza przestrzeń dzieliłaby westchnienia moje od celu, do którego dążą one od niejakiego czasu.
Markiza raptownie podniosła głowo.
— Wszak prawda, że aż to dziwi... myślę jeszcze o Saint-Mande...
— O Saint-Mande!.. — zawołała pani de Belliere.
I spojrzenia tych dwóch kobiet skrzyżowały się, jak szpady przy rozpoczęciu zaciętej walki.
— Ty, taka dumna?... — wyrzekła ze wzgardą margrabina.
— Ja... taka dumna!... odparła pani Vanel. — Takie to już moje usposobienie... Nie przebaczam zapomnienia, nie znoszę niewierności... Gdy porzucam i płaczą po mnie, mogłabym pokochać jeszcze; lecz, skoro porzucają mnie ze śmiechem, kocham wtedy na zabój.
Pani de Belliere drgnęła mimowolnie.
— Zazdrość ją pali — pomyślała Małgorzata.
— A zatem — podjęta margrabina, — zakochaną jesteś na zabój... w panu de Buckingham... nie, omyliłam się... w panu Fouquet?...
Słowa te miarę sił jej przebrały, wszystka krew zbiegła jej do serca.
— I ty chciałaś jechać do Vincennes... nawet do Saint-Mande?...
— Ja sama nie wiem, byłabyś mi może poradziła.
— W takim wypadku nie, bo ja nie przebaczam, tak jak ty. Być może, iż mniej silnie kocham; lecz gdy serce moje zostanie dotknięte, to już na całe życie.
— Ale pan Fouquet nie obraził cię przecież — z dziewiczą naiwnością odezwała się Małgorzata Vanel.
— Rozumiesz doskonale, co ci chcę powiedzieć. Pan Fouquet nic mi nie zawinił; on mi nie dał się poznać ani ze złej, ani z dobrej strony, lecz ty masz do niego urazę. A ponieważ jesteś przyjaciółka moją, nie dam ci, więc rady takiej, jakiejbyś pragnęła.
— A!... uprzedzasz się!...
— Westchnienia o których mówiłaś, są zbyt jawnemi wskazówkami.
— A!... czemuż mnie dręczysz, — przerwała jej młoda kobieta, zbierając ostatnie siły, jak gladjator dla zadania ostatniego ciosu; liczysz się tylko z mojemi ziemi popędami i moją słabością. A co jest we mnie czystem i szlachetnem uczuciem, o tem nawet wzmianki nie czynisz. Jeżeli czuję się w tej chwili pociągniętą ku nadintendentowi, jeżeli nawet pierwszy krok zrobię ku niemu, co jest prawdopodobnem, wyznaję szczerze, iż dlatego jedynie to uczynię, że los jego przejmuję mnie głębokim smutkiem, bo według mego zdania, jest on jednym z najnieszczęśliwszych ludzi pod słońcem.
— A!... wykrzyknęła margrabina, przycisnąwszy rękę do serca — więc jeszcze coś nowego?...
— Droga moja, wszelka łaska królewska przelana została z pana Fouquet na pana Colberta.
— Tak, słyszałam.
— Rzecz prosta, odkąd spisek Bretoński został wykryty.
— Mówiono mi, że odkrycie owych fortyfikacyj wyszło na korzyść panu Fouquet.
— Droga moja — ciągnęła Małgorzata — tu chodzi już nie o honor, lecz o zbawienie pana Fouquet. Zanim trzy dni upłyną, upadek pana intendenta będzie faktem dokonanym.
— A to dlaczego?...
— Z najprostszej w świecie przyczyny: Panu Fouquet zabrakło pieniędzy.
— Kto dziś nie ma pieniędzy, jutro może miljony posiadać, droga Małgorzato.
— Ty wszystko widzisz w różowych kolorach, tem lepiej dla ciebie. Szkoda wielka, że nie jesteś Egerją dla pana Fouquet, wskazałabyś mu źródło, skąd mógłby czerpać miljony, których król żądał wczoraj od niego.
— Miljony?... — z przerażeniem wykrzyknęła margrabina.
— Cztery... liczba parzysta.
— Niegodziwa!... — szepnęła pani de Belliere, udręczona tą dziką radością... — Pan Fouquet, jak sądzę, zdobędzie się na cztery miljony, — odparła, dodając sobie odwagi.
— Jeżeli sam jeszcze będzie miał tyle, ile król dzisiaj żąda — rzekła Małgorzata — bardzo być może, iż za miesiąc nie będzie w stanie zadość uczynić woli królewskiej.
— Król będzie żądał od niego pieniędzy?...
— Rozumie się, i oto dlatego ci mówię, że upadek biednego Fouqueta stał się nieuniknionym. Przez dumę będzie dostarczał pieniędzy, ale kiedy zabraknie mu środków, upadnie.
— To prawda, — rzekła ze drżeniem margrabina; — plan jest potężny... Powiedz mi więc, czyż pan Colbert tak strasznie nienawidzi pana Fouqueta?...
— Sądzę, iż nie lubi go wcale.... Zresztą, to człowiek potężny z tego Colberta, zbliska zyskuje on bardzo: pomysły olbrzymie, silna wola i umiejętność ukrywania myśli; on zajdzie daleko.
To mówiąc, powstała z uśmiechem, jakby już miała odejść. Margrabinie sił zabrakło do ruszenia z miejsca. Małgorzata odstąpiła kilka kroków dalej, jakgdyby dla rozkoszowania się widokiem rywalki, pogrążonej w boleści: nakoniec rzekła niespodzianie.
— Nie odprowadzasz mnie?...
Margrabina podniosła się blada i zimna, nie troszcząc się już o kopertę, która na początku rozmowy tak mocno ją zajmowała i odsłaniając ją przy pierwszem poruszeniu. Następnie otworzyła drzwi od kaplicy pałacowej i, nawet nie spojrzawszy na Małgorzatę Vanel, zniknęła poza niemi. Małgorzata powiedziała, a raczej bąknęła stów kilka, których pani de Belliere nawet już nie usłyszała. Lecz skoro tylko straciła z oczu margrabinę, pełna zawiści nieprzyjaciółka nie mogła oprzeć się żądzy upewnienia się, czy podejrzenia jej miały podstawę; przegięła się jak pantera i pochwyciła kopertę.
— A!... — syknęła, zgrzytając zębami — więc to był list od niego, czytała go, gdy weszłam do niej!...
I gwałtownie wybiegła z pokoju.
A tymczasem margrabina, zamknąwszy drzwi za sobą, czuła, że siły ją opuszczają; postała tak chwilę sztywna, blada, nieruchoma, jak posąg, nareszcie zatoczyła się i padła bez czucia na kobierce kaplicy. Odgłos jej upadku rozległ się jednocześnie z turkotem powozu Małgorzaty, wyjeżdżającej z pałacu.




ROZDZIAŁ XXXIII.
SREBRA PANI DE BELLIERE.

Cios był tem boleśniejszy, im mniej spodziewany: sporo czasu upłynęło, zanim margrabina przyszła do siebie; lecz, gdy to nastąpiło, natychmiast poczęła rozważać wypadki, patrząc na nie we właściwem świetle. Raczej ze smutkiem, niż z oburzeniem widziała margrabina, że król należał do spisku, ujawniając w sobie dwoistość Ludwika XIII-go, gdy był już starym i skąpstwo Mazariniego, wtedy, gdy nie miał jeszcze czasu obładować się złotem francuskiem. Niebawem jednak umysł dzielnej kobiety odzyskał całą energję, nie tracąc czasu na dociekania, do których skłaniało ja uczucie. Nie należała ona do tych, co płaczu, gdy trzeba działać i bawią się użalaniem nad niedolą, której ulżyć są w stanie. Wsparta czoło na zlodowaciałych dłoniach, a podniósłszy je wkrótce, z energią uchwyciła dzwonek i uderzyła w niego, aby przywołać swoje służebne.
— Czy wszystko gotowe do mego odjazdu?... — zapytała jednej z nich.
— Tak, pani; lecz nie liczono, aby pani margrabina mogła wyjechać do Belliere przed upływem trzech dni.
— Jednakże wszystkie ozdoby i kosztowności są zapakowane?...
— Tak, pani.
Margrabina pomyślała chwilę i rzekła spokojnym głosem.
— Przywołać mego złotnika.
Służebne odeszły dla spełnienia rozkazu.
Margrabina udała się do gabinetu i jaknajstaranniej poczęła przeglądać swoje biżuterje.
Gdy przyszedł złotnik, zastał ją pogrążoną w zadumie.
— Panie Faucheux — odezwała się do niego — wszak pan dostarczałeś mi klejnotów?...
— Tak, pani margrabino.
— Nie przypominam sobie, ile wynosił rachunek?
— Z nowego zakupu, pani, czy z tego, który pan de Belliere ofiarował jako ślubny podarek? Gdyż za każdym razem ja dostarczałem:
— Dajmy na to, mówmy o nowym.
— Dzbany, kubki i półmiski z puzdrami, serwisy stołowe i puszki do lodów, miednice i fontanny, kosztowały panią margrabinę sześćdziesiąt tysięcy liwrów.
— A ten drugi serwis, dawniejszy, od mego męża?
— O!... pani, ten jako robota, mniejszą ma od poprzedniego wartość, trzydzieści tysięcy liwrów zaledwie, jedynie na wagę.
— Siedemdziesiąt!... — zcicha wyrzekła margrabina. — Ależ, panie Faucheux, mamy jeszcze srebra po matce mojej; wiesz, te masywne rzeczy, których nie chciałam się pozbyć, jako pamiątki?...
— A!... pani, to świetny ratunek dla ludzi, którzyby nie tak, jak pani, musieli pozbyć się tej zastawy. W owych czasach nie wyrabiano dętych przedmiotów, jak dzisiaj. Prosto ze sztaby wkuwano. Lecz ta zastawa nie jest już do użytku, tylko na wagę.
— A ile ona warta?...
— Conajnmiej pięćdziesiąt tysięcy. Nie mówię o tych wazonach gumnych, z bufetu, z których każdy z osobna wart pięć tysięcy liwrów srebrem. Niech będzie dziesięć tysięcy liwrów za dwa.
— Sto trzydzieści?... — szepnęła margrabina.
— A teraz przejdźmy do czego innego.
I otworzyła jeden z kuferków z klejnotami.
— Poznaję te szmaragdy — rzekł kupiec — to ja kazałem je oprawiać; najpiękniejsze z tych, jakie się znajdują u dworu; przepraszam, nie, pani Chatillon ma najpiękniejsze, przeszły na nią od rodziny Gwizjuszów; lecz pani szmaragdy zaraz po nich idą.
— Co one warte?...
— Sto trzydzieści tysięcy liwrów.
Margrabina zapisała ołówkiem w notatniku cyfry, wymienione przez złotnika.
— Naszyjnik z rubinów?... — rzekła.
— Dwieście tysięcy liwrów. Sam ten kamień ze środka wart sto tysięcy.
— Tak, tak, i ja tak myślałam — rzekła margrabina. — A ileż ja mam prócz djamentów!... mnóstwo! pierścienie, łańcuchy, wisiory, żyrandole, sprzączki, spinki!... Oceniaj, panie Faucheux, oceniaj wszystko!...
Złotnik wziął lupę, ważki, ważył, rozpatrywał i robił pocichu dodawanie:
— Te kamienie — rzekł nareszcie — kosztują panią margrabinę czterdzieści tysięcy liwrów dochodu.
— Oceniasz je zatem na osiemset tysięcy liwrów?...
— Około tego.
— I ja tak myślałam. Lecz oprawa osobno, nieprawdaż?...
— Jak zwykle, proszę pani. Ja, gdybym był wezwany do sprzedaży lub kupna, to, jako zyskiem, zadowoliłbym się samem złotem z oprawy; miałbym jeszcze okrągłe dwadzieścia pięć tysięcy liwrów.
— A czy przystaniesz pan na tym zysku pod warunkiem, że sprzedasz kamienie za gotówkę?
— Ależ, pani!... — zawołał wystraszony złotnik — chyba nie sprzedajesz swoich djamentów?...
— Ani słówka, panie Faucheux, nie troszcz się o to, daj mi tylko odpowiedź. Jesteś człowiekiem uczciwym, dostawca mojej rodziny od lat trzydziestu, znałeś ojca mojego i matkę, którym służyli twoi rodzice. Mówię do ciebie, jak do przyjaciela; czy przyjmujesz złoto z oprawy wzamian za gotówkę, która mi oddasz do ręki?...
— Osiemset tysięcy liwrów!... ależ to ogrom!...
— Wiem o tem.
— Niepodobna znaleźć!...
— O!... czemu nie.
— Lecz proszę pomyśleć, pani, jakie wrażenie zrobiłaby w świecie pogłoska o sprzedaży twoich kosztowności!...
— Niktby o tem nie wiedział!... Każesz mi powprawiać fałszywe kamienie na miejsce prawdziwych.
Żadnej odpowiedzi, bo ja tak chcę. Sprzedawaj wszystko oddzielnie. Sam zajmij się sprzedażą kamieni.
— Tak to łatwiej... Książę pan szuka biżuterji, samych kamieni do toalety księżnej. Konkurs ogłoszony. Łatwo przyjdzie umieścić ich u księcia za sześćset tysięcy liwrów. Zaręczam, że pani kamienie będą najpiękniejsze.
— Kiedyż to nastąpi?...
— Za trzy dni.
— Dobrze!... co pozostanie, sprzedasz osobom prywatnym. Tymczasem napisz mi kontrakt z zapewnieniem sprzedaży... Wypłata za cztery dni.
— Pani, pani, zastanów się, zaklinam cię na wszystko... Stracisz na tem sto tysięcy liwrów, jeżeli się tak będziesz śpieszyć.
— Chociażby i dwieście tysięcy, jeżeli trzeba. Chcę, aby dziś wieczorem wszystko było skończone. Przystajesz pan?
— Przystaję, pani margrabino... Nie taję, iż zarabiam na tem pięć tysięcy pistolów.
— Tem lepiej!... Kiedy będę miała pieniądze?...
— Dzisiaj. Czy pani margrabina życzy sobie otrzymać pieniądze w złocie, czy w biletach banku Lyońskiego, płatnych u pana Colberta?...
— Wszystko jedno — żywo odparła margrabina — wracaj pan prędko do siebie i co żywo przynieś mi sumę w biletach, rozumiesz pan?...
— Dobrze, pani margrabino.
— Weź trzech moich ludzi, niech zaniosą te rzeczy do ciebie.
— Dobrze, pani.
Margrabina zadzwoniła.
— Wózek do rozporządzenia pana Faucheux — zawołała.
Złotnik skłonił się i wyszedł, rozkazując, aby wózek jechał za nim w bliskości, przyczem dał do zrozumienia, że margrabina kazała przetopić wszystkie naczynia stołowe, podług nowych modeli.
W trzy godziny potem, była już u pana Faucheux i odebrała osiemset tysięcy liwrów w biletach banku Lyońskiego, dwieście pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie.
Umieściwszy ten z trudem zdobyty miljon w powozie, rzuciła woźnicy rozkaz:
— Da Saint-Mande!...




ROZDZIAŁ XXXIV.
POSAG.

Nareszcie zatrzymała się margrabina przed dobrze znanemi jej drzwiami, jakkolwiek widziała je raz jeden tylko w okoliczności, o ile przypominamy sobie, niemniej przykrej, niż ta, która dziś ją tu sprowadzała.
Dobyła z kieszeni kluczyk, zakręciła nim w zamku drobną i śnieżną rączką, pchnęła drzwi, które ustąpiły bez hałasu i rozkazała zanieść na pierwsze piętro kuferek.
Złożono ciężar w przedpokoju, a raczej buduarze, przyległym do salonu, w którym widzieliśmy pana Fouquet u nóg margrabiny. Pani de Belliere zamknęła drzwi i pozostała sama jedna, na wszystkie strony obwarowana. Lecz wszystko tam było tak urządzone, jakgdyby niewidzialny geniusz odgadywał nawyknięcia i życzenia niespodziewanego gościa. Na kominku ogień, świece w kandelabrach, na stoliku napoje chłodzące, książki porozkładane na stołach, świeże kwiaty w wazonach japońskich. Rzecby można, dom zaczarowany. Margrabina zapaliła świece w kandelabrach, odetchnęła wonią kwiatów i usiadła nareszcie, zapadając w głęboką zadumę.
Lecz choć smutne były jej myśli, nie były jednak pozbawione pewnej cechy słodyczy. Spoglądała na skarb, leżący przed nią w pokoju.
Nie pozostawało jej, jak zadzwonić na pana Fouquet i uciec; byłaby więcej uszczęśliwiona z pozostawienia miljona, niż gdyby go nawet sama znalazła. Lecz Fouquet dowiedziałby się o wszystkiem, a reszty samby się domyślił; odmówiłby przyjęcia daru, którego tytułem pożyczki nie odrzuciłby może, a tym sposobem całe przedsięwzięcie chybiłoby celu i skutku.
Należało tedy stanowczo i rozważnie zabrać się do tego. Trzeba było, ażeby Fouquet objął umysłem całą ważność położenia; aby poddał się zachciance szlachetnej kobiety, należało nareszcie, aby go nakłonić, użyć czaru wymownej przyjaźni, co więcej, upojenia płomiennej miłości, której siły przekonywającej zwalczyć nicby nie było w stanie.
Rzuciła okiem na zegar.
— Już siódma godzina, musiał powrócić, o tej porze podpisuje papiery. Odwagi!
I zerwawszy się z gorączkowym, niepokojem, podbiegła do lustra, w którem odbił się jej uśmiech, wyrażający energję i zaparcie siebie i nacisnęła sprężynę od ukrytego dzwoneczka. Następnie, jakgdyby wyczerpana myślą o walce, którą miała stoczyć, bezwiednie pochyliła się i uklękła przed obszernym fotelem, obejmując głowę drżącemi rękami.
Upłynęło tak kilka minut; naraz usłyszała szelest otwierających się drzwi. We drzwiach stanął Fouquet. Blady był, czoło miał schylone pod ciężarem gorzkich myśli.
Jednym rzutem oka odgadła margrabina cały ogrom nieszczęść nadintendenta. Odgadła noc, spędzoną bezsennie, dzień strawiony w troskach. Z tą chwilą uczuła się silna, uczuła, iż człowiek ten droższym jest dla niej nad wszystko. Powstała i podchodząc ku niemu;
— Pisałeś pan do mnie dziś — rzekła — iż zaczynasz mnie zapominać i że ja, dawno niewidziana przez pana, już o nim myśleć przestałam. Przychodzę więc zaprzeczyć panu, i to z tem większem przeświadczeniem, iż z oczu twoich wyczytuję pewną rzecz.
— Jakąż to, pani?... — spytał zdziwiony Fouquet.
— Że tak, jak teraz, nie kochałeś mnie jeszcze nigdy; również jak winieneś pan z postępowania mojego odgadnąć, iż wcale nie zapomniałam o tobie.
— O! ty, margrabino — odezwał się Fouquet, a szlachetne jego oblicze zajaśniało na chwilę radością — ty, pani jesteś aniołem, o którym ludzie nie mają prawa wątpić! Korzyć się tylko przed tobą i o twoje przebaczenie błagać winni.
— Niechaj więc zostanie ci udzielone przebaczenie.
Fouquet chciał przed nią paść na kolana.
— Nie — rzekła — usiądź pan przy mnie. A otóż znowu jakaś niedobra myśl przeszła ci przez głowę!
— Po czem pani to poznajesz?
— Po uśmiechu, co zeszpecił twoją twarz. Ciekawa jestem, o czem pan myślisz? Powiedz, bądź szczerym, na co te tajemnice pomiędzy przyjaciółmi?
— Niech i tak będzie! pani, powiedz mi zatem, na co była ta surowość trzy czy też czteromiesięczna?
— Surowość?
— Tak; czyż nie wzbroniłaś mi odwiedzać siebie?
— Niestety!... — odparła z głębokiem westchnieniem pani de Belliere — bo odwiedziny pańskie u mnie stałyby się przyczyną wielkiego twego nieszczęścia, bo dom mój jest strzeżony, a te same oczy, co cię widziały, jeszcze zobaczyćby mogły; bo mniej niebezpiecznem dla pana wydaje mi się, gdy ja cię odwiedzę, niż gdy ty do mnie przybywasz; ponieważ wreszcie za zbyt nieszczęśliwego cię uważam, aby chcieć powiększać twoje nieszczęście!...
Fouquet zadrżał. Słowa te przywiodły mu na pamięć wszystkie troski, przywiązane do jego urzędu, gdy przed chwilą tylko nadzieje kochanka przepełniły umysł jego.
— Ja nieszczęśliwy?... — odparł z wymuszonym uśmiechem. — Ależ doprawdy, margrabino, patrząc na twój smutek, gotów jestem w to uwierzyć. Czyż te cudne oczy podniosły się na mnie, aby mnie tylko żałować? O! innego ja uczucia spodziewam się od nich.
— Spójrz pan w to lustro, kto z nas smutniejszy?
— Pobladłem trochę, nie przeczę, lecz to pochodzi ze zbytku pracy, wczoraj król zażądał ode mnie pieniędzy.
— Wiem o tem... czterech miljonów.
— Pojmujesz zatem, margrabino, iż należało dostarczyć ich, następnie kazać policzyć, potem zaciągnąć do ksiąg, a to zabiera dużo czasu. Od czasu śmierci pana Mazariniego, służba finansowa stała się męczącą i trudną, administracja moja jest przeciążoną i dlatego nie spałem noc całą.
— Masz więc pan sumę potrzebną?... — zagadnęła niespokojna margrabina.
— Dziwną byłoby rzeczą, margrabino — wesoło odparł Fouquet — aby nadintendent finansów nie miał w zapasie nędznych czterech miljonów franków.
— Tak, i ja sądzę, iż pan je masz, lub mieć będziesz.
— Co to ma znaczyć, że mieć będę?
— Przecie niedawno temu król od ciebie zażądał dwóch miljonów.
— Przeciwnie, margrabino, zdaje mi się, że wieki upłynęły od tego czasu; lecz nie mówmy o pieniądzach, jeżeli łaska.
— Przeciwnie, mówmy o nich, przyjacielu.
— O!
— Posłuchaj mnie, ja tylko po to przybyłam tutaj.
— Co mi pani zatem chcesz powiedzieć?... — zagadnął nadintendent, patrząc na nią badawczym, niespokojnym wzrokiem.
— Otóż, drogi panie Fouquet, mam trochę pieniędzy, z któremi nie wiem, co począć. Sprzykrzyło mi się kupować ziemię i chciałabym prosić kogoś przychylnego, aby je w obrót puścił.
— Więc pomówimy o tem później.
— Nie później, bo pieniądze moje są tutaj.
Margrabina wskazała kuferek, a otworzywszy go, pokazała zawarte w nim zwoje biletów i stos złota. Fouquet powstał z siedzenia jednocześnie z panią de Belliere; zamyślił się przez chwilę; naraz pobladł okrutnie i, cofnąwszy się, padł na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.
— O! margrabino! margrabino!... — wyszeptał głosem, zdławionym boleścią.
— Cóż takiego?
— Za kogo mnie uważasz, że czynisz mi taką propozycję?
— Ale co pan sam o sobie myślisz, ciekawa jestem?
— Pieniądze te przynosisz dla mnie: przynosisz mi je, bo wiesz, iż jestem w kłopocie. O! nie zaprzeczaj. Zgaduję. Czyż nie znam twojego serca?
— Więc skoro je znasz, widzisz zatem, że ci je oddaję.
— A! zgadłem!... — zawołał Fouquet. O! pani, nie dałem ci nigdy powodu, aby mnie tak znieważać.
— Znieważać?... pana?... — odparła, blednąc. — Mówisz, że mnie kochasz? W imię tej miłości, żądałeś ode mnie dobrej sławy, czci mojej? A gdy oddaję ci pieniądze, odmawiasz!
— Margrabino, margrabino, wolno ci było zachować to, co nazywasz twoją czcią i dobrą sławą. Zostaw mi więc swobodę, abym swojej oszczędził. Zostaw mnie mojemu upadkowi, dozwól, niech padnę pod ciężarem otaczających mnie nienawiści, moich własnych wyrzutów sumienia nawet, pod ciężarem błędów, które popełniłem; lecz, na imię Boskie, margrabino, nie zabijaj mnie tym ostatnim ciosem.
— Ofiarowałam ci przyjaźń moją, panie Fouquet.
— Tak, pani i nic więcej.
— Czyż nie postępuję, jak przyjaciółka?
— Bez wątpienia.
— A pan odrzucasz ten dowód przyjaźni mojej?
— Odrzucam.
— Spójrz na mnie, panie Fouquet. — Oczy margrabiny rzucały płomienie. — Miłość moją ci ofiaruję.
— O! pani — odezwał się Fouquet z westchnieniem niedowierzania.
— Słuchaj, kocham cię oddawna; kobiety również, jak i mężczyźni mają swoje urojone drażliwości. Kocham cię już oddawa, lecz nie chciałam ci tego mówić.
— O!... — z głębi piersi westchnął Fouquet, składając jak do modlitwy dłonie.
— A teraz mówię ci to. Na klęczkach tej miłości żądałeś, odmówiłam ci; zaślepioną byłam, jakim ty jesteś obecnie. Masz więc miłość moją.
— Tak, lecz samą miłość jedynie.
— Miłość, siebie i życie moje! wszystko! wszystko! wszystko!
— O! Boże!... — wykrzyknął olśniony Fouquet.
— Powiedz mi... czy będziesz szczęśliwym, gdy twoją zostanę, twoją duszą i ciałem?...
— Jest to dla mnie szczyt szczęścia!...
— Bierz mnie więc. Lecz skoro ja poświęcam dla ciebie przesąd, ty poświęć dla mnie skrupuły, przyjmij ode mnie to złoto.
— To twoja ruina!... — wykrzyknął Fouquet, burząc ręką papiery i złoto — tam miljon się zawiera...
— Zgadłeś!... Drogie kamienie moje, które na nic mi się nie przydadzą, jeżeli mnie nie będziesz kochać; a zbyteczne mi będą, jeżeli pokochasz mnie tak, jak ja ukochałam ciebie!...
— O!... tego już nadto!... co za nadmiar szczęścia!... — zawołał Fouquet. — Zwyciężyłaś, poddaję się: bodaj dla uświęcenia takiego zaparcia się siebie. Przyjmuję posag...
— Masz i kobietę — szepnęła margrabina, rzucając mu się w objęcia.




ROZDZIAŁ XXXV.
TERYTORJUM BOŻE.

Tymczasem Buckingham i de Wardes odbywali po koleżeńsku i w najlepszej komitywie podróż z Paryża do Calais.
De Wardes, udręczony myślą, iż ten Anglik przemocą nieledwie powlókł go za sobą, swoim subtelnym umysłem wynajdywał sposoby oswobodzenia się z tych więzów; lecz żadnej rady nie było, zmuszony się widział odpokutować za złośliwość swoją i uszczypliwy dowcip. Ci, którym mógłby się zwierzyć, ufając w ich rozum, wyśmieliby go z powodu wyższości, jaką miał nad nim książę. Inni znowu, umysły ociężale i więcej stateczne, powołaliby się na rozkazy królewskie, zabraniające pojedynku. Stąd wynikło, iż po gruntownej rozwadze, do Wardes nie cofnął się i pojechał z księciem.
Szóstego dnia podróży przybyli do Calais.
Już w wigilję tego dnia, służba książęca puściła się przodem, dla przygotowania statku. Była nim barka, przeznaczona dla podpłynięcia do jachtu, który przymocowany został na linach w odległości paru strzałów armatnich od wpuszczonej w morskie fale przystani.
Cała załoga książęca przewieziona została na pokład jachtu, a wtedy służba powróciła, aby oznajmić księciu, iż wszystko gotowe i że gdyby zechciał odpłynąć wraz z panem francuskim, na nich jedynie oczekiwano. Nikt bowiem nie przypuszczał, ażeby szlachcic francuski miał do uregulowania z milordem inne, prócz wypływających z najszczerszej przyjaźni, rachunki. Buckingham kazał odpowiedzieć kapitanowi jachtu, aby się miał na pogotowiu, lecz że morze było ciche, a pogodny dzień obiecywał wspaniały zachód, miał więc zamiar w nocy dopiero odpłynąć, a wieczór spędzić na przechadzce po wybrzeżu morskiem, wyruszyli też zaraz. — Buckingham przybrany skromnie w szary atłasowy kaftan i obcisłą suknię zwierzchnią z cienkiego aksamitu fioletowej barwy, w kapeluszu naciągniętym na oczy, bez haftów i orderów, i de Wardes ubrany czarno, jak urzędnik sądowy. Ludzie książęcy dostali rozkaz trzymania przygotowanej u tamy barki i czekania na wezwanie pana lub jego towarzysza podróży.
— Cokolwiekbyście widzieli lub słyszeli, nie zbliżajcie się — dodał książę z naciskiem, aby go zrozumiano.
Gdy kilka kroków uszli brzegiem morza.
— Sadzę, mój panie, — odezwał się Buckingham do pana de Wardes, — sądzę, iż wypadałoby nam pożegnać się. Widzisz, że morze przypływa; najdalej za dziesięć minut tak przepoi piasek, po którym stąpamy, że nie będziemy w stanie znaleźć gruntu pod sobą.
— Jestem na twoje rozkazy, milordzie; ale...
— Ale jesteśmy jeszcze na gruncie królewskim, wszak tak?...
— Rozumie się.
— Pójdź pan zatem!... jest tam, jak widzisz, coś w rodzaju wyspy, oblanej dokoła wodą. Woda przybierać pocznie stopniowo. Wyspa ta tylko do Boga należy, znajduje się bowiem, pomiędzy dwoma morzami, a król na mapie jej nie ma. Czy widzisz ją?...
— Widzę. Niepodobna będzie nie zamoczywszy nóg dostać się do niej.
— Zapewne; lecz zauważ pan, proszę, iż tworzy ona wyniosłość dość znaczną, i że morze wznosząc się ze wszystkich stron nie sięga jej wierzchołka. Z tego wynika, iż pole to będzie dla nas wygodne. Co o tem sadzisz?...
— Wszędzie mi dobrze będzie tam, gdzie szpada moja spotka zaszczyt złożenia się z pańską szpadą.
— Idźmy więc!... Przykro mi nad wyraz, że z mojej przyczyny przemoczysz nogi, panie de Wardes, lecz sądzę, iż niezbędnem jest, abyś mógł powiedzieć królowi: „Najjaśniejszy Panie, biłem się, lecz nie na terytorium Waszej Królewskiej Mości.“ Może to będzie maleńkim wybiegiem, lecz począwszy od Port-Royal jesteś zatopiony w subtelnych wybiegach. O!... Nie mamy się na co skarżyć, to czyni cię nader dowcipnym. Panie de Wardes, pośpieszmy się, jeśli laska, bo noc nadchodzi.
— Jeżeli się ociągam, to jedynie dlatego, że nie śmiałem wyprzedzać waszej miłości. Czyś jeszcze książę nóg nie przemoczył?...
— Dotąd jeszcze nie. Spójrz tam, panie de Wardes: czy widzisz tych moich hultai, którzy ze strachu, abyśmy się nie potopili, krążą tu z barką. Patrz jak na pstrych grzbietach fal tańcują, to ciekawe; ale mnie może przyprawić o morską chorobę. Zechciej pozwolić, abym stanął do nich plecami.
— Ależ stając plecami do nich, milordzie, będziesz miał słońce w oczy.
— O!... w tej godzinie blask jego nie razi, a zresztą niebawem się ono skryje; niech to pana nie nabawia niepokoju.
— Jak chcesz, milordzie; mówiłem to jedynie przez wzgląd na pana.
— Wiem o tem, panie de Wardes, i oceniam pańską delikatność. Czy mamy zrzucić zwierzchnie kaftany?...
— Rozkazuj, milordzie.
— Będzie o wiele wygodniej.
— Jestem więc gotów.
Buckingham zdjął aksamitny kaftan i rzucił go na piasek. De Wardes poszedł za jego przykładem.
Obaj obnażyli szpady.
— Panie de Wardes, — odezwał się wtedy Buckingham — pozwól, niech wypowiem ostatnie słowo... Staję przeciwko tobie, bo nie lubię cię, bo zakrwawiłeś mi serce, wyśmiewając namiętność, która mną zawładnęła, a dla której śmierć bym poniósł z rozkoszą. Złym człowiekiem jesteś, panie de Wardes, i wszelkich użyję wysiłków, aby cię zabić; czuję bowiem, że jeżeli nie zginiesz dziś z mej ręki, wiele złego wyrządzisz tym, którym ja sprzyjam. Oto co miałem ci powiedzieć, panie de Wardes.
I Buckingham złożył mu ukłon.
— A ja, milordzie, taka ci dam odpowiedź. Nienawiści ku tobie nie czułem; lecz teraz, skoro odgadłeś mnie, nienawidzę cię z duszy i uczynię, co będzie w mej możności, aby zabić cię, milordzie.
I także skłonił się Buckinghamowi. Skrzyżowały się szpady, dwie błyskawice mignęły i zgasły wśród ciemnej nocy. Jeden i drugi był dzielnym szermierzem; pierwsze ciosy pozostały bez znaczenia. Noc zapadła szybko, a tak była ciemna, iż nacieranie i obrona odbywały się tylko na domysł. Naraz de Wardes uczuł, iż ostrze jego szpady znalazło opór; utkwił je w ramieniu Buckinghama. Szpada książęca wraz z ramieniem zwisła ku ziemi.
— O!.. syknął.
— Draśnięty, wszak prawda, milordzie, — odezwał się de Wardes, cofając się.
— Tak, lecz bardzo lekko.
— A jednak zniżyłeś broń, książę.
— Tylko pod wrażeniem zimnego żelaza, teraz już to przeszło. Zaczynajmy na nowo, jeżeli łaska.
Ostrza zgrzytnęły szatańsko, szpada Buckinghama utkwiła w piersi de Wardesa.
— Draśnięty — rzekł książę.
— Nie — odparł de Wardes, stojąc jak mur na miejscu.
— Przepraszam; lecz, widząc koszulę skrwawioną... rzekł Buckingham.
— Kiedy tak, — wrzasnął rozwścieczony de Wardes, — strzeż się więc, książę!..
I rzucając się na oślep, przeszył mu na wylot rękę poniżej łokcia. Buckingham, czując obezwładniona prawą dłoń. lewą pochwycił szpadę i zanim de Wardes zdążył się zasłonić, głęboko utkwił mu ją w piersi. Zachwiał się de Wardes, kolana zgięły się pod nim i, wypuszczając rękojeść szpady, tkwiącej w ramieniu księcia, upadł nawznak w wodę, zabarwiając ją szkarłatem silniejszym, niż ten, który z obłoków spływał na ziemię.
De Wardes żył jeszcze. Zrozumiał grozę swego położenia: morze wciąż się wznosiło. Widział i książę cały ogrom niebezpieczeństwa. Z nadludzkim wysiłkiem i głuchym jękiem szarpnął za szpadę, tkwiącą mu w ramieniu; a potem, zwróciwszy się do przeciwnika:
— Żyjesz, hrabio?... — zapytał.
— Tak, — odparł de Wardes głosem, stłumionym krwią, która z płuc rzuciła mu się do gardła, — niewiele mi jednak brakuje do śmierci.
— Co tu robić?... czy będziesz w możności utrzymania się na nogach?...
Buckingham postawił go na jedno kolano.
— Nie mogę, — rzekł.
I, słaniając się ku ziemi:
— Przywołaj twoich ludzi, książę, bo woda mnie zaleje.
— Hola!... krzyknął Buckingham — hola tam z barki!... płyń, płyń, co tchu!...
Osada barki z całych sił robiła wiosłami. Lecz morze wzbierało szybciej, niż barka płynęła. Buckingham spostrzegł spieniony bałwan, toczący się prosto na leżącego de Wardesa: pozostałem mu zdrowem ramieniem otoczył go wpół i podniósł z ziemi. Bałwan uderzył, sięgając mu do piersi, lecz zachwiać nim nie był w stanie. Książę, obarczony ciężarem, skierował się w stronę stałego lądu.
Lecz zaledwie zdołał ujść kilka kroków, podobna pierwszej, lecz o wiele potężniejsza fala przypadła i, sięgając mu do szyi, rozbryzgnęła pianą i z głową go pokryła. Cofnęła się następnie i odsłoniła na chwilę obydwóch leżących na piasku. De Wardes stracił przytomność. Jednocześnie czterech majtków z osady książęcej, widząc całe niebezpieczeństwo, rzuciło się w morze i w jednej chwili znalazło się przy boku swego pana. Z, wielkiem przerażeniem ujrzeli go ociekającego krwią, w miarę jak z przemokłej bielizny, krew wraz z wodą spływała po nim ku ziemi. Chcieli pochwycić go na ręce i unieść.
— Nie, nie!... — zawołał — do lądu!... do lądu z margrabią!...
— Śmierć!... śmierć Francuzowi... — ponuro wrzasnęli Anglicy.
— Hultaje!... — zawołał książę, rozkazującym gestem podnosząc rękę, z której krew na nich trysnęła, słuchać rozkazu!... Na ląd z panem de Wardes, przedewszystkiem bezpieczeństwo pod każdym względem dla pana de Wardes, albo każę wywieszać, jak psy!...
Tymczasem podpłynęła barka. Sekretarz i intendent księcia wyskoczyli z niej w wodę i podążyli do hrabiego, który już nie dawał znaku życia.
— Głową mi odpowiecie za tego człowieka. Do brzegu, z panem de Wardes!... do brzegu!...
Wyniesiono go na rękach i złożono na piasku, gdzie morze nigdy nie dosięgało.
Kilku rybaków i ciekawych zgromadziło się na wybrzeżu, zwabieni osobliwym widokiem pojedynku dwóch mężczyzn, stojących po kolana w wodzie. Rybacy, widząc zbliżającą się do brzegu gromadkę z rannym człowiekiem na ręku, wyszli na ich spotkanie, brnąc po pas w falach. Anglicy powierzyli im rannego, który, odzyskując przytomność, otworzył oczy. Słona woda morska i miałki piasek, dostawszy się do ran, sprawiały mu ból niewysłowiony. Sekretarz księcia dobył z kieszeni, pełną sakiewkę, oddając ją najpoważniej wyglądającemu z całego otoczenia.
— Od mego pana, milorda księcia de Buckingham — rzekł — aby panu hrabiemu de Wardes nie zbywało na opiece, jak najtroskliwszej.
I wraz ze swoimi ludźmi powrócił do łodzi, do której z wielką trudnością wsiadł Buckingham, wpierw się jednak upewniwszy, iż panu de Wardes nie grozi żadne niebezpieczeństwo.




ROZDZIAŁ XXXVI.
ZABIEGI MIŁOSNE.

Po odjeździe Buckinghama, panu de Guiche zdawało się, iż jest panem udzielnym świata całego. Filip, brat królewski, nie mając już najmniejszego powodu do zazdrości, oddał się cały kawalerowi Lotaryńskiemu, dając mu w swoim domu taką swobodę, o jakiej najbardziej wymagający śnić nawet nie mogli. Król zaś, rozsmakowawszy się w towarzystwie dam, wysilał umysł na wynajdywanie niezliczonych uciech, dla rozweselenia Paryża, tak iż żaden dzień nie obszedł się bez przyjęcia u króla w Pałacu Królewskim, lub też u księcia Filipa. Król nakazał przygotowania w Fontainebleau, na przyjęcie dworu, więc kto żyw zbierał się, aby należeć do podróży.
Bratowa królewska wiodła życie jak można najczynniejsze. Głos jej i pióro nie ustawały ani na chwilę. Rozmowy z panem de Guiche stopniowo przybierały charakter coraz bardziej zajmujący i łatwo było domyśleć się, iż stanowią preludjum do budzącej się wielkiej namiętności. Zajmowano się muzyką, tworzono wiersze, układano dewizy i godła; wiosna kwitła nietylko w naturze, lecz i w narodzie dyszała młodością, a na czele stał dwór młodociany. Król był piękny, młody i miłego obejścia, a świetnością przewyższał wszystkich. Szalenie kochał wszystkie kobiety, nawet królowe, swoją małżonkę. Lecz ten wielki król, był najnieśmielszym i najwstrzemięźliwszym człowiekiem w całem królestwie, dopóki sobie nie uświadomił swych uczuć. Nieśmiałość ta trzymała go w granicach prostej grzeczności, i nie było kobiety, któraby pochwalić się mogła specjalnemi względami. Łatwo było przewidzieć, iż dzień, w którym się on ukaże w całym swoim blasku, stanie się jutrzenka nowego panowania; lecz dotąd pozostawał zamknięty w sobie. Korzystał też z tego pan de Guiche, aby stać się królem szalejącego z miłości dworu. Mówiono o nim, że jest w najlepszych stosunkach z panną Montalais; że jest nieodstępnym towarzyszem panny Chatillon; a on dla jednej tylko miał oczy i uszy. Rozgościł się też nieznacznie u księcia pana, który, jak mógł, zatrzymywał go w swoim domu. Nie wzdragał się też zbytecznie, lecz gdy księżnej nie było, bawił za krótko; a skoro tylko się ukazała zbyt długo przeciągał swoją bytność. Zauważyli to wszyscy, a w szczególności zły genjusz domowy, kawaler Lotaryński. Kawaler Lotaryński zatem, widząc, iż de Guiche zadamawia się coraz bardziej, uciekł się do ostatecznego środka. Zniknął, zostawiając księcia w kłopocie. Pierwszego dnia książę nie szukał go wcale, pozostał mu de Guiche, który obok częstego przebywania z księżną, małżonkowi jej mężnie poświęcał godziny w dzień i podczas nocy. Drugiego dnia jednak książę, nie znalazłszy pod ręką nikogo, pytał, gdzie się podział kawaler Lotaryński.
Nikt nie wiedział. De Guiche, spędziwszy ranek z księżną na dobieraniu haftów i frendzli, szedł potem pocieszać księcia. Lecz po obiedzie znowu wypadało obejrzeć tulipany lub ametysty; powracał więc do gabinetu księżnej. Książę pozostawał sam: była to pora, w której się ubierał i uczuł się najnieszczęśliwszym z ludzi; znowu zapytał, co się stało z kawalerem.
— Nikt nie wie, gdzie go szukać — brzmiała odpowiedź, udzielona księciu.
Książę, nie wiedząc, co począć z nudami, w szlafroku i ufryzowanej peruce udał się do małżonki.
Zastał tam mnóstwo ludzi, szepczących, rozbawionych do śmiechu; tutaj gromadka kobiet, otaczająca mężczyznę, tam Malicorne i Manicamp, napastowani przez Montalais, pannę de Tonnay, Crarente i dwie inne śmieszki. W głębi księżna rozsiadła się na miękkich poduszkach, a przed nią na klęczkach de Guiche, przesypujący pełnemi garściami perły i kamienie, z pomiędzy których księżna drobnemi białemi paluszkami ukazywała te, co jej najwięcej przypadały do gustu. W innym znowu narożniku pokoju gitarzysta nucił piosenki hiszpańskie, za któremi księżna przepadała, odkąd usłyszała je śpiewane tęsknym i smutnym głosem przez młodą królowę; tylko że to, co Hiszpanka śpiewała z wilgotną źrenicą, Angielka nuciła z uśmiechem, odsłaniającym jej perłowe ząbki. W ten sposób zaludniony gabinet przedstawiał uosobienie swobody i wesołości.
Książę zatrzymał się u progu, zdziwiony widokiem tylu ludzi, używających rozrywki. Tak mocno odczuł zazdrość, iż nie mógł się powstrzymać od odezwania się, jak dziecko:
— Cóż to jest? bawicie się tutaj, a ja nudzę się sam jeden! Głos jego sprawił wrażenie takie, jak grzmot na świergocącym w gęstwinie ptactwie. De Guiche w jednej chwili stanął na równe nogi. Malicorne skulił się za fałdami sukni Montalais. Manicamp wyprostował się, przybierając uroczystą minę. Gitarzysta schował pod stół gitarę i, ażeby ją ukryć przed okiem księcia, naciągnął na nią serwetę. Tylko księżna ani się ruszyła i, śmiejąc mu się prosto w oczy, odparła:
— Wszak to godzina w której się ubierasz?
— A którą wybierają, aby się w najlepsze bawić — zamruczał książę.
Te niewczesne słowa stały się hasłem rozsypki: kobiety rozpierzchły się, jak strwożone ptaki; gitarzysta jak cień się rozpłynął; Malicorne, zawsze pod osłoną sukni Montalais, wyślizgnął się za kotarę, Manicamp zaś pośpieszył z pomocą panu de Guiche, który nie ruszył się od księżnej i wraz z nim mężnie stawił czoło napaści. Hrabia był zbyt szczęśliwy, aby mieć urazę do męża, lecz książę miał żal do żony.
Potrzebny mu był powód do zwady, szukał go zatem, a nagłe rozejście się towarzystwa tak rozbawionego przed jego ukazaniem się, a pomieszanego jego obecnością posłużyło mu za ten powód.
— Czemuż to wszyscy tak uciekają przede mną? — odezwał się wyniosłym tonem.
Księżna odparła ozięble, że ilekroć pan domu się okaże, rodzina trzyma się na uboczu przez uszanowanie. A mówiąc to, zrobiła tak zabawna i pocieszną minkę, iż de Guiche i Manicamp powstrzymać się nie mogli. Parsknęli śmiechem; księżna poszła za ich przykładem; śmiech ten udzielił się i księciu, zmuszony był usiąść, albowiem ta przymusowa, wesołość i tak już pozbawiła go powagi. Powstrzymał się nareszcie, za to gniew spotęgował się w nim okrutnie. A zirytowało go więcej to, że nie mógł powstrzymać się od śmiechu, niż widok śmiejących się w jego obecności. Wytrzeszczył oczy na pana Manicamp, bo hrabiemu de Guiche nie śmiał okazać gniewu. Księżna osamotniona, ze smutną minką, poczęła zbierać rozrzucone perły, przestała uśmiechać się i zamilkła.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć — odezwał się książę, kierując się ku drzwiom — że u ciebie, pani uważany jestem za człowieka obcego.
I wyszedł wzburzony.
Książę powrócił do swoich apartamentów; nieswój był i zamyślony. Rzucił się w jeden z najgłębszych swoich foteli, nie przejrzawszy się nawet w lustrze.
— Gdzie się mógł podziać ten kawaler? — rzekł głośno do siebie.
W bliskości stał pokojowiec. Słyszał to pytanie.
— Nie wiadomo, Wasza wysokość.
— Znowu ta sama odpowiedź?... Pierwszego, który wymówi to słowo „nie wiem“, wypędzę.
Usłyszawszy to, wszyscy uciekli przed księciem, tak samo, jak z pokojów księżnej.
Wtedy książę wpadł w niesłychany gniew. Kopnął nogą szyfonierkę, która z trzaskiem potoczyła się na podłogę, rozpadając się w kawałki. Następnie z najzimniejszą krwią poszedł do swojej galerji, porozbijał wazony porcelanowe, dzbanek z porfiru i branżowy kandelabr. Rozległ się przeraźliwy łoskot. Cała służba we drzwiach ukazała się.
— Co Wasza Wysokość rozkaże?... — nieśmiało zapytał kapitan straży.
— Wyprawiam sobie muzyki; — odpowiedział książę, zgrzytając zębami.
Kapitan posłał po doktora Jego Królewskiej Wysokości. Lecz zanim nadszedł doktór, stawił się Malicorne, i rzekł do księcia;
— Wasza Wysokość, pan kawaler Lotaryński idzie za mną.
Książę spojrzał na Malicorna i uśmiechnął się do niego. Kawaler wszedł rzeczywiście.




ROZDZIAŁ XXXVII.
ZAZDROŚĆ LOTARYŃCZYKA.

Na widok kawalera Lotaryńskiego, książę Orleański wykrzyknął radośnie.
— A!... jak to dobrze — rzekł — skąd się tu wziąłeś?... Wszak mówiono, żeś zginął?...
— Ależ tak. Wasza wysokość.
— Kaprysy?...
— Kaprysy!... ja miałbym mieć kaprysy względem Waszej Wysokości?... Uszanowanie...
— Daj ty pokój z uszanowaniem, któremu uchybiasz codziennie. Rozgrzeszam cię. Dlaczego wyjechałeś?
— Bo nie byłem potrzebny Waszej Królewskiej Wysokości.
— Wytłomacz się jaśniej?...
— Wasza Królewska Wysokość ma przy sobie ludzi daleko zabawniejszych ode mnie. Nie czuje się na siłach do walki; usunąłem się zatem...
— Skromność ta nie ma zdrowego sensu. Któż to są ci, przeciw którym nie chcesz wystąpić do walki... De Guiche?...
— Nie wymieniam nikogo.
— Niedorzeczność!... Guiche ci zawadza?...
— Tego nie powiedziałem. Wasza Wysokość; nie zmuszaj mnie, książę, abym mówił; wiesz o tem dobrze, iż Guiche jest naszym wspólnym przyjacielem.
— Któż zatem?...
— Błagam cię, książę, dość tego...
Kawaler wiedział dobrze, iż ciekawość, równie jak pragnienie, zaostrza się, gdy się oddala napój, lub wyjaśnienie.
— Nie, ja chcę wiedzieć, dlaczego zniknąłeś?
— Skoro tak... muszę powiedzieć; lecz proszę mi tego nie poczytać za złe.
— Mów.
Spostrzegłem się, że zawadzałem.
— Komu?...
— Księżnej.
— Jakto?... — zagadnął zdziwiony książę.
— Rzecz prosta: być może, iż księżna zazdrości mi przywiązania, jakie Wasza wysokość ma do mnie.
— Okazała ci to?
— Wasza Wysokość, księżna słówka nie przemówiła do mnie, szczególniej od pewnego czasu.
— Od jakiego?
— Odkąd podobał się jej pan de Guiche i przyjmuje go o każdej porze.
Książę się zaczerwienił.
— O każdej porze... Co to ma znaczyć, kawalerze?... — surowo zapytał.
— Widzi Wasza Wysokość, że cię obraziłem; byłem tego pewny.
— Nie obraziłeś mnie, lecz wyrażasz się trochę za ostro. W czemże to księżna przekłada pana de Guiche nad ciebie.
— Nic już nie powiem więcej — rzekł kawaler z ukłonem, pełnem uniżoności.
— Przeciwnie, ja życzę sobie, ażebyś mówił. Skoro usunąłeś się dlatego, musisz być mocno zazdrosny?
— Trzeba nim być, kiedy się kocha; a czy Wasza Wysokość nie jest zazdrosny o księżnę? gdyby Wasza Wysokość widział nieustannie przy księżnej kogoś, z kim obchodzi się łaskawie, czy nie powziąłby podejrzenia? Przyjaźń to druga miłość. Wasza Królewska Wysokość raczyła mnie nieraz zaszczycić, nazywając mnie przyjacielem swoim.
— Tak, lecz znów słowo dwuznaczne; kawalerze, nietrafnie się wyrażasz.
— Jakie słowo, Wasza Królewska Wysokość?
— Powiedziałeś; „Obchodzi się łaskawie“... — Co rozumiesz przez to „łaskawie“?
— Nic prócz najprostszej rzeczy — rzekł dobrodusznie kawaler. — Naprzykład, gdy mąż zauważy, iż jego żona chętniej tego a nie innego mężczyznę przy sobie widzi; gdy mężczyzna ten zawsze u jej wezgłowia lub przy drzwiczkach karety znajduje się; gdy noga tego mężczyzny ma, kiedy chce, miejsce w obwodzie fałd sukni tej żony, gdy barwa jej bukietu jest ta sama, co jego kokardy; gdy muzykalne posiedzenia odbywają się w apartamentach, a kolacje w alkowach pomiędzy łóżkiem a ściana; gdy, kiedy mąż czuje, że ma jedynego niedostępnego towarzysza, najprzywiązańszego z ludzi, który przed tygodniem najobojętniejszym mu się wydawał... wtedy...
— Wtedy... mów dalej.
— Wtedy, mówię ci, książę, można być zazdrosnym; ale te szczegóły nie mają racji bytu, nie o to idzie w naszej rozmowie.
Widocznem było, iż książę wrzał, lecz jeszcze się hamował.
— Nie mówisz mi jednak — powiedział nareszcie — czemu się usunąłeś? Mówiłeś przed chwilą, iż obawiałeś się przeszkadzać, dodałeś nawet, iż zauważyłeś u księżnej skłonność do częstego przestawania z jakimś tam de Guiche.
— O! Wasza Królewska Wysokość tego nie powiedziałem!...
— I owszem.
— A jeżeli powiedziałem, to tylko dlatego, iż nic złego w tem nie widzę.
— Ostatecznie, cóż widzisz?
— W kłopot mnie Wasza Królewska Wysokość wprawia.
— Mniejsza z tem, mów! Jeżeli masz wygłosić prawdę, na co się kłopotać?
— Ja zawsze mówię prawdę, lecz zawsze się waham, gdy mam powtórzyć to, co inni mówią.
— A! powtarzasz... Widocznie więc mówią?
— Wyznaję iż mówiono.
— Kto?
Kawaler zrobił minę prawie zagniewaną.
— Wasza Wysokość poddajesz mnie badaniu, obchodzisz się ze mną, jak z przestępcą na ławie oskarżonych... a plotki, co w przelocie obiją się o uszy szlachcica, nie ostają się w jego pamięci. Wasza Królewska Wysokość żąda, abym gadaninę bez wartości podniósł do wysokości wypadku.
— Zresztą, faktem niezbitym jest, iż z przyczyny tych plotek musiałeś się usunąć.
— Winienem powiedzieć prawdę; mówiono mi o nadskakiwaniu pana de Guiche księżnej, nadto nic więcej; niewinna zabawka, powtarzam, a przytem dozwolona; lecz, nie bądź, Wasza królewska wysokość niesprawiedliwym i nie posuwaj rzeczy do ostateczności. To nie powinno obchodzić Waszej Królewskiej Wysokości.
— Niema mnie obchodzić gadanie o nadskakiwaniu de Guiche księżnej?
— Rozumie się, że nie; a to, co mówię Waszej Królewskiej Wysokości, powiedziałbym samemu de Guiche, w tak dobrem świetle widzę jego umizgi; ba, samej księżnej nawet. Lecz pojmuje Wasza Królewska Wysokość, czego ja się obawiam? Obawiam się, aby nie uchodzić za zawistnego o względy, gdy tylko z przyjaźni jestem zazdrosny. Znam słabość Waszej Królewskiej Wysokości, wiem, że gdy kochasz, to tylko dla siebie.
Otóż Wasza Królewska Wysokość kochasz księżnę, a zresztą któżby jej nie kochał? Zechciej tylko wniknąć w moje rozumowanie. Księżna wyróżniła jednego z najpiękniejszych i najbardziej pociągających przyjaciół Waszej Królewskiej Wysokości, będzie więc tak działać na jego rzecz, iż Wasza Królewska Wysokość zaniechasz innych. Pogarda Waszej Królewskiej Wysokości o śmierćby mnie przyprawiła; dość mi od księżnej ją znosić. Postanowiłem więc ustąpić miejsca ulubieńcowi, któremu zazdroszczę szczęścia, pomimo uwielbienia i najszczerszej przyjaźni, jakie mam dla niego. Osądź, Wasza Królewska Wysokość dowodzenie moje! Czyż jest ono takiem, jak na człowieka prawego przystoi? Czy nie postępuje szlachetnie? Odpowiedz mi, Wasza Królewska Wysokość, za to, żeś mnie badał tak bezlitośnie.
Książę usiadł i oburącz jął burzyć swoją fryzurę. Przerwał rozmowę, aby tem silniejsze wywrzeć na kawalerze wrażenie swoją oratorską kombinacją, powstał i rzekł:
— Słuchajno, bądź szczerym.
— Jak zawsze.
— Dobrze! Wiesz przecie, żeśmy coś zauważyli z powodu tego dziwaka Buckinghama.
— O! niech Wasza Królewska Wysokość nie obwinia księżnej, albo się zaraz wynoszę. Jakto! do tej zasady książę się uciekasz? do zasady podejrzeń?
— Nie, nie, kawalerze; nie posądzam księżnej; lecz ostatecznie... patrzę... porównywam...
— Buckingham był szaleńcem!
— Słusznie — odparł uspokojony nieco książę — namiętność Buckinghama została dostrzeżona?
— A tak!
— I cóż? czy mówię, że i miłość de Guicha nie uszła uwagi?
— Ależ, Mości książę, znowu wpadasz w to samo; wcale tego nie mówię, ażeby pan de Guiche był pod wpływem namiętności.
— To dobrze! to dobrze!
— Widzi Wasza Królewska Wysokość, iż lepiej było sto razy zostawić mnie w ukryciu, aniżeli z pomocą moich skrupułów tworzyć podejrzenia, które księżna najsłuszniej w świecie poczyta mi za zbrodnię.
— Będąc na mojem miejscu, cobyś w tym razie uczynił?
— Rzecz bardzo rozumną.
— Jaką?
— Nie zważałbym na stowarzyszenie tych nowych epikurejczyków, a tym sposobem umilkłyby plotki.
— Zobaczę, zastanowię się nad tem.
— O! niema powodu śpieszyć się; niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, zwłaszcza, iż niema tu mowy ani o niebezpieczeństwie, ani o namiętnościach; chodziło tu jedynie o obawę zachowania przyjaźni Waszej Królewskiej Wysokości dla mnie. Odkąd mi ją przyznajesz z tak miłem zapewnieniem, o niczem więcej nie myślę.
Książę potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć:
— Jeżeli ty nie myślisz o niczem, za to ja mam pełna głowę zupełnie innych rzeczy.
Ponieważ nadeszła godzina obiadowa, książę posłał z oznajmieniem do małżonki. Odpowiedziano, iż księżna nie może być obecną przy ogólnym stole i zje obiad u siebie.
— Jam temu nie winien — rzekł książę — dziś rano, wpadłszy pośród ich muzykę i hałasy, wyglądałem na zazdrośnika, a teraz boczą się na mnie.
— Obiad przejdzie nam samotnio — z westchnieniem odezwał się kawaler — żal mi pana de Guiche.
— O! de Guiche nie długo się przeprosi, to poczciwa natura.
— Wasza Królewska Wysokość — rzekł nagle kawaler — przyszła mi szczęśliwa myśl: nieraz w rozmowie mogę Waszą Królewską Wysokość podburzyć i natchnąć urazą przeciw niemu. Wypada więc, abym został pośrednikiem... Pójdę poszukiwać hrabiego i sprowadzę go tutaj.
— Z największą chęcią, ruszaj...
Kawaler wyszedł, zwołał wszystkich swoich ludzi, rozdając im przeróżne rozkazy. Rozbiegli się w rozmaitych kierunkach; zatrzymał jednego tylko pokojowca.
— Dowiedz się — rzekł mu — i to natychmiast, czy pan de Guiche nie jest u księżnej. Namyśl się; jakby się tu dowiedzieć.
— Bardzo łatwo, panie kawalerze; zapytam Malicorna, który dowie się od panny Montalais. Tylko muszę powiedzieć, iż próżne będzie pytanie, gdyż wszystka służba pana de Guiche rozeszła się: zatem i pan ich pewno wyjechał.
— Dowiedz się jednakże.
Kilka minut upłynęło zaledwie, gdy pokojowiec powrócił. Z miną tajemniczą, ukradkiem, poprowadził swego pana przez schody służbowe do pokoiku z oknem, wychodzącem na ogród.
— Spójrz, panie — rzekł pokojowiec — widzi pan?
— Widzę, jeden, dwóch, czterech muzykantów z instrumentami, a za ich piętami de Guiche we własnej osobie. Ale co on tam robi?
— Czeka, aż mu otworzą drzwiczki, prowadzące na schody dam honorowych. Tamtędy wejdzie do księżnej, gdzie się rozpocznie nowa muzyka podczas jej obiadu.
Kawaler, powziąwszy pewność, że do Guiche poszedł do księżnej, powrócił do księcia, którego zastał w świetnem ubraniu, jaśniejącego weselem, jako też i pięknością.
— Słyszałem — zawołał — iż król bierze sobie za godło słońce, wierzaj mi. Mości książę, iż tobie raczej onoby przystało.
— A de Guiche?
— Przepadł! uciekł, ulotnił się; niezadowolenie Waszej królewskiej wysokości dotknęło go. I w domu go niema.
— Ba! on zdolny jest, bo to postrzelona głowa, wziąć pocztę i uciec na wieś do siebie. Biedny chłopiec!... ściągniemy go tutaj, nie bój się. Chodźmy na obiad.
— Wasza wysokość, dziś dzień na pomysły, jeszcze jeden przyszedł mi do głowy.
— Jaki?...
— Mości książę, księżna jest obrażona i nie bez słuszności. Winieneś jej zadośćuczynienie; niech Wasza Wysokość idzie do niej na obiad.
— O!... toby zakrawało na słabość mężowską.
— Nie, na dobroć tylko. Nudzi się biedaczka, płakać gotowa nad talerzem i będzie miała czerwone oczy. Wstrętnym staje się mąż, który dopuszcza, aby łzy psuły piękne oczy żony. Chodźmy, chodźmy!...
— Służba moja dostała rozporządzenie, aby obiad odbył się u mnie.
— Słuchaj, mości książę, smutno nam będzie; na sercu będę miał okrutny ciężar na myśl, że księżna jest sama. Książę, jakkolwiek udajesz srogiego, sam będziesz wzdychał. Zabierz mnie z sobą na obiad do księżnej, a będzie przepyszna niespodzianka. Założę się, iż rozerwiemy się trochę. Bo dziś rano nie miałeś Wasza Książęca Mość słuszności.
— Może być.
— O!... to fakt.
— Kawalerze!... kawalerze!... ty mi źle radzisz.
— Dobrze radzę, wszystko Waszej Książęcej Mości sprzyja, ubiór fijołkowy, złotem haftowany, wyglądasz w nim bosko. Księżna podbita będzie więcej mężczyzną, niż jego postępkiem. Niech Wasza Wysokość da się namówić.
— Przekonałeś mnie, idźmy.
Książę opuścił swój apartament wraz z kawalerem i skierował się prosto do księżnej.
Kawaler szepnął do ucha swemu pokojowcowi:
— Ludzi postawić przed drzwiczkami!... Żeby nikt nie wymknął się tamtędy!... Ruszaj, co żywo.
I doszli tak do przedpokojów księżnej.
Woźny chciał anonsować.
— Ani kroku — rzekł, śmiejąc się kawaler. — Jego Książęca Mość chce sprawić niespodziankę.




ROZDZIAŁ XXXVIII.
KSIĄŻĘ ZAZDROSNY O PANA DE GUICHE.

Książę wszedł raptownie, jak zwykli czynić ludzie dobrych zamiarów w przekonaniu, iż sprawią przyjemność, albo też tacy, co chcą pochwycić tajemnicę, złapać na gorącym uczynku; smutny to zysk zazdrości. Księżna, upojona pierwszemi taktami muzyki, tańczyła jak szalona, porzuciwszy rozpoczęty obiad. Tancerzem jej był de Guiche, z rekami, wzniesionemi do góry, oczami, nawpół przymkniętemi, przyklęknąwszy na jedno kolano, jak owi tancerze hiszpańscy, z tchnącem rozkoszą spojrzeniem, z gestami, pełnemi pieszczoty. Księżna z tym samym uśmiechem i wyzywającą ponętą, kręciła się dokoła niego.
Montalais była zachwycona. La Valliere, siedząc w kąciku, patrzyła zamyślonemi oczami. Niepodobieństwem jest wypowiedzieć, jakie wrażenie wywarło zjawienie się księcia na tych szczęśliwców. Również trudnem do określenia jest to, co stało się z Filipem na widok tej pary, tak rozkosznie przepędzającej czas. Hrabiemu de Guiche zabrakło sił, aby powstać na nogi; księżna skamieniała na miejscu, z nóżką, wzniesioną w powietrzu i w przegiętej tanecznej postawie, czuła, że głos jej zamiera w piersiach. Kawaler Lotaryński, oparty plecami o futrynę drzwi, uśmiechał się z wyrazem człowieka, pogrążonego w najczystszem uwielbieniu. Bladość twarzy, nerwowe drżenie rąk i nóg księcia, były pierwszym objawem, który uderzył obecnych uwagę. Zaległa cisza głęboka, tak różna od dźwięków muzyki tanecznej. Kawaler Lotaryński skorzystał z tej przerwy i podszedł do księżnej i pana de Guiche z ukłonem, chcąc dać do zrozumienia, że tem jednem powitaniem łączy ich oboje, jako panią i pana domu.
Książę zbliżył się także:
— Zachwycony jestem — odezwał się głosem ochrypłym; — przychodzę tu, myśląc iż panią zastanę chorą i smutną, gdy tymczasem zastaję cię pogrążoną w nowych uciechach; prawdziwie, co za szczęście! Dom mój jest najweselszym na całym świecie.
A zwracając się do pana de Guiche, rzekł:
— Hrabio, nie wiedziałem, iż jesteś tak dzielnym tancerzem.
Potem znowu do żony:
— Bądź lepszą dla mnie — rzekł z goryczą, która kryła gniew, wrzący w jego piersi — za każdym razem, gdy bawić się tak u ciebie będą, zaproś i mnie... Jestem bardzo opuszczonym księciem.
De Guiche odzyskał pewność siebie i z wrodzoną sobie dumą, z którą tak mu było do twarzy, wyrzekł:
— Wasza królewska wysokość wie dobrze, iż całe moje życie jest na jego usługi; skoro zajdzie potrzeba oddania go, w każdej chwili jestem gotowy; dziś zaś chodzi tylko o taniec przy dźwięku skrzypiec, tańczę zatem.
— I masz zupełną słuszność — odparł ozięble książę. — A wreszcie, pani — ciągnął dalej — nie zwracasz uwagi na to, że twoje damy pozbawiają mnie moich przyjaciół: pan de Guiche nie do pani, a do mnie należy. Jeżeli podoba ci się obiad jeść beze mnie, masz swoje damy. Gdy ja znajduję się w tym wypadku, mam swoją szlachtę; nie ogałacajże mnie ze wszystkiego.
Księżna odczuła wyrzut i nauczkę. Zarumieniła się aż po oczy.
— Panie — odrzekła — przybywając na dwór francuski, nie wiedziałam, że tego rzędu co ja księżniczki są tu traktowane, jak kobiety tureckie. Nie wiedziałam, iż wzbronione jest widywanie mężczyzn; lecz, skoro taka jest wola twoja, zastosuję się do niej; nie krępuj się, jeżeli ci się podoba, każ zakratować moje okna.
Tak się odciąwszy, wywołała uśmiech u pana de Guiche i Montalais, lecz do serca książęcego napłynął gniew, który po części w słowach ulatniać się poczynał.
— Wybornie!... — rzekł zniżonym głosem. — oto jak mnie szanują w moim własnym domu!
— Mości książę! Mości książę!... — szepnął księciu do ucha kawaler tak, aby wszyscy widzieli, że go mitygował.
— Chodź!... — odparł książę w miejsce odpowiedzi, i nagłym ruchem wykręcił się na pięcie, tak że o mało nie potracił księżnej.
Kawaler podążył za swym panem do jego pokojów, gdzie książę, nie siadłszy nawet, dał wolny bieg swemu uniesieniu.
Kawaler wznosił ku niebu spojrzenia, łamał ręce, i nie wyrzekł ani słowa.
— Co o tem sądzisz, mówże!... wykrzyknął wreszcie książę, rozdrażniony milczeniem ulubieńca.
— Patrzcie państwo, co za nieszczęście! westchnął kawaler. — Spodziewaliśmy się, że będziemy mieli spokój po odjeździe tego szaleńca Buckinghama.
— Nie! krzyczał książę, podniecając się, jak dziecko ja tego dłużej nie zniosę; trzeba, ażeby wiedziano, co się tu dzieje. Zaczekaj tu na mnie, kawalerze, zaczekaj!
I udał się śpiesznie do królowej — matki.
— Matko — zawołał, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. — podobny stan rzeczy nie może trwać długo.
Anna Austriacka podniosła na niego piękne oczy i z niezmąconą słodyczą, zapytała:
— O jakich to rzeczach chcesz mówić?...
— Chcę mówić o twojej synowej.
— O twojej żonie?.
— Tak, matko.
— Założyłabym się, że ten szaleniec Buckingham napisał do niej jakiś liścik pożegnalny.
— A! tak, zapewne, gdyby to o Buckinghama chodziło.
— O kogóż zatem? Gdyż tamten biedaczek byt zupełnie niesłusznie celem twojej zazdrości, myślałam wiec...
— Matko moja, księżna ma już zastępcę Buckinghama.
— Filipie, co ty mówisz? wyraziłeś się bardzo lekkomyślnie.
— O! nie, matko. Księżna tak postępuje, iż znowu muszę być zazdrosny.
— A o kogóż to, dobry Boże?
— Jakto! nie zauważyłaś?
— Nie.
— Czyż nie widziałaś, że pan de Guiche jest zawsze u niej i zawsze przy niej.
Królowa klasnęła w dłonie i śmiać się poczęła.
— Filipie — rzekła — to już przestaje być wadą u ciebie; to choroba.
— Czy jedną jest, pani, czy drugą, zawsze sprawia mi to cierpienie.
— I ty wymagasz, aby cierpienie to zostało uleczone, skoro istnieje tylko w twojej wyobraźni? Chcesz, aby przyznano ci słuszność, zazdrośniku, kiedy twoja zazdrość nie ma najmniejszej podstawy?
— Znowu zaczynasz tak samo za tym przemawiać, jak i za tamtym.
— Ponieważ, mój synu — oschle rzekła królowa — zaczynasz podobnie postępować z tym, jak i z tamtym postępowałeś.
Książę skłonił się nieco urażony.
— A jeśli przytoczę fakty, czy uwierzyłabyś, matko?
— Słucham.
— Dzisiaj od rana zabawiano się u księżnej muzyką.
— To niewinna zabawa.
— Pan de Guiche rozmawiał z nią na osobności. A! zapominam dodać, iż od tygodnia przeszło, jak cień, jej nie odstępuje.
— Mój drogi, gdyby robili co złego, toby się kryli.
— Wybornie!... — zawołał książę — spodziewałem się tego, matko. Zapamiętaj coś powiedziała. Dziś rano właśnie zaszedłem ich znienacka, i w sposób dość widoczny okazałem moje niezadowolenie.
— Bądź pewnym, iż to wystarczy; a może to nawet zbyteczne. Wszystkie młode kobiety są trochę płoche. Wyrzucać im złe, którego nie czynią, to znaczy nasunąć im myśl, iż czynićby je mogły.
— Dobrze, dobrze, matko, zaczekaj. I to także zapamiętaj, coś powiedziała: „Nauczka dzisiejsza winna być dostateczną, i gdyby robili co złego, toby się kryli.“
— Powiedziałam tak.
— Otóż i ja, wyrzucając sobie dzisiejszą moją porywczość i wiedząc, iż de Guiche dąsa się u siebie, poszedłem do księżnej. I proszę zgadnąć co ja tam zastałem? Znowu muzyka, tańce, i de Guiche; tam go schowano.
Anna Austrjacka ściągnęła brwi.
— Jakiż stąd wniosek wyciągasz, Filipie?
— Że wystrychnęli mnie na dudka, że Buckingham był tylko pretekstem, a rzeczywistym winowajcą jest Guiche.
Anna Austrjacka wzruszyła ramionami.
— Cóż dalej?
— Chcę, aby de Guiche poszedł precz, jak Buckingham, i zażądam tego u króla, chyba że....
— Chyba że?
— Że sama się tego podejmiesz, matko, ty, która jesteś tak rozumną i dobrą.
— Wcale się tego nie podejmę.
— Co mówisz, matko!
— Posłuchaj mnie, Filipie, nie zawsze usposobioną się czuję do czynienia niegrzeczności ludziom; mam ja nad tą młodzieżą przewagę, lecz przeceniać jej nie mogę, aby jej nie utracić, zresztą, niema na to dowodów, że de Guiche jest winowajcą.
— Obraził mnie.
— To już należy do ciebie.
— Dobrze, już wiem, co zrobię — wyrzekł książę gwałtownie.
Anna spojrzała na niego zaniepokojona.
— I cóż zrobisz?... — spytała.
— Za pierwszym razem, gdy u siebie zastanę, każę go utopić w moim stawie.
I rzuciwszy tę dziką groźbę, czekał na przerażenie królowej.
Ta pozostała niewzruszona.
— Czyń, co ci się podoba — rzekła.
Filip, był słaby jak baba, począł więc wrzeszczeć na całe gardło.
— Zdradzają mnie, nikt mnie nie kocha!... i matka moja trzyma z wrogami moimi!
— Matka twoja dalej, niźli ty widzi i nie troszczy się o rady dla ciebie, skoro ich nie słuchasz.
— Pójdę do króla.
— Miałam ci to poradzić. Oczekuję tu Jego królewskiej mości; właśnie jest godzina jego odwiedzin; rozmów się z nim.
Zaledwie skończyła te słowa, gdy Filip usłyszał otwierające się z hałasem drzwi w przedpokoju.
Strach zdjął go okrutny. Można było rozróżnić chód króla, podeszwy jego trzewików skrzypiały, stąpając po kobiercu. Książę wymknął się bocznemi drzwiczkami, zostawiwszy królowę. Rozśmieszyło to Annę Austrjacką, i gdy król wszedł, ona się jeszcze śmiała. Król przychodził z całą troskliwością dowiedzieć się o zachwianem już zdrowiu królowej matki, a także, aby oznajmić jej, iż wszystkie przygotowania dla wyjazdu do Fontainebleau zostały ukończone. Widząc ją śmiejącą się, uczuł iż znika jego niepokój i ze śmiechem również jął wypytywać o zdrowie.
Anna Austrjacka wzięła go za rękę i wesołym głosem rzekła:
— Czy wiesz, szczycę się tem, że jestem hiszpanką.
— Dlaczego, pani?
— Bo hiszpanki przynajmniej więcej warte, niż angielki.
— Zechciej wytłumaczyć się jaśniej.
— Odkąd jesteś żonatym, nic nie masz do zarzucenia królowej?
— Z pewnością, że nie.
— A jednak to już dość dawno. Gdy przeciwnie, brat twój żonaty jest od dwóch tygodni...
— I cóż?
— I po raz drugi już uskarża się na księżnę.
— Jakto! jeszcze Buckingham?
— Nie, ktoś inny.
— Kto?
— Guiche.
— Masz tobie! ależ to bałamutka prawdziwa z tej księżnej?
— Obawiam się bardzo.
— Biedny braciszek!... — rzekł, śmiejąc się, król. — Czegóż on chce?
— Chce utopić Guicha.
— To dosyć gwałtownie.
— Nie śmiej się. On już do ostateczności doprowadzony. Obmyśl jaki inny środek.
— Więc co mam zrobić? O co chodzi?
— Abyś księżnej zabronił być kokietką, a Guichowi — zbyt uprzejmym.
— Tyle tylko? Brat mój wielkie ma wyobrażenie o władzy królewskiej... przerobić, kobietę! O! z mężczyzną to jeszcze fraszka.
— Jak się zabierzesz do tego?
— Guiche, jako chłopiec rozumny, jednem słówkiem da sobie wyperswadować.
— Lecz księżna?
— Z nią trudniej; tu jedno słówko nie wystarczy; napiszę kazanie, i będę nawracał.
— Obiecujesz nawrócić?
— Wytępię herezję dowodami przekonywającemi lub ogniem, jeżeli tego będzie potrzeba.
— Tak to co innego! Ale mnie do tego nie mieszaj, księżna, nie przebaczyłaby mi przez całe życie; jako świekra winnam żyć w zgodzie z synową.
— Pani, król weźmie wszystko na siebie. Ale jakie są zarzuty?
— Krótko mówiąc: Nieustająca muzyka... umizgi Guicha... podejrzenie o konszachty i spiski.
— Dowody?...
— Żadnych.
— Dobrze; idę do księżnej.
I począł przypatrywać się w lustrach swemu ubraniu i twarzy, jaśniejącej na równi z jego djamentami.
— W każdym razie książę jest trzymany trochę zdaleka?... — zapytał.
— O!... ogień i woda zapamiętałej nie stronią od siebie.
— To wystarcza. Mateczko, całuję twoje rączki... najpiękniejsze rączki na całą Francję.
— Powodzenia, Najjaśniejszy panie... Stań się zbawcą spokoju małżeńskiego.
— Obchodzę się bez ambasadora — odpowiedział Ludwik — to znaczy, że mi się powiedzie.
I, śmiejąc się, wyszedł z pokoju, przez całą drogę otrzepując jak najstaranniej aksamit swego ubrania.




ROZDZIAŁ XXXIX.
POŚREDNIK.

Skoro król ukazał się u księżny, dworzanie, których wieść o scenie małżeńskiej rozproszyła poza obręb apartamentów, poczęli czynić najbardziej niepokojące przypuszczenia. Nielada sprawą była, w roku 1662, uraza księcia do księżny, i królewska interwencja w kwestjach domowych brata.
Widocznem też, było, iż najzuchwalsi, którzy zrazu stanowili otoczenie hrabiego de Guiche, usuwali się teraz z pewnem przerażeniem; sam hrabia nawet, ogarnięty ogólną paniką, samotny, schronił się do siebie. Król wszedł do księżny z ukłonem, jak to zwykle czynił. Damy honorowe w rząd się ustawiły na przejściu jego przez galerię. Jakkolwiek Jego królewska mość był mocno zajęty, jednak wprawnem okiem obrzucił ten podwójny rząd młodych i zachwycających kobiet, które skromnie pospuszczały oczy. Spojrzenie królewskie wywołało rumieńce na wszystkie twarze. Jedna tylko, jedyna, której długie jedwabiste włosy spływały w zwojach na cudnej białości szyję, stała blada, zaledwie zdolna utrzymać się na nogach, pomimo dawanych jej przez towarzyszkę znaków, za pomocą trącania łokciem. Była nią La Valliere, wspierana w ten sposób przez Montalais, dodającą jej odwagi, w którą sama uposażona była tak hojnie.
Wszedłszy do pokoju księżnej, zastał Ludwik swoją bratowę, wpół leżącą na miękkich poduszkach sofy. Podniosła się i złożyła głęboki ukłon, bąknąwszy kilka słów dziękczynnych, z powodu zaszczytu, jaki ją spotyka. Król, usiadłszy, zauważył z właściwą sobie spostrzegawczością pewien nieład w otaczających go przedmiotach, i niepokój na twarzyczce księżny, przybierając więc ton mowy i wyraz rozweselony:
— Siostrzyczko — rzekł — o której godzinie życzysz sobie, abyśmy dziś odbyli próbę z baletu?
Księżna potrząsnęła zwolna i z tęsknym wyrazem piękną główką.
— A! najjaśniejszy panie — odparła — racz mi wybaczyć co do tej próby; właśnie miałam dać znać Waszej Królewskiej Mości, że dziś nie byłam w stanie.
— Jakto! — odezwał się król z umiarkowanem zdziwieniem; — może, siostrzyczko, czujesz się niezdrową?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Każę więc przywołać twoich lekarzy.
— Dziękuję, oni nie uleczą mej choroby.
— Przestraszasz mnie!
— Najjaśniejszy Panie, będę prosiła Waszej Wysokości o pozwolenie powrotu do Anglji.
Król drgnął zdziwiony.
— Do Anglji! pani, czy, mówiąc to, nie pomyliłaś się czasami?
— Mówię to wbrew własnemu sercu, Najjaśniejszy Panie — odrzekła stanowczo wnuczka Henryka IV, a jej piękne czarne oczy zabłysły iskrami. Tak, przykro mi, iż zwierzam się z tem Waszej Królewskiej Mości; lecz zbyt nieszczęśliwą się czuję na twoim dworze i chcę powrócić do mojej rodziny.
— Pani! pani!
I król przysunął się do niej.
— Wysłuchaj mnie, najjaśniejszy panie — ciągnęła młoda kobieta, biorąc nad gościem swoim przewagę, jaką dawała jej piękność i wrażliwe usposobienie — ja przywykłam do cierpienia. W pierwszej młodości mojej byłam poniżoną, wzgardzoną. O! nie przecz mi, Najjaśniejszy Panie, — dodała z uśmiechem.
Król pokraśniał.
— Mogłam jednak sądzić, iż Bóg stworzył mnie na to, mnie, córkę potężnego króla, skoro bowiem ugodził w jego życie, mógł również i w duszę ugodzić. Cierpiałam dużo i dużo matce mojej sprawiałam cierpienia; lecz przysięgłam, iż, jeżeli kiedykolwiek Bóg powróci mi stanowisko niepodległe, choćby nawet robotnicy, która pracą na chleb zarabia, nie zniosę już najmniejszego poniżenia. Nadszedł ten dzień; odzyskałam to, co mojemu stanowisku i urodzeniu przynależy; wzniosłam się do stóp samego tronu; radziłam, iż, łącząc się z księciem francuskim, znajdę w nim krewnego, przyjaciela, równego sobie; a przekonywam się, iż znalazłam pana, i to mnie oburza, najjaśniejszy panie. Matka moja o niczem wiedzieć nie będzie, ty, najjaśniejszy panie, którego szanuję i którego..
Król zadrżał; dotąd żaden głos nie pieścił tak jego ucha.
— Ty Najjaśniejszy Panie; raz jeszcze powtarzam, ty, który wiesz wszystko, przychodzisz tu do mnie, wcale może mnie nie rozumiejąc. Gdybyś nie był przyszedł, jabym poszła do ciebie. Niczego nie żądam, tylko upoważnienia, abym mogła swobodnie odjechać. Powierzam się twojej delikatności, Tobie, Najjaśniejszy Panie, jako mężczyźnie w całem znaczeniu tego wyrazu, abyś mnie rozgrzeszył i bronił.
— Siostrzyczko droga! — wyjąkał król, zgnębiony tą ostrą napaścią — czy zastanowiłaś się nad niezmierna trudnością urzeczywistnienia tego, co zamierzyłaś?
— Najjaśniejszy Panie, nie zastanawiam się, ja czuję. Napastowana będąc, instynktownie odpieram napaść; oto wszystko.
— Lecz co ci tu zrobili? Powiedz.
Księżna więc swoim kobiecym wybiegiem uniknęła wszelkiego zarzutu, a sama z obwinionej stawała się oskarżycielką. Bywa to nieomylnym znakiem poczuwania się do winy; lecz w tem złem nieuniknionem, najmniej nawet przebiegłe kobiety umieją znaleźć zwycięski punkt wyjścia. Nie spostrzegł się król, że przyszedł tu, aby jej powiedzieć:
— Coś ty zrobiła memu bratu, a ograniczył się tylko na:
— Co ci tutaj zrobili?
— Co mi zrobili? — powtórzyła księżna. — Oh! trzeba być kobietą, aby to zrozumieć, najjaśniejszy panie, to oni byli powodem łez moich. — I paluszkiem, który nie miał sobie równego pod względem kształtu i przezroczystej białości, wskazała oczy swe, pełne magnetycznego blasku, które znów poczęły łzami zapływać.
— Siostrzyczko, błagam cię — rzekł król, zbliżając się i ujmując jej miękka i drżącą rękę, której nie broniła wcale.
— Najjaśniejszy Panie, tylko co pozbawiono mnie obecności przyjaciela brata mojego. Milord Buckingham był mi miłym gościem, wesołym, rodakiem, który znał moje nawyknienia, towarzyszem moim, że się tak wyrażę, tyleśmy dni razem przebyli wraz z innymi przyjaciółmi naszymi nad pięknemi wodami Saint-James.
— Ależ siostrzyczko, Villers zakochany był w tobie!
— Pretekst! Cóż to znaczy — mówiła poważnie — choćby pan Buckingham był we mnie zakochany?... A! Najjaśniejszy Panie, to nie dosyć, gdy kocha tylko mężczyzna...
I uśmiechnęła się tak czule, tak figlarnie, że królowi serce w piersiach zabiło i omdlewało z wrażenia.
— Zresztą, skoro brat mój był zazdrosny? — przerwał jej król.
— Dobrze, zgadzam się, jest przyczyna! wypędzono więc pana de Buckingham.
— Wypędzono?... o! nie.
— Wygnano, wyrugowano, odprawiono, jeżeli tak wolisz, najjaśniejszy panie; jeden a najprzedniejszych ze szlachty europejskiej widział się zmuszonym do opuszczenia dworu króla francuskiego, Ludwika XIV, jak pierwszy lepszy włóczęga, z powodu jakiegoś spojrzenia, czy tam bukietu. To niegodne jednego z najświetniejszych dworów... Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, zapominam, iż odzywając się w ten sposób, targnęłam się na Twoje wszechwładztwo.
— Nie, siostrzyczko, na honor! to nie ja odprawiłem Buckinghama... On mi się bardzo podobał.
— Nie ty, Najjaśniejszy Panie? — zręcznie zagadnęła księżna. — A! to tem lepiej!
I taki nacisk położyła na to „tem lepiej“, jakby chciała zamiast tego powiedzieć: „tem gorzej“.
Nastało długie milczenie. Wreszcie odezwała się znowu:
— Pan Buckingham odjechał... wiem już teraz: dlaczego i przez kogo... myślałam, że odzyskam spokój. Gdzie tam?... Ot, książę wynalazł nowy pretekst i...
— I — rzekł wesoło król — znalazł się inny. Rzecz naturalna, jesteś pani piękna: będziesz zawsze kochaną.
— Zatem — zawołała księżna — otoczę się samotnością! tego też chcą właśnie i to mi gotują, ale nic z tego, wolę powrócić do Londynu. Tam znają mnie i oceniają. Będę miała przyjaciół, bez obawy, aby ich zwano moimi kochankami. Fi! jakież to podejrzenie, niegodne szlachcica! O książę wszystko w moim umyśle postradał, odkąd odkryłam w nim swojego tyrana.
— La! la! całą winą mojego brata jest, że cię kocha, siostrzyczko.
— Kocha!? książę mnie kocha? A! najjaśniejszy panie...
I wybuchneła śmiechem:
— Książę żadnej kobiety nigdy kochać nie będzie — mówiła — nie, na moje nieszczęście, książę należy do najgorszego rodzaju zazdrośników; zazdrość to bez cienia miłości.
— Przyznaj jednakże — odezwał się król, zapalając się tą urozmaiconą i pełną ognia rozmową — przyznaj, że Guiche cię kocha.
— A!... Najjaśniejszy Panie, alboż ja wiem?....
— Powinnaś to wiedzieć. Mężczyzna kochający, musi się zdradzić.
— Pan de Guiche się nie zdradził.
— Siostrzyczko, siostrzyczko, bronisz Guicha.
— Ja! bardzo proszę, ja? O! Najjaśniejszy Panie, nicby nie brakowało już do całej niedoli mojej, gdybyś i ty mnie posądzał.
— Nie, pani, nie — z żywością przerwał jej król. — Uspokój się. O! ty płaczesz! zaklinam cię, niech cię to nie zasmuca.
Ona jednakże płakała, łzy gradem spływały jej na ręce. Król ujął jedną z, tych rąk i spił z niej jedną z tych łez.
— Więc Guiche jest ci zupełnie obojętny? — rzekł król z większym niepokojem, niż przystało na pośrednika:
— Ależ najzupełniej.
— Mogę zatem uspokoić mego brata?
— E! Najjaśniejszy Panie, nic na świecie nie uspokoi go. Nie myśl, ażeby on był zazdrosny. Książę słucha niedobrych podszeptów, on ma niespokojny charakter.
— Można go mieć, gdy chodzi o ciebie!
Księżna spuściła oczy i milczała. Król uczynił to samo. Rączkę jej trzymał ciągle w swej dłoni. To krótkie milczenie wiekiem się zdawało.
Księżna łagodnie usunęła rękę. Odtąd już pewna była wygranej.
— Lecz tymczasem — podjął król — jakie dać zadośćuczynienie bratu mojemu?...
— Mój wyjazd.
— Znowu to samo!... — bez namysłu zawołał król, co tak wyglądało, jakgdyby od kilku minut zaszła jakaś zmiana, która powinna była zachwiać postanowieniem księżnej.
Najjaśniejszy Panie, szczęśliwą być tu już nie mogę — rzekła. — Pan de Guiche zawadza księciu. Czy i jemu także każą odjechać?...
— Czemu nie, jeżeli zajdzie potrzeba?... — odparł z uśmiechem Ludwik XIV-ty.
— A!... więc teraz kolej na pana de Guiche!... żal mi go będzie, uprzedzam cię, Najjaśniejszy Panie.
— Uprzedzam cię, iż jako dobry brat, gotów jestem znienawidzieć pana de Guiche.
— A!... Najjaśniejszy Panie — miękkim głosem przemówiła księżna — nie przejmuj się sympatiami ani też nienawistnemi uczuciami księcia. Pozostań królem; tobie i wszystkim lepiej z tem będzie.
— Zachwycająca żartownisia z ciebie, pani, i pojmuję teraz, że ci nawet, z których szydzisz, muszą cię uwielbiać.
— A czemuż ty, Najjaśniejszy Panie, któregobym za swego obrońcę wzięła, masz tuczyć się z moimi prześladowcami — odparta księżna.
— Ja prześladowcą twoim, niech mnie Bóg strzeże od tego.
— Zatem — mówiła tęsknym głosem — przystań na moje żądanie. Pozwól mi wyjechać.
— O!... na to, nigdy!... nigdy nie przystanę!... — wykrzyknął Ludwik XIV-ty.
— Więc cóż ja pocznę?...
— Powiem ci zaraz, siostrzyczko.
— Słucham Waszej Królewskiej Mości, jak pokorna sługa.
— Zamiast zawierania nierozważnych przyjaźni, zamiast niepokojenia nas swojem odosobnieniem, bądź dla nas zawsze widzialną, nie porzucaj nas, żyjmy po rodzinnemu. Ani słowa, pan de Guiche jest miły; lecz ostatecznie, jeżeli brak nam jego dowcipu...
— O!... Najjaśniejszy Panie, sam czujesz, iż udajesz skromnego.
— Nie, przysięgam ci. Można być królem i czuć, iż mniej mamy warunków podobania się, niż niejeden szlachcic.
— A ja przysięgam, że ani na jotę nie wierzysz temu, co mówisz, Najjaśniejszy Panie.
Król z czułością popatrzył na księżnę.
— Czy zechcesz mi jedną rzecz przyrzec? — zapytał.
— Jaką?...
— Że nie będziesz traciła z obcymi czasu, który nam się należy. Czy chcesz, abyśmy przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi zawarli przymierze zaczepno-odporne?
— Przymierze z tobą, Najjaśniejszy Panie?...
— Czemuż by nie?... Czyż nie jesteś potęgą?...
Księżna wzięła go za rękę.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — tak długo miałam nieszczęście nie podobać się tobie, iż mam nieledwie prawo pytać samej siebie, jak mogłeś przyjąć mnie za bratowę?...
— Przymierze nasze od dziś datuje — zawołał król z nieudanym zapałem — więc przeszłość puśćmy w niepamięć, ja zaś chcę znać jedynie teraźniejszość. Mam ją przed oczyma, oto jest, spojrzyj.
I poprowadził ją do lustra, w którym ujrzała się spłoniona, i jaśniejąca pięknością, któraby skusiła nawet świętego.
— To nic — szepnęła — przymierze jednak niewiele będzie warte.
— Żądasz przysięgi?... — zapytał król, upojony namiętnym zwrotem, jaki przybrała rozmowa.
— O!... zdałaby się w tym razie, byłoby to zawsze pozorem pewności.
Król przyklęknął na dywanie, ujmując księżnę za rękę.
Ona z uśmiechem, jakiego żaden malarz nie oddał, a poeta wymarzyć nie był w stanie, podała mu obie rączki, w których ukrył rozpalone czoło. Oboje nie mogli zdobyć się na słowa. Król uczuł, iż księżna usuwa swe rączki, musnąwszy jego policzki. Zerwał się nagle i wyszedł.
Dworzanie dostrzegli jego rumieńce i wyprowadzili stąd wniosek, że scena była burzliwa. Lecz kawaler Lotaryński pośpieszył z zapewnieniem:
— O!... nie, panowie, uspokójcie się. Jego Królewska Mość blednie ze złości.




ROZDZIAŁ XL.
DORADCY.

Król wyszedł od księżny w stanie wielkiego wzburzenia, nie będąc zdolny sam sobie z niego zdać sprawy. Czemu pogardzał niegdyś, nienawidził prawie księżny?... Czemu teraz tę samą kobietę znalazł tak piękną, czemu dlań była tak: pożądaną i nietylko chwilowo, lecz bezustannie czuł się zajętym tą czarodziejką?
Dlaczego nareszcie księżna, której oczy i dusza w inną stronę były zwrócone, od tygodnia już tak dziwnie łaskawie zwracała je ku królowi, dając do myślenia, iż zaszło pomiędzy nimi pewne porozumienie:
Skłonność księżnej do króla łatwą jest do wytłomaczenia: była młodą kokietką, żądną najwyższych uwielbień. Nic więc dziwnego, iż stopniowo, po zerwanych przymusowo uwielbieniach Buckinghama, potem Guicha, który przewyższał pierwszego bodaj dlatego tylko, iż był nowością, co u kobiet największą stanowi wartość, księżna zapragnęła uwielbień króla, będącego w królestwie całem, nietylko że najpierwszym, lecz najpiękniejszym i najwięcej posiadającym powabów umysłowych.
Co się zaś tyczy nagle zrodzonej w Ludwiku namiętności dla bratowej, fizjologia tłómaczyłaby ją formułkami oklepanemi, a badacz natury dałby jej za podstawę zasadę powinowactwa z wyboru.
Ludwik, powróciwszy do siebie, w duszy uznał księżnę za najponętniejsza z kobiet, które dotąd widział na swoim dworze. Księżna, pozostawszy samą, cała rozmarzona, widziała z radością, iż wywarła silne wrażenie na królu.
Król oznajmił bratu swemu, iż wszystko zostało ułagodzone; że księżna przejęta była dla niego najwyższym szacunkiem i najszczerszem przywiązaniem; lecz ponieważ jest to charakter wyniosły, niepodległy i obraźliwy, należało zatem strzec się, aby go nie dotknąć podejrzeniem najmniejszem. Książę odpowiedział mu, cedząc słówka, jak zwykle czynił, mówiąc do brata, że wytłomaczyć sobie nie może obraźliwości u kobiety, której postępowanie zasługuje, według jego zdania, na krytykę, i jeżeli ktoś tu miał stanąć w roli obrażonego, to chyba on, książę, miał do tego prawo bezsprzeczne.
Wtedy król odpowiedział mu opryskliwie, co świadczyło, jak żywo brał stronę swojej bratowej:
— Dzięki Bogu, iż księżna stoi ponad wszelką krytyką!...
— Ponad krytyką innych, przyznaję — rzekł książę — lecz mniemam, iż nie ponad moją.
— Właśnie też o to tu idzie, mój bracie, abym ci powiedział, iż księżna na twoją krytykę nie zasługuje. Nie przeczę, iż jest to kobieta mocno nierozważna i niepowszednia, lecz w gruncie jaknajlepszych zasad. Niezawsze we Francji charakter angielski jest pojęty dokładnie, a swoboda ich obyczajów zadziwia tych, co nie mają pojęcia, ile w tej pozornej swobodzie jest niewinności.
— A!... — odezwał się z widoczną urazą książę — Wasza Królewska Mość rozgrzesza żonę, którą ja obwiniam; nie jest więc występną, a ja nie mam nic więcej do powiedzenia.
— Bracie mój — żywo odparł mu król, którego sumienie poczęło cichutko przemawiać, iż książę niezupełnie się mylił; — bracie mój, to, co tu mówię i czynię, jest tylko dla szczęścia twego. Gdy powiedziano mi, iż użalałeś się na brak zaufania i względów u żony, nie chciałem, aby niepokój twój przedłużał się zbytecznie. Obowiązkiem moim jest mieć pieczę nad twoim domem, tak samo, jak i nad każdym z moich poddanych. Z przyjemnością przekonałem się tedy, iż obawy twoje były bezpodstawne.
Książę, patrząc badawczo na króla, rzekł poważnym tonem:
— Skoro Wasza Królewska Mość uznałeś niewinność księżnej, przed czem uchylam z pokorą czoło, jako przed wynikiem mądrości królewskiej, czy raczyłeś wejrzeć także w postępowanie tych, co są sprawcami skandalu, na który się uskarżam?...
— Słuszna twoja uwaga, bracie; postaram się o to.
Słowa te trąciły jakoby rozkazem i pociechą jednocześnie. Zrozumiał to książę i odszedł. Ludwik zaś znowu poszedł do matki; czuł on potrzebę dokładniejszego rozgrzeszenia, niż to, którego dostąpił u brata. Anna Austriacka nie miała powodu być równie pobłażliwą dla pana de Guiche, jaką była dla Buckinghama. Z pierwszych słów odgadła zaraz brak surowości w Ludwiku, postanowiła zatem być nieubłaganą. Był to jeden ze zwykłych wybiegów dobrej królowej, którym posługiwała się, chcąc gruntownie zbadać prawdę. Lecz Ludwik przestał już być nowicjuszem, królem był prawie od roku. W ciągu tego czasu miał sposobność nauczyć się ukrywania myśli swych i uczuć. Słuchając mowy Anny Austriackiej, nie przeczył jej ani gestem, ani spojrzeniem, aby tym sposobem podpatrzyć, do czego dąży królowa, i zrozumiał ze spojrzeń wymownych i niektórych zręcznych półsłówek, iż matka jego, biegła w przedmiocie spraw sercowych, jeżeli nie odgadła, to przynajmniej podejrzewała jego skłonność do księżny. Ze wszystkich jego stronniczek, największe znaczenie miała Anna Austriacka, z niechętnych zaś ona była najniebezpieczniejsza. Uciekł się więc do innego wybiegu. Księżnę obsypywał zarzutami, uniewinniał księcia, ze spokojem wysłuchał tego, co mówiła o panu de Guiche, również jak wtedy, gdy o Buckinghama chodziło. Nareszcie, widząc ją przekonaną o zwycięstwie nad nim, powrócił do siebie. Cały dwór, ożyli wszyscy ulubieńcy i poufali, a mnóstwo ich było, mieli zebrać się wieczorem dla odbycia próby baletu. Zanim nadeszła pora, biedny Guiche odbierał różne wizyty. W ich liczbie była jedna, której pragnął i obawiał się zarówno. Chodziło tu o kawalera Lotaryńskiego. Jakoż około godziny trzeciej po południu gość ten zjawił się u niego. Widok jego zdolny był natchnąć najwyższym spokojem.
— Książę — rzekł on do Guicha — był w przewybornym humorze, niktby nie mógł powiedzieć, aby choć najmniejsza chmurka przyćmiła jego niebo małżeńskie. Zresztą, książę nie był wcale zawzięty!....
Zdawna już kawaler Lotaryński wszystkim u dworu wpoił to przekonanie, iż z dwóch synów Ludwika XIII-go, Filip odziedziczył charakter ojcowski, chwiejny, pozbawiony stanowczości, mający niezłe popędy, a w gruncie niedobry, niezdolny ocenić swoich przyjaciół. Nadewszystko dodawał panu de Guiche otuchy, dowodząc mu, że księżna wkrótce zawojuje męża, w następstwie czego będzie rządził księciem ten, kto nad jego żoną weźmie przewagę.
Na co de Guiche, nieufny, a przytomnego umysłu młodzieniec, odpowiedział:
— Tak, kawalerze, lecz ja księżnę uważam za mocno niebezpieczną.
— Pod jakim względem?...
— Pod tym, że księżna poznała iż mąż jej nie przepada wcale za kobietami.
— Co prawda, to prawda — rzekł, śmiejąc się, kawaler.
— Dlatego też...
— Co takiego?...
— Księżna bierze pierwszego lepszego za przedmiot swoich względów, aby przez zazdrość przyciągnąć męża ku sobie.
— Głęboko pomyślane!... — wykrzyknął kawaler.
— I prawdziwe!... — odparł mu de Guiche.
A jeden i drugi nie powiedział, co myślał.
De Guiche, napadając na charakter księżnej, z głębi serca błagał ją o przebaczenie. Kawaler, podziwiając głębokość sądu Guicha, naoślep prowadził go w przepaść.
Potem de Guiche począł wypytywać go otwarciej, jakie pozostawiła wrażenie scena poranna, a potem jeszcze o wiele ważniejsze zajście w czasie obiadu.
— Mówiłem już przecie, że śmiano się do rozpuku, a książę na czele wszystkich — odpowiedział kawaler.
— A jednak — rzekł de Guiche — mówiono mi o odwiedzinach króla u księżny.
— A tak, bo jedna tylko księżna nie ma ochoty do śmiechu, król zatem poszedł, aby ją rozweselić.
— Więc?...
— Więc nic się nie zmieniło w układzie dnia.
— Ani próba wieczorna baletu?...
— Zapewne.
— Masz dokładną wiadomość?...
— Jaknajdokładniejszą.
W trakcie tej rozmowy wszedł Raul.
Kawaler, który dla niego, jak dla wszystkiego, co szlachetne, żywił skrytą nienawiść, na widok Raula, zabrał się do odejścia.
— Co mi radzisz tedy?... — zagadnął kawalera pan de Guiche.
— Radzę ci, abyś spał spokojnie, drogi mój hrabio.
— A ja dałbym ci zupełnie inną radę — odezwał się Raul.
— Jaką, mój druhu?...
— Byś wsiadł na konia i udał się do którego z swoich majątków; jak tam się znajdziesz, możesz wtedy usłuchać rady kawalera i spać spokojnie, ile ci się tylko spodoba.
— Co znowu, wyjeżdżać?... — zawołał kawaler, udając zdziwienie — dlaczego de Guiche miałby odjechać?...
— Gdyż niepodobna, abyś pan przedewszystkiem sam o tem nie wiedział, że wszyscy już rozpowiadają o zajściu, jakie nastąpiło pomiędzy księciem a panem de Guiche.
De Guiche zbladł.
— Nie wiem bynajmniej — odparł kawaler — fałszywe masz wieści, panie Bragelonne.
— Przeciwnie, jak najprawdziwsze, mój panie — odpowiedział Raul — i to, co mówię, jest radą przyjacielską dla pana Guiche.
W ciągu tej rozprawy, de Guiche, trochę pognębiony, spoglądał kolejno na obu swoich doradców.
Czuł, iż rozgrywa się w tej chwili sprawa, stanowiąca o całem jego życiu.
— Wszak prawda — mówił, zwracając się do hrabiego kawaler Lotaryński — że zajście to nie było tak burzliwem, jak się wydaje wicehrabiemu de Bragelonne, który zresztą nie był przy tem obecny?
— Panie — z naleganiem mówił Raul — burzliwe było, czy nie, ale nie o zajściu samem tu mówię, lecz o następstwach, jakie ono mieć może. Wiem o tem, że księżna płakała.
— Płakała? — wykrzyknął nierozważnie de Guiche, załamując ręce.
— No, proszę — odezwał się ze śmiechem kawaler — o tym szczególe nie wiedziałem wcale. Więcej wiesz, niż ja, panie de Bragelonne.
— Dlatego też żądam usilnie, aby de Guiche się oddalił.
— Ciekawym, dlaczego?...
— Bo król!... król!...
— Król! — wykrzyknął de Guiche.
— E! tak, mówię ci, król wziął do serca tę sprawę.
— Ba!... — odezwał się kawaler — król kocha Guicha, a przedewszystkiem jego ojca; przypuśćmy, gdyby hrabia wyjechał, byłoby to przyznaniem, iż popełnił coś nagannego.
— Dlaczego?
— No, wtedy się ucieka, gdy się co przeskrobie, lub się jest w strachu.
— Albo wtedy, gdy jest się obrażonym, jako człowiek, posądzony niesłusznie — rzekł Bragelonne — odjazdowi jego nadajmy pozór obrazy, nic nad to łatwiejszego; powiemy, że wszystko, co tylko można, robiliśmy, aby go zatrzymać, a przynajmniej ty, kawalerze, nie skłamiesz. Słuchaj! de Guiche, ty jesteś niewinny; zajście dzisiejsze musiało cię zranić; jedź! de Guiche, jedź!...
— E! zostań, de Guiche, zostań — mówił kawaler — dla tego samego, co powiedział pan de Bragelonne, że jesteś niewinny. Przepraszam raz jeszcze, wicehrabio, lecz jestem zdania wprost przeciwnego, niż twoje.
— Jak się panu podoba, zechciej zauważyć jednak, że wygnanie, jakie de Guiche sam sobie nakaże, potrwa niedługo. Skończy się ono wtedy, kiedy sam zechce, a powróciwszy z dobrowolnego wygnania, zostanie na wszystkich obliczach przyjazne uśmiechy, gdy zaś przeciwnie, ale usposobienie króla może sprowadzić burzę, której następstwa trudno przewidzieć.
Uśmiechnął się kawaler. —
— Tego też pragnę — szepnął do siebie i z politowaniem wzruszył ramionami.
Nie uszło to uwagi hrabiego; obawiał się, iż jeśli opuści dwór, wyglądać będzie, jakgdyby to uczynił pod wrażeniem strachu.
— Nie, nie — zawołał — Bragelonne, zostaję tutaj stanowczo.
— Prorokiem jestem — smutno przemówił Raul. De Guiche, biada ci, biada!...
— I ja też jestem prorokiem, lecz niczego złego nie przepowiadam; nie słuchaj go, hrabio, ja ci mówię: zostań, zostań.
— W każdym razie będzie próba baletu, tego jesteś pewny? — zagadnął de Guiche.
— Jak najpewniejszy.
— A widzisz, Raulu — ciągnął de Guiche, zmuszając się do uśmiechu — widzisz, że dwór nie jest groźny, złowrogi i gotowy do wojny wewnętrznej, skoro na nim tak zawzięcie tańczą; przygnaj to sam, Raulu.
Raul potrząsnął głową.
— Nic mi już nie pozostaje do powiedzenia — orzekł.
I z miną człowieka, pragnącego tylko spokoju, zagłębił się w fotelu, gdy tymczasem hrabia przywołał służbę, aby zajęła się jego ubraniem.
— Księżna dziś będzie jaśnieć urodą — podjął kawaler — dziś ma przymierzyć kostjum Pomony.
— A! prawda — wykrzyknął hrabia.
— Tak, tak, ciągnął dalej kawaler — wydała stosowne rozkazy. Czy pan wiesz, panie Bragelonne, że król będzie przedstawiał Wiosnę.
— To będzie godne uwielbienia — rzekł de Guiche z powodów, jakie mi podałeś, ten jest najważniejszy, abym został; ponieważ mam przedstawiać Vertumna, który ma odtańczyć pas z księżną, nie mogę wyjechać bez wyraźnego rozkazu króla, gdyż nieobecność moja popsułaby cały balet.
— A ja — rzekł kawaler — będę prostym cyganem; coprawda, tancerz ze mnie nie tęgi, a nogi mam jak kołki. Do widzenia, panowie. Nie zapomnij, hrabio, koszyka owoców, które masz ofiarować Pomonie.
— O! bądź pan spokojny, o niczem nie zapomnę — odparł Guiche, uniesiony radością.
— Teraz już jestem spokojny, że nie pojedzie — mruknął wychodząc kawaler Lotaryński.
Zebrano się u króla. Najpierwsze były królowe, potem księżna, kilka wybranych dam honorowych, spora liczba dworzan, również wybranych, przed rozpoczęciem tańca zabawiała się rozmową, jaką tylko w owych czasach umiano prowadzić.
Książę przyszedł, lecz troska poranna niezupełnie jeszcze zeszła mu z czoła; przywitanie jego z młodą królową i z matką, nacechowane było grzecznością i przywiązaniem. Skłoniwszy się od niechcenia księżnie, wykręcił się na pięcie i odszedł. Gest ten i chłód zostały zauważone. Pan de Guiche wynagrodził księżnę płomiennem spojrzeniem, a ona, trzeba to przyznać, podniósłszy powieki, z lichwą mu to odpłaciła. I to również przyznać należy, iż nigdy de Guiche nie był tak piękny; spojrzenie księżnej dokonały cudownej przemiany na obliczu syna marszałka de Grammont. Bratowa królewska przeczuwała burzę, wisząca nad jej piękną główką; i to także czuła, iż w ciągu dnia tego, tak obfitego w wypadki na przyszłość, dopuściła się przeciw temu, który ją kochał tak namiętnie, jeżeli nie zdrady, to conajmniej niesprawiedliwości. Zdawało się jej, iż nie powinna zwlekać z usprawiedliwieniem się z krzywdy, jaka dziś rano wyrządziła biednej swojej ofierze. Serce jej przemówiło widocznie na korzyść Guicha; Guiche pociągał ją więcej, niż inni. Nie mogło być już mowy ani o księciu, ani o królu, and też o milordzie, de Buckingham. W chwili obecnej Guiche panował niepodzielnie. Jednakże i książę był wcale ładny, lecz ani się umywał do hrabiego de Guiche. Wiadomo, przynajmniej tak mówią kobiety, że zachodzi ogromna różnica pomiędzy pięknością kochanka i męża.
Wszedł król.
Z jego spojrzenia, które poczynało trząść światem, jak zmarszczka na czole gromowładnego Jowisza, wszyscy odgadnąć pragnęli następstwa świeżo minionej burzy. Ludwik nie przejął się strapieniem brata. Promieniał swobodą i zadowoleniem. Nagle wpadła mu w oko strzelająca z ukosa ku księżnej niema rozmowa, prowadzona na spojrzenia, pomiędzy nią a hrabia de Guiche. Zacięły się usta królewskie, a gdy je otworzył, dał się z nich słyszeć frazes, mocno osłuchany:
— Panie moje — rzekł podchodząc do królowych — dowiaduję się, że w Fontainebleau wszystko według rozkazów moich gotowe.
Szmer zadowolenia rozszedł się po sali.
Król wyczytał na twarzach obecnych gwałtowną żądzę otrzymania zaprosin na zapowiedziane uroczystości.
— Pojadę tam jutro — dodał.
Pośród zgromadzenia milczenie głębokie.
— I polecam osobom, mnie otaczającym, aby przygotowały się towarzyszyć mi w podróży — rzekł król na zakończenie.
Wszystkie oblicza zajaśniały uśmiechem. Jeden tylko książę nie rozchmurzył czoła. Wtedy przed królem przeciągać poczęli sznurem panowie i damy, śpiesząc z podziękowaniem Jego Królewskiej Mości za wielki zaszczyt zaprosin.
Gdy przyszła kolej na pana de Guiche:
— A!... to pan — odezwał się król — nie spostrzegłem pana.
Hrabia się ukłonił. Księżna pobladła.
De Guiche otwierał już usta dla wyrażenia podziękowania.
— Hrabio!... — rzekł król — zbliża się czas wiosennych zasiewów. Przekonany jestem, iż twoi normandcy dzierżawcy z przyjemnością ujrzą cię w dobrach twoich.
I tak go zraniwszy temi nieludzkiemi słowy, odwrócił się plecami do nieszczęśliwego młodzieńca. Z kolei twarz Guicha oblekła się bladością, parę kroków postąpił do króla, zapominając, że nie pytany, nie mógł do niego przemawiać.
— Być może, iż źle zrozumiałem — wyjąkał.
Król zaledwie trochę zwrócił ku niemu głowę, a spojrzenie zimne i nieruchome, jak ostrze nieugiętej szpady, zatopił w sercu popadłego w niełaskę.
— O dobrach pańskich mówiłem — powtórzył zwolna, cedząc słowo po słowie.
Zimny pot wystąpił na czoło hrabiego, roztworzył dłonie, upuszczając kapelusz, trzymany drżącemi palcami. Król pogonił oczami w kierunku matki, jakgdyby chciał poszczycić się tem, że umie być panem. Szukał triumfującego spojrzenia brata, jakgdyby chciał zapytać, czy takiej zemsty wymagał. Nakoniec zatrzymał wzrok na księżnie. Uśmiechnięta, rozmawiała z panią de Noailles. Nic nie słyszała, a raczej udawała, że o niczem nie wie. Patrzył także i kawaler Lotaryński, lecz z tym złowrogim uporem, który zdaje się nadawać spojrzeniu ludzkiemu potężną siłę lewara, kiedy podważa, wyrywa z podstawy i het daleko odrzuca przeszkodę. Nareszcie pan de Guiche pozostał sam jeden w gabinecie królewskim; wszyscy się ulotnili.
Nagle otrząsnął się z rozpaczy, która go przybiła; pędem puścił się do swego mieszkania, gdzie czekał na niego Raul, trwający uporczywie w swoich ponurych przeczuciach.
— A co tam?... — cichym głosem zapytał przyjaciela, który wszedł chwiejnym krokiem, z głową odkrytą i obłąkanym wzrokiem.
— Tak, tak, nie omyliłeś się, tak...
I nie był w stanie nic więcej powiedzieć; wyczerpany padł na poduszki sofy.
— A ona?... — zapytał Raul.
— Ona!... — wrzasnął nieszczęsny, wznosząc ku niebu zaciśnięta pięść. — Ona!...
— Co mówi na to?...
— Mówi... że w tym stroju bardzo jej do twarzy.
— A co robi?...
— Śmieje się.
I sam się zaśmiał tak dziko, aż wszystkie nerwy zadrgały w biednym wygnańcu.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.