Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy Baisemeaux pokazywał Aramisowi więźnia Bastylii, przed drzwiami pałacu pani de Belliere zatrzymała się kareta, a chociaż godzina była wczesna, wysiadła z niej młoda kobieta, otulona w jedwabie, i weszła do przedsionka. Gdy oznajmiono panią Vanel, pani Belliere była zajęta, a raczej zatopiona w czytaniu listu, który ukryła z pośpiechem i wybiegła na spotkanie.
Zastanowił ją dziwny blask oczu przyjaciółki, który jednak nie świecił ani zdrowiem, ani radością.
Małgorzata ucałowała ją, uścisnęła czule ręce i nie dając jej przyjść do słowa:
— Droga moja, — rzekła — zapominasz o mnie zupełnie?... Miałażbyś tak być oddana uroczystościom i zabawom dworskim?...
— Nawet nie widziałam uroczystości weselnych.
— Cóż więc porabiasz?..
— Przygotowywam się wyjechać do Belliere.
— Jakto!.. droga moja margrabino, czyżby miały być słuszne pogłoski, krążące od pewnego czasu, iż poczynasz mocno żałować pana de Belliere!... biedaczek!...
— Pogłoska ta jest złośliwą, Małgorzato. Męża mojego żałuję i zawsze żałować będę, lecz już od śmierci jego dwa lata upłynęły, a ja mam ich dwadzieścia osiem dopiero, i boleść po jego stracie nie powinna górować nad wszystkiemi czynami i wszystkiomi myślami mojego życia. Pewna jestem że ty, Małgorzato, ty, jako kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, chętnie temu uwierzysz, co mówię.
— Słuchaj!.. Elizo, mówią, że jesteś zakochana.
I Małgorzata wpiła badawcze spojrzenie w panią de Belliere, która nie była w stanie ukryć rumieńca.
— I kogóż to mi przypisują, jeśli wolno wiedzieć — zapytała z wysiłkiem.
— Czy chcesz, abym ci powiedziała?...
— Właśnie cię o to proszę.
— Usłyszysz zatem. Niech cię to nie drażni, to człowiek potężny.
— Dobrze!...
Margrabina wpiła w dłonie swoje drobne paznokietki, jak pacjent na widok zbliżającego się skalpelu.
— Jest to człowiek bardzo bogaty — ciągnęła Małgorzata, — najbogatszy może. Jest to więc...
Margrabina przymknęła na chwilę oczy.
— Książę de Buckingham, — dorzuciła Małgorzata, śmiejąc się na całe gardło.
Wybieg ten obliczony był z niezrównaną zręcznością. To zmyślone nazwisko, padające zamiast tego, którego oczekiwała margrabina, uczyniło na biednej kobiecie wrażenie owego stępionego toporu, który odskoczył, nie zadawszy śmierci panom de Chalis i de Thou, skazanym na ścięcie na rusztowaniu. Przyszła jednak do siebie.
— Rzeczywiście — rzekła, — jesteś dowcipną kobietą. Zrobiłaś mi wielką przyjemność. Wyborny żarcik.. Nie wiedziałam, jak żyję, pana de Buckingham.
— Nigdy?... — zawołała Małgorzata.
— Nie ruszyłam się krokiem z domu, odkąd książę jest w Paryżu.
— O!.. odparła pani Vanel, wysuwając koniuszczek nóżki ku papierowi, leżącemu na kobiercu pod oknem. — Można się nie widywać, lecz pisać do siebie.
Markiza zadrżała. Papier ten był koperta listu, który czytała przed przybyciem przyjaciółki; a na niej widniała pieczątka z herbem nadintendenta. Pani de Belliere, pochyliwszy się lekko na sofie, narzuciła ciężkie fałdy szerokiej sukni jedwabnej na papier, zakrywając go w ten sposób.
— Słuchaj, — odezwała się do niej nareszcie, — słuchaj, Małgorzato, czy dla wypowiedzenia mi tych wszystkich niedorzeczności wybrałaś się do mnie tak rano?..
— Nie, wybrałam się najpierw, aby cię odwiedzić i przypomnieć nasze dawne zwyczaje tak miłe i dobre; pamiętasz, jak jeździliśmy na spacer do Vincennes, a tam pod dobami, lub na polance gawędziliśmy o tych, których kochałyśmy i którzy nas kochali.
— Proponujesz mi przejażdżkę?...
— Mam karetę i trzy godziny swobodne.
— Jestem nieubrana. Małgorzato... a... jeżeli chcesz, abyśmy porozmawiały, to, nie szukając Vincennes, znajdziemy w moim ogrodzie pałacowym piękne drzewa, altanki cieniste, trawniki stokrocią usłane, i mnóstwo fijołków, których woń tutaj dochodzi.
— Dla mnie to nie wszystko jedno, margrabino... Ale w pobliżu Vincennes, mniejsza przestrzeń dzieliłaby westchnienia moje od celu, do którego dążą one od niejakiego czasu.
Markiza raptownie podniosła głowo.
— Wszak prawda, że aż to dziwi... myślę jeszcze o Saint-Mande...
— O Saint-Mande!.. — zawołała pani de Belliere.
I spojrzenia tych dwóch kobiet skrzyżowały się, jak szpady przy rozpoczęciu zaciętej walki.
— Ty, taka dumna?... — wyrzekła ze wzgardą margrabina.
— Ja... taka dumna!... odparła pani Vanel. — Takie to już moje usposobienie... Nie przebaczam zapomnienia, nie znoszę niewierności... Gdy porzucam i płaczą po mnie, mogłabym pokochać jeszcze; lecz, skoro porzucają mnie ze śmiechem, kocham wtedy na zabój.
Pani de Belliere drgnęła mimowolnie.
— Zazdrość ją pali — pomyślała Małgorzata.
— A zatem — podjęta margrabina, — zakochaną jesteś na zabój... w panu de Buckingham... nie, omyliłam się... w panu Fouquet?...
Słowa te miarę sił jej przebrały, wszystka krew zbiegła jej do serca.
— I ty chciałaś jechać do Vincennes... nawet do Saint-Mande?...
— Ja sama nie wiem, byłabyś mi może poradziła.
— W takim wypadku nie, bo ja nie przebaczam, tak jak ty. Być może, iż mniej silnie kocham; lecz gdy serce moje zostanie dotknięte, to już na całe życie.
— Ale pan Fouquet nie obraził cię przecież — z dziewiczą naiwnością odezwała się Małgorzata Vanel.
— Rozumiesz doskonale, co ci chcę powiedzieć. Pan Fouquet nic mi nie zawinił; on mi nie dał się poznać ani ze złej, ani z dobrej strony, lecz ty masz do niego urazę. A ponieważ jesteś przyjaciółka moją, nie dam ci, więc rady takiej, jakiejbyś pragnęła.
— A!... uprzedzasz się!...
— Westchnienia o których mówiłaś, są zbyt jawnemi wskazówkami.
— A!... czemuż mnie dręczysz, — przerwała jej młoda kobieta, zbierając ostatnie siły, jak gladjator dla zadania ostatniego ciosu; liczysz się tylko z mojemi ziemi popędami i moją słabością. A co jest we mnie czystem i szlachetnem uczuciem, o tem nawet wzmianki nie czynisz. Jeżeli czuję się w tej chwili pociągniętą ku nadintendentowi, jeżeli nawet pierwszy krok zrobię ku niemu, co jest prawdopodobnem, wyznaję szczerze, iż dlatego jedynie to uczynię, że los jego przejmuję mnie głębokim smutkiem, bo według mego zdania, jest on jednym z najnieszczęśliwszych ludzi pod słońcem.
— A!... wykrzyknęła margrabina, przycisnąwszy rękę do serca — więc jeszcze coś nowego?...
— Droga moja, wszelka łaska królewska przelana została z pana Fouquet na pana Colberta.
— Tak, słyszałam.
— Rzecz prosta, odkąd spisek Bretoński został wykryty.
— Mówiono mi, że odkrycie owych fortyfikacyj wyszło na korzyść panu Fouquet.
— Droga moja — ciągnęła Małgorzata — tu chodzi już nie o honor, lecz o zbawienie pana Fouquet. Zanim trzy dni upłyną, upadek pana intendenta będzie faktem dokonanym.
— A to dlaczego?...
— Z najprostszej w świecie przyczyny: Panu Fouquet zabrakło pieniędzy.
— Kto dziś nie ma pieniędzy, jutro może miljony posiadać, droga Małgorzato.
— Ty wszystko widzisz w różowych kolorach, tem lepiej dla ciebie. Szkoda wielka, że nie jesteś Egerją dla pana Fouquet, wskazałabyś mu źródło, skąd mógłby czerpać miljony, których król żądał wczoraj od niego.
— Miljony?... — z przerażeniem wykrzyknęła margrabina.
— Cztery... liczba parzysta.
— Niegodziwa!... — szepnęła pani de Belliere, udręczona tą dziką radością... — Pan Fouquet, jak sądzę, zdobędzie się na cztery miljony, — odparła, dodając sobie odwagi.
— Jeżeli sam jeszcze będzie miał tyle, ile król dzisiaj żąda — rzekła Małgorzata — bardzo być może, iż za miesiąc nie będzie w stanie zadość uczynić woli królewskiej.
— Król będzie żądał od niego pieniędzy?...
— Rozumie się, i oto dlatego ci mówię, że upadek biednego Fouqueta stał się nieuniknionym. Przez dumę będzie dostarczał pieniędzy, ale kiedy zabraknie mu środków, upadnie.
— To prawda, — rzekła ze drżeniem margrabina; — plan jest potężny... Powiedz mi więc, czyż pan Colbert tak strasznie nienawidzi pana Fouqueta?...
— Sądzę, iż nie lubi go wcale.... Zresztą, to człowiek potężny z tego Colberta, zbliska zyskuje on bardzo: pomysły olbrzymie, silna wola i umiejętność ukrywania myśli; on zajdzie daleko.
To mówiąc, powstała z uśmiechem, jakby już miała odejść. Margrabinie sił zabrakło do ruszenia z miejsca. Małgorzata odstąpiła kilka kroków dalej, jakgdyby dla rozkoszowania się widokiem rywalki, pogrążonej w boleści: nakoniec rzekła niespodzianie.
— Nie odprowadzasz mnie?...
Margrabina podniosła się blada i zimna, nie troszcząc się już o kopertę, która na początku rozmowy tak mocno ją zajmowała i odsłaniając ją przy pierwszem poruszeniu. Następnie otworzyła drzwi od kaplicy pałacowej i, nawet nie spojrzawszy na Małgorzatę Vanel, zniknęła poza niemi. Małgorzata powiedziała, a raczej bąknęła stów kilka, których pani de Belliere nawet już nie usłyszała. Lecz skoro tylko straciła z oczu margrabinę, pełna zawiści nieprzyjaciółka nie mogła oprzeć się żądzy upewnienia się, czy podejrzenia jej miały podstawę; przegięła się jak pantera i pochwyciła kopertę.
— A!... — syknęła, zgrzytając zębami — więc to był list od niego, czytała go, gdy weszłam do niej!...
I gwałtownie wybiegła z pokoju.
A tymczasem margrabina, zamknąwszy drzwi za sobą, czuła, że siły ją opuszczają; postała tak chwilę sztywna, blada, nieruchoma, jak posąg, nareszcie zatoczyła się i padła bez czucia na kobierce kaplicy. Odgłos jej upadku rozległ się jednocześnie z turkotem powozu Małgorzaty, wyjeżdżającej z pałacu.