Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXI.
DRUGIE PIĘTRO WIEŻY BERTAUDIERE.

— Czy pan życzysz sobie od tego tu zacząć?... — zapytał Baisemeaux. — Ponieważ obydwóch mamy odwiedzić, wszystko nam jedno, czy wejdziemy z drugiego na trzecie piętro, czy też z trzeciego zejdziemy na drugie. Zresztą, pokój ten potrzebuje niejakiej naprawy — pośpieszył dodać, tak, aby go usłyszął stróż więzienny, stojący opodal.
— Nie, nie, — żywo zawołał Aramis — wyżej, wyżej, panie gubernatorze, jeżeli łaska, górne piętro jest pilniejsze.
Szli więc pod górę.
— Zażądaj pan od stróża więziennego kluczy — szepnął cichutko Aramis.
— I owszem.
Baisemeaux wziął klucze i sam otworzył pokój na trzeciem piętrze. Klucznik wszedł pierwszy i złożył na stole jedzenie, zwane przez miłosiernego gubernatora przysmakiem. Następnie wyszedł. Więzień ani się ruszył. Potem wszedł Baisemeaux, Aramis zaś pozostał na progu. Ujrzął młodzieńca, dziecię nieledwie, który na niezwykły odgłos, odwrócił głowę, a spostrzegłszy gubernatora, skoczył z łóżka na równe nogi i, złożywszy ręce, począł wołać:
— Moja matka!... moja matka!...
Tyle bólu zawierał głos biednego młodzieńca, że Aramis zadrżał na całem ciele.
— Kochany lokatorze — przemówił Baisemeaux a wymuszonym uśmiechem — przynoszę ci rozrywkę i naddatek jednocześnie, jednę dla ducha, drugi dla ciała. Ten pan, którego tu widzisz, przychodzi cię odwiedzić, a konfitury będziesz miał na deser.
— O! panie! panie!... — odezwał się młodzieniec — zostaw mnie rok cały w samotności, na chlebie i wodzie, lecz po upływie tego roku powiedz mi, że stad wyjdę, powiedz, że zobaczę matkę moja!
— Ależ, moje drogie dziecko — odezwał się Baisemeaux — sam mi mówiłeś, iż matka twoja jest bardzo uboga, że ci u niej było niewygodnie, gdy tymczasem tutaj niczego ci nie brak!
— Panie, tembardziej, jeżeli jest uboga, należy powrócić jej jedyną podporę.
— Wiesz przecie, moje dziecko — przemówił Baisemeaux — że nie ode mnie to zależy; ja tylko mogę ci powiększyć ilość potraw, dodać kieliszeczek porto i wsunąć pomiędzy dwa talerze sucharek.
— O mój Boże! mój Boże!... — krzyknął młodzieniec, padając nawznak i tarzając się po ziemi.
Aramis, niezdolny dłużej przenieść tego widoku, cofnął się aż na schody.
— Nieszczęśliwy!... — szepnął cicho.
Baisemeaus, widząc, iż jego rady i obietnica wina porto nie wywarły wrażenia, niezadowolony z siebie wyniósł się z pokoju.
— A drzwi! drzwi!... — zawołał klucznik — pan zapomina drzwi zamknąć za sobą.
— A prawda — odparł Baisemeaux — masz tutaj klucze.
— Będę żądał ułaskawienia dla tego dziecka — rzekł Aramis.
— A jeśli go pan nie otrzymasz — odezwał się Baisemeaux — żądaj pan przynajmniej o wniesienie go na listę dziesięcioliwrowych, tym sposobem zarobimy na tem obaj.
— Jeżeli i drugi więzień będzie wzywał matki swojej — rzekł Aramis — wolę tam nie wchodzić, zrobię pomiary z zewnątrz.
— O! o! nie obawiaj się pan, panie architekcie, tamten łagodny jak baranek — przemówił klucznik — aby matki wzywać, trzebaby mówić, a on słowa nigdy nie rzeknie.
— Wejdźmy zatem — rzekł głucho Aramis.
— E! panie — zagadnął klucznik — pan jesteś architektem więziennym?
— Tak.
— I nie jesteś pan oswojony z tem wszystkiem? Dziwna rzecz!
Aramis spostrzegł, że aby nie wzbudzić podejrzeń, należało przywołać na pomoc wszystkie swe siły.
Baisemeaux miał klucze, otworzył więc drzwi.
— Nie wchodź — rzekł do klucznika — zaczekaj nas na dole.
Klucznik oddalił się, według rozkazu.
Baisemeaux poszedł naprzód i własnoręcznie otworzył drugie drzwi.
Wtedy, w kwadracie światła, które przepuszczało zakratowane okno, ukazał się piękny młodzieniec, średniego wzrostu, z krótko ostrzyżonemi włosami, i zaledwie puszczającym się zarostem; siedział na małym stołeczku, z łokciami, wspartemi na fotelu, całem ciałem pochylony na nim. Na łóżku leżało rzucone jego ubranie, z najwykwintniejszego czarnego aksamitu; siedząc tak wchłaniał w siebie świeże powietrze, dochodzące z zewnątrz murów, napawając niem młode piersi, pokryte najcieńszym jaki może być batystem. Na odgłos kroków, młody ten człowiek obrócił od niechcenia głowę, a ujrzawszy gubernatora powstał i skłonił się grzecznie.
Lecz gdy wzrok jego przeniósł się na stojącego w cieniu Aramisa, ten drgnął na całem ciele; następnie pobladł widocznie, a trzymany przezeń w ręku kapelusz potoczył się na ziemię, jakgdyby muskuły jego uległy naraz obezwładnieniu. Tymczasem, Baisemeaux, nawykły do widoku swego więźnia, nie podzielał wrażeń, doznawanych przez Aramisa, i rozstawiał na stole przyniesiony pasztet i raki, z gorliwością właściwą wytrawnemu sługusowi. Zajęcie to nie pozwoliło mu zauważyć pomieszania Aramisa.
Skończywszy nareszcie, zwrócił się do młodego więźnia:
— Doskonale pan wyglądasz — rzekł — widocznie dobrze się mamy.
— Bardzo dobrze, dziękuję panu — odparł młodzieniec.
Dźwięk tego głosu o mało nie zwalił z nóg Aramisa. Bezwiednie postąpił krok naprzód, wargi mu drżały, jak w febrze. Ruch ten był tak widoczny, że nie mógł ujść uwagi Baisemeaux, pomimo, iż myśl miał czem innem zajętą.
— Przedstawiam panu architekta, który przychodzi tu dla zbadania kominka; czy nie dymi?
— Nigdy, panie.
— Mówiłeś pan, iż nie można być szczęśliwym, siedząc w więzieniu — rzekł, zacierając ręce, gubernator — a jednak masz przed sobą więźnia, który nim jest. Spodziewam się, iż pan nie możesz narzekać?
— Nigdy.
— Hm!.. — szepnął Baisemeaux — czyż nie miałem słuszności?
— Co począć! mój drogi Baisemeaux! trzeba się poddać losowi. Czy można zadać pytania więźniowi?
— Ile się panu podoba.
— Bądź zatem łaskaw go zapytać, czy wie, za co się tu znajduje.
— Ten pan polecił mi zapytać — odezwał się Baisemeaux — czy wiadoma ci jest przyczyna uwięzienia?
— Nie, panie — z prostotą odparł młodzieniec — nie wiem.
— Ależ to być nie może — rzekł Aramis, unosząc się mimowolnie. Gdybyś nie znał, wściekłośćby cię ograniała.
— Podlegałem jej w początkach.
— A dlaczegóż teraz cię opuściła?
— Bo zastanowiłem się.
— To niesłychane — rzekł Aramis.
— Nieprawdaż, że to godne podziwu?... — wtrącił Baiseineaux.
A nad czem zastanowiłeś się — odezwał się Aramis, — Czy wolno zadać panu to pytanie?
— Nad tem, iż skoro nie popełniłem żadnej zbrodni, bóg nie może mnie karać.
— Lecz czemże są więzienia, jeżeli nie karą?.. — zapytał Aramis.
— Nie wiem, niestety! mogę powiedzieć panu tylko to, że co dziś mówię, jest wprost przeciwne temu, co mówiłem przed siedmiu laty.
— Słysząc cię, panie, i widząc twoje usposobienie, sądzićby można, iż kochasz więzienie.
— Znoszę je.
— Chyba w przekonaniu, iż kiedyś będziesz wolny?
— Nie mam żadnego przekonania, panie, a tylko nadzieję; jednakże, muszę wyznać, iż nadzieja ta słabnie.
— Ależ dlaczego nie miałbyś być wolnym, skoro przedtem nim byłeś?
— To właśnie przyczyna, że nie mogę oczekiwać wolności; czemuż zamykanoby mnie obecnie, gdyby miano zamiar obdarzyć mnie później swobodą?
— W jakim jesteś wieku?
— Nie wiem.
— Jak się nazywasz?
— Zapomniałem imienia, jakiem na mnie wołano.
— A rodzice twoi?
— Nie znałem ich nigdy.
— A ci, co wychowali cię?
— Nie miałem się za ich syna.
— Czy, zanim przybyłeś tutaj, kochałeś kogo?
— Kochałem moją mamkę i moje kwiaty.
— Nikogo więcej?
— Kochałem także mojego służącego.
— A czy tęsknisz za mamką i tym służącym?
— Płakałem bardzo, kiedy pomarli.
— Czy oni poumierali już wtedy, gdy tu byłeś, czy też przed przybyciem twojem do więzienia?
— W wigilję tego dnia, w którym mnie uwięziono.
— Oboje jednocześnie?
— Oboje.
— W jakiż sposób uwięziono cię?
— Jakiś mężczyzna przyjechał po mnie, kazał mi wsiąść do karety, której drzwiczki zamknięto na klucz, i tutaj mnie przywiózł.
— A czy poznałbyś tego mężczyznę?
— Miał na twarzy maskę.
— Wszak prawda, że to szczególniejsza historja?.. — rzekł pocichu Baisemeaux do Aramisa.
Aramisowi tchu w piersiach brakło.
— Tak, bardzo niezwykła — wyszeptał.
— Lecz co najdziwniejsze, że on nigdy ze mną nie mówił o tem, co teraz opowiada.
— Może być dlatego, iż nigdy nie pytałeś, panie Baisemeaux.
— Być może — odparł tenże — nie jestem ciekawy. No, ale spójrz pan na ten pokój: ładny, nieprawdaż?
— Bardzo ładny.
— Obicia, dywany...
— Wspaniałe.
— Założyłbym się, że nic podobnego nie miał, zanim tu przybył.
— I ja tak sadzę.
Następnie, zwracając się do młodzieńca:
— Czy pan nie przypominasz sobie, abyś był odwiedzany przez kogoś nieznajomego, lub nieznajomą?.. — zagadnął go Aramis.
— O! i owszem! trzykrotnie odwiedzała mnie kobieta; za każdym razem powóz jej zatrzymywał się przed bramą, ona wchodziła zakryta gęstą zasłoną, którą uchylała gdyśmy pozostawali sam na sam, zamknięci na klucz.
— Przypominasz sobie tę kobietę?
— Przypominam.
— O czem z tobą mówiła?
Młodzieniec uśmiechnął się smutnie.
— Pytała mnie o to, o co i wy pytacie, czy jestem szczęśliwy i czy się tutaj nie nudzę.
— A witając cię lub żegnając, cóż czyniła?
— Brała mnie w swoje ramiona, przyciskała do serca i całowała.
— Przypominasz ją sobie?
— Jak najdoskonalej.
— Pytam, czy zapamiętałeś rysy jej twarzy?
— Tak.
— Zatem, poznałbyś, gdyby przypadek ci ja sprowadził, lub ciebie przed nią postawił?
— O! z wszelką pewnością.
Przelotny błysk zadowolenia przemknął po twarzy Aramisa.
Wtem Baisemeaux usłyszał klucznika, wchodzącego na górę.
— Może już wyjdziemy — żywo odezwał się do Aramisa.
Prawdopodobnie Aramis wiedział już wszystko, czego pragnął się dowiedzieć.
— Jak pan sobie życzysz — odrzekł.
Młody człowiek, widząc, iż zabierają się do odejścia, złożył im pełen grzeczności ukłon. Baisemeaux odpowiedział mu prostem skinieniem głowy. Aramis, widocznie przejęty czcią dla nieszczęścia, złożył więźniowi głęboki ukłon. Wyszli. Baisemeaux zamknął za sobą drzwi na klucz.
— I cóż!... — odezwał się Baisemeaux na schodach — co mi pan na to wszystko powiesz?
— Odkryłem tajemnicę, drogi gubernatorze — odpowiedział.
— Ba! cóż to za tajemnica?
— W rodzinie tej popełniono morderstwo.
— Co znowu!
— Pojmujesz pan, służący i mamka zmarli jednego dnia?
— To co?
— Trucizna.
— A! a!
— Cóż pan na to?
— Ha! może to i prawda... Ale niepodobna! ten młodzieniec miałby być mordercą?
— E! nikt tego nie mówi! jak możesz przypuszczać, aby takie dziecię było mordercą?
— I ja też tak myślę.
— W ich domu została spełniona zbrodnia, to dosyć; być może, iż on widział zbrodniarzy i lękają się, aby o tem nie mówił.
— Tam do djabła! gdybym był to wiedział...
— To co?
— Byłbym podwoił czujność.
— O! nie wygląda on na takiego, który ma chęć uciekać.
— O! więźniowie! to ptaszki, jakich pan nie znasz.
— Czy ma do czytania książki?
— Ani jednej; rozkaz jest najsurowszy, aby mu ich nie dawać.
— Najsurowszy?
— Własnoręczny Mazariniego.
— Czy go pan posiadasz na piśmie?
— Tak, monsiniorze; chcesz może go obejrzeć, gdy po swój płaszcz wrócisz?
— Z największą chęcią, bardzo lubię autografy.
— O! ten jest autentyczny; jedno słowo przekreślone w nim tylko.
— A! a! przekreślone! a to z jakiego powodu?
— Z powodu jednej cyfry.
— Cyfry?
— Tak. Oto najpierw napisane było; pensja 50 liwrów.
— Zatem, jak dla księcia krwi?
— Lecz kardynał zauważył swoją pomyłkę, rozumie pan: skasował zero, a postawił jeden przed piątką.
— Ale, ale....
— Co takiego?
— Nic pan nie mówisz o podobieństwie.
— Nie mówię o niem, drogi pani Baisemaux, z przyczyny bardzo prostej: nie mówię o niem, bo ono nie istnieje.
— A to dobre!
— Lub, jeżeli istnieje, to w twojej wyobraźni jedynie, a nawet, gdyby było ono, sądzę, iż lepiejbyś zrobił, nie mówiąc wcale o tem.
— Doprawdy?
— Pojmujesz pan, iż król Ludwik XIV-ty miałby do ciebie śmiertelną urazę za przyczynianie się do rozsiewania pogłoski, że jeden z poddanych jego ma śmiałość być do niego podobnym.
— Prawda, święta prawda — przywtórzył wystraszony Baisemeaux — lecz ja prócz pana do nikogo nie mówiłem o tem, a pojmujesz, monsiniorze, iż liczę na twoję dyskrecję.
— O! bądź spokojny.
— Czy trwasz pan w chęci obejrzenia notatki?... — zagadnął strwożony Baisemeaux.
— Rozumie się.
Rozmawiając tak, powrócili do mieszkania Baisemeaux, który wydobył z szafy regestr osobisty, podobny do tego, który pokazywał Aramisowi poprzednio, lecz opatrzony zameczkiem.
Kluczyk od tego zamka wisiał na kołku wraz z innemi, z któremi Baisemeaux nie rozstawał się nigdy. Złożywszy księgę na stole, otworzył ją na literze M. i wskazał Aramisowi notatkę w rubryce uwag.
„Żadnej książki, bielizna jak najcieńsza, odzież wyszukana: żadnych spacerów, zmiany stróża, żadnej z nikim styczności.
„Instrumenty muzyczne; wszelkie wygody; żywność piętnasto liwrowa, pan Baisemeaux może zażądać więcej, jeżeli piętnaście liwrów nie wystarczy“.
— Dobra myśl — rzekł Baisemeaux — będę żądał.
Aramis zamknął księgę.
— Tak — rzekł — to pismo własnoręczne pana Mazariniego; poznaję. Teraz zaś, drogi gubernatorze — mówił dalej — jakgdyby ostatnia wiadomość wyczerpała jego zainteresowanie — przejdźmy, jeżeli łaska do naszych układów.
— A zatem! jaki termin ma być? Chciej pan sam go oznaczyć.
— Żadnych terminów; napisz mi prosty kwit na sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Wymagalny?...
— Według woli mojej, lecz, chciej to zrozumieć, że wtedy zażądam, gdy pan sam będziesz chciał.
— O!..o to zupełnie jestem spokojny — rzekł Baisemeaux z uśmiechem — lecz ja panu już dałem dwa kwity.
— Patrz pan, drę je w twoich oczach.
I rzeczywiście Aramis, pokazawszy pokwitowanie gubernatorowi, podarł je w kawałki.
Pokonany dowodem tak głębokiego zaufania, Baisemeaux podpisał bez wahania oblig na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, płatny na żądanie prałata.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.