Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
ŚNIADANIE U PANA DE BAISEMEAUX.

Aramis był zazwyczaj wstrzemięźliwy; lecz tym razem, mało używając wina, uczynił wielki zaszczyt śniadaniu pana Baisemeaux, zwłaszcza że było wyśmienite. Ten znowu roztrzpiotał się prawdziwie; widok pięciu tysięcy pistolów, na które od czasu do czasu rzucał oczami, ożywczo działał mu na serce. To też ze słodkiem rozczuleniem spoglądał na Aramisa. Ten zaś, rozparty na krześle, wciągał końcem ust kropelki wina z prawdziwem znawstwem.
— Niechaj nikt mi nic złego nie mówi o codziennym stole w Bastylji — rzekł, mrugając jednem okiem — szczęśliwymi nazwać się mogą ci więźniowie, którzy dostają choć półbutelki tego burgunda codziennie!..
— Piją je wszyscy pietnastoliwrowi — odparł Baisemeaux — jest to bardzo stary Volnay.
— Zatem i nasz biedny student, Seldon, miewa to wyśmienite wino?...
— Na równi z piętnastoliwrowymi!.. ten student... jeszcze czego!... To jego sąsiad jest na tej stopie.
— Jakiż to sąsiad?
— A ten drugi na Bertaudierze.
— Wybacz mi, drogi gubernatorze, lecz mówisz językiem, którego nie rozumiem.
— A prawda, przepraszam, bo, widzi pan, drugi na Bertaudierze, to znaczy, taki, który zajmuje drugie piętro wieży Bertaudiere.
— Więc to nazwa jednej z wież Bastylji?... Słyszałem, rzeczywiście, że każda z wież ma swoje przezwisko. A gdzież jest ta wieża?...
— Proszę za mną, o, widzi pan — rzekł Baisemeaux, podchodząc do okna — Druga wieża na lewo.
— Rozumiem. A od jak dawna on tam jest?
— Chyba siedem lub osiem lat będzie!
— Jakto, chyba? Nie znasz dat swoich napewno?
— Nie za moich to czasów, drogi panie d‘Herblay.
— Lecz chyba Louvieres, lub Tremblay, powinni ci byli powiedzieć.
— O! mój drogi panie... tajemnice Bastylji nie przekazuje się wraz z kluczami rządowemi.
— Rozumiem teraz! więzień ten jest tajemnicą, tajemnicą stanu?
— Nie sadzę, aby tak było; jest to tylko taka tajemnica, jak i wszystko, co się dzieje w Bastylji.
— Bardzo pięknie — rzekł Aramis — czemuż tedy swobodniej mówisz o Seldonie, niż o tamtym?...
— O drugim na Bertaudierze?
— Tak.
— Gdyż, według mego zdania, zbrodnia człowieka, co napisał wiersze, nie jest tak wielką jak tego, co jest podobnym do...
— A jednak — przemówił Aramis, utkwiwszy błyszczące spojrzenie w płynny rubin i podniósłszy go do wysokości oczu, jakgdyby chciał wszystkiemi naraz zmysłami używać — tego, co ty nazywasz podobieństwem, ktoś inny może nie zauważyłby nawet.
— O! każdyby to spostrzegł, ktokolwiek znałby tego, do kogo on jest podobny.
— Zdaje mi się, kochany panie Baisemeaux, że to jest poprostu gra twojej wyobraźni.
— Wcale nie, słowo daję.
— Słuchaj — ciągnął dalej Aramis — dużo ludzi widziałem podobnych do tego, o którym mówimy, lecz przez uszanowanie nikt o tem nie wspomniał.
— Zapewne, gdyż jest podobieństwo i podobieństwo; to zaś jest tak uderzające, że gdybyś go pan widział...
— To co?
— Sambyś przyznał.
— Gdybym go widział — rzekł głosem swobodnym Aramis — ale ja go nie zobaczę, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A to dlaczego?
— Bo, gdybym nogę tylko postawił w jednym z tych obrzydłych pokoi, zdawałoby mi się, żem na wieki pogrzebiony.
— E nie! to wygodne mieszkanie.
— Dziękuję za łaskę.
— Jakto, dziękuję?
— Nie, wierzę ci na słowo, i tego mam dość.
— Za pozwoleniem, proszę nie obmawiać drugiego piętra na Bertaudiere. Jest to pokój wygodny, ładnie umeblowany, z dywanami nawet.
— Słuchaj pan — rzekł ozięble Aramis — nie przekonasz mnie, aby w Bastylji znajdowały się wygodne pokoje.
— Czyś pan taki niedowiarek, że chcesz się na własne oczy przekonać?... — rzekł zacietrzewiony Baisemeaux.
— Nie, nie, nie chcę, na Boga!
— Nawet dla upewnienia się o podobieństwie, któremu zaprzeczasz?
— Poco ujrzeć widmo, jakiś cień konającego w okrutnych mękach?
— Gdzież zaś, wcale nie! to chłop tęgi i zdrów jak dąb.
— Smutny, ponury?
— Bynajmniej: wesoły, nawet trzpiotowaty.
— Niepodobna!
— Chodźmy.
— Dokąd? Poco?
— Zobaczysz, ujrzysz na własne oczy, monsiniorze.
— A przepisy?
— O! mniejsza z tem. Dziś właśnie jest dzień, w którym mój komendant placu wychodzi na miasto; porucznik siedzi na bastionach; jesteśmy panami u siebie.
— Nie, nie, drogi gubernatorze; dość mi pomyśleć o zgrzytaniu ryglów, które będziemy zmuszeni odsuwać, a dreszcz mnie przejmuje.
— Wyrzekasz się pan jedynej sposobności. Czy wiesz, iż za otrzymanie tej grzeczności, która ci ofiarowuje darmo, niektórzy książęta krwi dawali do pięćdziesięciu liwrów!
— Widocznie, iż to coś wielce ciekawego?
— Owoc zakazany, monsiniorze! owoc zakazany! Jako duchowny, winieneś coś o tem wiedzieć.
— Nie wiem. Ja, gdybym miał być ciekawym, to raczej chciałbym zobaczyć tego studenta z dwuwierszem łacińskim.
— Idźmy więc go zobaczyć! on właśnie mieszka na trzecim Bertaudierze.
— Dlaczego mówisz właśnie?
— Bo ja, gdybym był ciekawy, to chciałbym zobaczyć tylko piękny pokój z obiciami i dywanami oraz jego mieszkańca.
— Ba! meble, to oklepana rzecz; a oblicze, nic nie znaczące, nie budzi zajęcia.
— Piętnasto liwrowy więzień, monsiniorze, piętnasto liwrowy, to zawsze jest zajmujący.
— E! ale właśnie zapomniałem zapytać pana. Czemu dla tego piętnaście dajecie, a pięć tylko liwrów dla biednego Seldona?
— A! widzisz, monsiniorze, wyróżnienie podobne jest rzeczą wspaniałą i w tem występuje w całej pełni dobroć królewska...
— Królewska!... mówisz?
— Kardynalska chciałem powiedzieć.
„Biedak ten — powiedział sobie pan Mazarini — biedak ten skazany jest na wieczne więzienie“.
— Za co?
— Do licha! zdaje mi się, iż zbrodnia jego jest wiekuista, a zatem i kara winna być taka.
— Wiekuista?
— Rozumie się, takie już jego przeznaczenie, lecz osładzają mu to cierpienie. Przyznaj pan ostatecznie, że ten nicpoń nie po to na świat przyszedł, aby zajadać tyle przysmaków. Przebóg! zobaczysz pan; mamy tu pasztet nietknięty, raki, których nie skosztowaliśmy prawie, raki z rzeki, a tak wielkie, jakgdyby z morza, patrz pan. Otóż wszystko to powędruje do drugiego Bertaudiera, z dodatkiem butelki burgunda, który panu tak smakował. Gdy ujrzysz pan, przestaniesz wątpić, taką mam przynajmniej nadzieję.
— Nie wątpię już, drogi gubernatorze; ale z tem wszystkiem, to o niczem innem nie myślisz, tylko o błogosławionych piętnasto-liwrowych, a puszczasz w niepamięć biednego Seldona, mojego protegowanego.
— Niechaj i tak będzie! na twoją cześć, panie, zróbmy mu dzisiaj święto: dostanie sucharków i konfitur i tę bułeczkę porto.
— Zacny z ciebie człowiek, drogi mój Baisemeaux, raz ci to powiedziałem już i jeszcze powtarzam.
— Idźmy, idźmy — zawołał gubernator, trochę podcięty winem, którego wypił sporo, i podniecony pochwałami Aramisa.
— Pamiętaj, że robię to tylko dlatego, aby ci się nie sprzeciwiać — rzekł prałat.
Baisemeaux po dwakroć w dzwonek uderzył; zjawił się klucznik.
— Obejdę wieże!... — krzyknął gubernator. — Nie trzeba straży, ani bębnów, ani żadnego hałasu.
— Gdyby nie to, że tu płaszcz mój zostawiam — odezwał się Aramis, udając obawę — zdawałoby mi się, że idę do więzienia na własny rachunek.
Klucznik poszedł przodem; Aramis postępował z prawej strony gubernatora; kilku żołnierzy, rozproszonych w dziedzińcu, stanęło rzędem, sztywni jak drogowskazy na przejściu swego zwierzchnika.
Baisemeaux z gościem swoim przebyli kilka stopni, prowadzących na wywyższenie, stanowiące niewielki plac; stamtąd doszli do zwodzonego mostu, na którym straż sprezentowała broń przed gubernatorem.
— Panie — przemówił gubernator, zwracając się do Aramisa w ten sposób, aby ani jedno ze słów jego nie uszło uwagi straży — wszak pan masz dobrą pamięć?...
— Dlaczego?... — zapytał Aramis.
— Dla potrzebnych ci planów i wymiarów, bo wiesz przecie, że architektom nawet nie wolno tu do nikogo wchodzić z papierem, piórami i ołówkiem.
— Dobryś!... rzekł sobie w duchu Aramis — okazuje się, że jestem architektem. Może to znowu jaki żarcik d‘Artagnana, który w Belle-Isle widział mnie jako inżyniera.
Następnie głośno dodał;
— Bądź spokojny, panie gubernatorze, w naszym fachu, rzut oka i pamięć wystarczają zupełnie.
Baisemeaux ani mrugnął nawet: straż wzięła Aramisa za tego, za kogo jej przedstawiono.
— Chodźmy najsamprzód na wieżę Bertaudiere — rzekł Baisemeaux podniesionym głosem, aby go straż słyszała.
— Chodźmy — powtórzył Aramis.
Następnie, zwracając się do klucznika, gubernator rzekł:
— Skorzystasz ze sposobności, aby zanieść pod numer 2-gi przeznaczone przeze mnie łakocie.
— A numer 3-ci, drogi panie Baisemeaux, a 3-ci numer!... ciągle o nim zapominasz.
— Prawda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.